-- 19 września 2015, o 21:55 --
Piszę tu, bo potrzebuję się wygadać... choć pewnie to i tak nic nie da. To, co czuję od tygodnia nie wiem, czy umywa się nawet do tego, co czułem od początku mojego "zaburzenia". Były przebłyski uczuć, w trakcie których czułem, że z tego wyjdę i że będę szczęśliwy z moją dziewczyną. Tydzień temu obudziłem się niespokojny i znowu nakłębiły mi się negatywne myśli. I staram się jakoś z tym żyć, ale im dłużej w tym jestem, tym mniej mam nadziei i wiary. Za to bardziej mi się wydaje, że jestem na siłę ze swoją dziewczyną, a każde SMS-y typu "tęsknię", "kocham" itp. tylko mnie dołują, widzę, jak ona mnie potrzebuje, a ja taki jestem... choć rano po obudzeniu miałem w głowie promyczek nadziei że się uda, potem i tak wszystko stopniowo się zawaliło... nie mam już nawet objawów somatycznych. Nie ma już tego uczucia w nogach ani guli na gardle, czasami serce mi jeszcze szybko bije. Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle jest sens dalej w tym być - skoro równie dobrze ten związek to może być tylko "burza hormonów" i te problemy pojawiły się tak szybko... patrząc przez to wątpię, czy w ogóle się uda przez to, co przeżywam teraz. Mam w głowie scenariusz, że z nią zrywam, ale... Nie chcę tego...
No ale równie dobrze ten stan też może minąć i może nas/mnie umocnić w przyszłości. Spytam więc jeszcze raz, czy przez to co przeżywam potwierdza fakt, że mi zależy na nas? Trudno mi jest naprawdę wierzyć, wszystko to robić na siłę... chociaż bywały te lepsze dni, w których rosła nadzieja, uczucia wracały i ogólnie czułem się szczęśliwy, że ją mam... boję się, że nawet te lepsze stany już nie wrócą
