hej

Tak się zastanawiam, czy stan, w którym obecnie się znajduję ma coś wspólnego z derealizacją, czy jest to jakiś dłuższy stan depresyjny, czy po prostu jestem tak pochłonięta lękiem o swoje życie, że przez to mam takie samopoczucie.
Otóż, jakieś 2 miesiące temu, po ataku paniki (chyba) zaczęłam zażywać Mozarin, ale tylko trzy tygodnie, bo strasznie mnie sponiewierał. W tym czasie miałam okropne dolegliwości, nie mogłam spać, jeść, ogólnie masakra. Jakoś w 2 tygodniu zaczęłam się dziwnie psychicznie czuć, nic mnie nie cieszyło, świat był taki jakiś przerażający, zaczęłam panikować, że to depresja, mama stwierdziła, że panikuje. Pojechałam w tym stanie na roczek chrześnicy, w ogóle nic do mnie nie docierało, nie mogłam się skupić na rozmowie, jakby przechodziły obok mnie i to koszmarne uczucie, nie wiem pustki. Następnego dnia rano, dalej to samo, przed południem zaczęłam opowiadać rodzicom o roczku i jakby się lepiej poczułam, patrze przez okno, śnieg, świat jakis taki normalny, ale trwało to chwile. I tak się miotam z tym do dzisiaj, bardziej mi to pasuje do depresji na podłożu nerwicowym, przez większość czasu czuję się źle, po prostu, jestem skupiona tylko na tym jak się czuję, nie mogę skoncentrować uwagi na czymś innym, wszystko jest dobijające. Czasem jakby wraca mi nadzieja, że będzie dobrze, ale zaraz jakiś lęk i wrażenie, że to koniec, nic mnie nie ucieszy, zwariuje, albo co gorsza sobie coś zrobie.
I czy jest w ogóle jakaś różnica w wychodzeniu z takich stanów, czy wszystko opiera się na tym samym?

acha, boję się jeszcze dystymii
