W poniedziałek wróciłem z wakacji, gdzie (bez wdawania się w szczegóły) było prawie normalnie i gdzie nie było takiej rzeczy, że mogłem coś zrobić ale nie zrobiłem bo jestem zaburzony. Również wtorek i środa po powrocie były względnie dobre. Nie działo się nic niepokojącego, w oba te dni byłem na ok. 2km spacerze i tak naprawdę mogłem mieć nadzieję, że jest znów ten lepszy okres.
Dziś z kolei od rana jest prawdziwa masakra. Nie, nie chodzi o to że mam ataki paniki czy derealizację. Mam wysoki puls (aktualnie 101. a raz dziś nawet miałem 123) i ciśnienie, które waha się od wartości względnie normalnych (128/86) do naprawdę niepokojących (147/98). Czuję się przez to tak masakrycznie, że idąc przed chwilą do apteki po coś na wyciszenie myślałem, że nie dam rady tam pójść i wrócić, a jest to odległość rzędu 150 metrów w jedną stronę. Musiałem iść po ścianach, bo miałem wrażenie, że lecę na bok i oczywiście jak zawsze wrażenie to natychmiast ustało gdy się zatrzymałem. A gdy zacząłem iść to od nowa Polska Ludowa (tak mawiała moja babcia).
Czy to się kiedyś wreszcie skończy? Zacząłem na przełomie grudnia/stycznia od ataków paniki, które tak naprawdę teraz już prawie się nie zdarzają, a jeśli już to doskonale wiem co to jest i przechodzę nad tym do porządku dziennego. Potem doszło DD w postaci nagłych, krótkich ale okropnie wnerwiajacych przebłysków czy też epizodów (jak zwał tak zwał). Gdy i to już zdarza się rzadziej (choć wciąż się zdarza) to teraz te j...e wrażenie, że lecę na bok, które też jest tylko okresowe ale jak już się przypęta to trwa cały dzień.
Bez sensu to wszystko
