
chciałbym zadać kilka pytań na temat swojej sytuacji.
Otóż moja historia z nerwicą zaczyna się w styczniu 2012 roku. Pierwszy atak po marihuanie potem rozpoczyna się koszmar. Po kilku tygodniach samotnej walki i szukania info w internecie, trafiam do jednego psychologa, potem do drugiego, potem do psychiatry. Z drugim psychologiem (psychoterapeutą) rozpoczynam terapię, psychiatra przepisuje leki, najpierw Seroxat, ale działał źle, więc przerzucamy się na Zoloft. Po kilku tygodniach następuje poprawa, która trwa kolejne miesiące, z każdym miesiącem lepiej aż w końcu razem z lekarzem postanawiamy schodzić z dawki i w maju tego roku leki odkładam całkowicie. Co tu dużo mówić, czułem się normalnie, czyli tak jak chciałem. Poszedłem do nowej pracy, niemal zapomniałem o nerwicy. Ale jak to bywa w takich historiach, trochę więcej stresu w pracy i po kilku miesiącach od odłożenia leków pierwszy atak od chyba roku.
Traf chciał, że po kilku dniach fatalnego samopoczucia, trafiam na bloga szaffer.pl. Czytam i nie wierzę, ten gość pisze dokładnie o tym co ja przechodzę. Wszystko zgadza się niemal idealnie, może oprócz agorafobii, jakoś raczej nie miałem tego problemu. Po przewertowaniu całego bloga, doznaję oświecenia. Odpowiedź na moje problemy to realizacja i ignorowanie! Po ok roku psychoterapii u psychoterapeuty nie doznałem czegoś takiego.Nareszcie zacząłem wszystko rozumieć! Szybko zacząłem wprowadzać rady w życie i okazuje się, że działa! Jednak to nie koniec historii. Zauważyłem inną rzecz. W miarę robienia postępów w ignorowaniu lęku i tym samym, w walce z lękiem zacząłem odczuwać coś na kształt doznań depresyjnych. Tzn czasami ogarnia mnie poczucie takiej całkowitej beznadziei, uczucie, że wszystko i tak nie ma sensu co by się nie działo. To uczucie jest bardzo intensywne i wywołuje we mnie potężne fale lęku, że zaczynam mieć depresję, że to uczucie będzie we mnie na stałe i, że w końcu ze sobą skończę bo nie będę mógł tego wytrzymać. Do tego dochodzi stępienie entuzjazmu i zmniejszone możliwości odczuwania przyjemności, gigantyczny strach przed tym, że nigdy nic nie będzie mi dawać szczęścia ani satysfakcji. Na szczęście takie uczucia nie są ze mną cały czas, tylko utrzymują się kilkadzisiąt minut i przechodzą, ale pozostawiają za sobą ciężar i lęk i takie echo tamtych uczuć. Zdarzało się tak też co kilka dni, np raz w tyg. straszne uczucia i potem kilka dni polepszającego się stanu, potem dwa dni "prawie normalnie" i potem znowu upadek. Teraz jestem akurat mocno przeziębiony i negatywne uczucia psychiczne są potęgowane przez fizyczne.
Oczywiście od razu umówiłem się z psychoterapeutą i psychiatrą. Psychoterapeuta powiedział wprost, że to nie depresja. Psychiatra, że póki co nie widzi u mnie rozwijającej się depresji, ewentualny kryzys po nawrocie gorszego samopoczucia, ale on tutaj nie przewiduje dla mnie leków na razie. Żebym rozmawiał z psychoterapeutą na ten temat.
I tutaj pytanie do Was. Czy ktoś miał podobne uczucia, czy ktoś przez to przeszedł. Pamiętam, na samym początku terapii w 2012 miałem uczucia, które wtedy uważałem za depresyjne, ponieważ lęk mnie wykańczał i nie potrafiłem spojrzeć w przyszłość z nadzieją. Dzisiaj nadzieję oczywiście mam i nawet siłę do walki bo wiem, że może być dobrze i, że zasłużyłem na ozdrowienie, tylko czasami jest tak ciężko.
Dlatego pytam jak wyżej. Przepraszam za długo tekst, ale to chyba jest powszechne u osób z podobnymi problemami

pozdrawiam wszystkich którzy walczą i tych którzy już wygrali

