Cześć

Zacznę od tego, że na forum jestem od wielu lat, ale nigdy nic nie pisałam. W momentach zwątpienia wchodziłam, czytałam wpisy i
trochę mi się poprawiało. Parę razy zaczęłam słuchać nagrań, ale nerwa mi się uciszała i odpuszczałam. Do momentu własnego odburzania nigdy nie
doszłam.
Mam prawie 30 lat i od wielu lat męczę się z ROCD ( a na pewno chciałabym, żeby to było to a nie faktyczny brak miłości do mojego partnera). Z moim
chłopakiem jestem od ponad 8 lat. Poznaliśmy się na imprezie i coś zaiskrzyło. Nie wiem czy kiedykolwiek były między nami
jakieś "ogromne motyle", ale wiem, że zakochałam się w nim i po paru miesiącach wyznałam mu miłość. On tej miłości wtedy mi nie wyznał (był po
długim związku). Po prawie roku związku rozstaliśmy się na 3 tygodnie. Było to spowodowane tym, że on zdradził mnie emocjonalnie a ja byłam chorobliwie
zazdrosna. Było między nami nieciekawie przez tygodnie więc rozstaliśmy się. Po rozstaniu nie było mi łatwo, ale przez to co działo się ostatni czas
pamiętam, że poczułam ulgę. Po około 3 tygodniach spotkaliśmy się żeby oddać sobie swoje rzeczy i tak jakoś wyszło, że wróciliśmy do siebie. Pamiętam,
że targały mną emocje, nie byłam pewna, że chcę z nim znowu być, myślę że wynikało to z tych poprzednich złych doświadczeń, nie czułam do niego tego samego
co na początku związku. Ale wróciliśmy do siebie i jesteśmy razem do tej pory. Zaczęło się układać. Zaczęłam widzieć naszą przyszłość, chciałam żeby byl
ojcem moich dzieci, chciałam wziąć ślub. On zaczął mnie kochać (ja też do niego czułam).
Pamiętam, że nagle zaczęły dziś się ze mną dziwne rzeczy. Zaczęłam mieć objawy somatyczne, była roztrzęsiona, znacie ten stan niepokoju i rozedrgania.
Nagle wstrząsnęła mną myśl "Chyba go nie kocham". I to było straszne. Oczywiście zaczęło się kompulsywne wyszukiwanie
odpowiedzi w Google itp. Wtedy natrafiłam na inne forum o nerwicy na którym przeczytałam o ROCD. Zaczęłam myśleć, że to
właśnie mnie spotkało. Bardzo chciałam, żeby tak było - nie chciałam się rozstawać z moim M. Szczególnie że doszły do mnie też takie objawy jak derealizacja
i depersonalizacja.
Do psychiatry zdecydowałam się pójść kiedy po małej sprzeczce z rodzicami ( wtedy jeszcze z nimi mieszkałam) wybuchałam, zaczęłam płakać i krzyczeć i nie wiedziałam co się ze mną dzieje. U psychiatry dostałam diagnozę - nerwica i przez
około rok przyjmowałam Zoloft. Pewnie powinnam pójść na terapię - nigdy się na to nie zdecydowałam. W międzyczasie okazało się, że choruję też na Hashimoto.
Moim dużym problemem jest to, że cały czas porównuję się do innych. Kiedy ktoś się zaręczy - ja też od razu chcę i zaczynam wątpić w mój związek.
Kiedy ktoś zachodzi w ciąże - to samo. Kiedy przyjaciele okazują sobie miłość - porównuję czy ja za moim M. mam tak samo. Tak samo jest kiedy
pokłócę się z moim partnerem. Jakakolwiek sprzeczka - ja już zaczynam wątpić w uczucia. Totalnie nie potrafię cieszyć się
tym co mam. Czuję się nieszczęśliwa w związku. A ja tak bardzo chcę odczuwać szczęście z nim. Właśnie z nim. Pomimo tego, że ma dużo wnerwiających mnie wad
jest świetnym człowiekiem i chcę z nim być do końca życia. To jest tak, że nawet jak nie mam takiego "ataku nerwicy" ( o którym napiszę na końcu postu)
od dłuższego czasu nie czuję, że go kocham. Troszczę się o niego, śpimy normalnie, wychodzimy razem i wyjeżdżamy, a ja mam wrażenie, że udaję. Czasem wyobrażam sobie
co by było jakby odeszła. Ale zaczęła spać w innym pokoju. Nie napawa mnie to strasznym lękiem, ale tak sobie rozkminiam
Ale nie czuję tego tak jakbym bardzo chciała poczuć.
Byle artykuł typu "10 powodów dlaczego powinniście się rozstać" potrafi mnie wytrącić z równowagi. I zaczynam rozkminianie. Nie potrafię sobie przypomnieć
tych momentów w których byłam pewna, że kocham. Myślę tylko "przecież wtedy w wakacje 2016 pomyślałam, że go nie kocham". Albo właśnie próbuję sobie
usilnie przypomnieć sobie moment w którym czułam to ciepło i miłość do niego. Strasznie się boję, że ja jednak go nie kocham i tak naprawdę nie kochałam
go nigdy. A cholernie chcę żeby ta miłość była! Nie motyle, czy jakieś zauroczenie ale normalne dojrzałe uczucie.
Dlaczego napisałam teraz? Bo jest w okropnym stanie od paru dni. Czułam od jakiegoś czasu, że na coś się zbiera. Parę dni temu przeczytałam artykuł w którym
każdy punkt "Dlaczego powinnam odejść" zgadzał się moimi odczuciami. No i mnie chwyciło. Cały czas o tym myślałam i bardzo nie chciałam żeby tak było.
Wyjechaliśmy na majówkę ze znajomymi, napiłam się trochę za dużo alkoholu (nie powinnam pić bo niedawno zdiagnozowali mi cukrzycę) i na kacu pękło. Zapłakana powiedziałam o wszystkim mojemu chłopakowi. Ze niewiem czy kocham, czy chcę z nim być. Że boję się tego co się dzieje ze mną. On straszliwie się zmartwił, widziałam, że bardzo go zraniłam. Mówił, żeto musi być w mojej głowie, że on czuje że go kocham, że wszyscy na około to widzą. Powiedziałam mu, że boję się że przez tyle lat udawałam to uczucie, że zmarnowałam mu tyle lat w których mógłby być z kimś kto kocha go naprawdę. Z drugiej strony powiedziałam,
że nie wyobrażam sobie żeby go nie było w moim życiu. Tak bardzo chciałabym czuć tę pewność, że to on jest tym właściwym.
Powiedziałam mu też o moim natrętnych myślach, które teraz się nasiliły, że chcę sobie zrobić krzywdę. Wyobrażam sobie, że tnę się nożem, mam ochotę mocno
uderzyć się w głowę, żeby przestać myśleć. Przez kilka ostatnich dni szłam do kuchni, przekładałam sobie ostrze do ręki. Albo szczypałam się mocno żeby poczuć ból. Ale wiem że nie chcę sobie zrobić krzywdy. Czuję się w straszliwej rozsypce. Oczywiście doszły też objawy depersonalizacji i derealizacja. Wczoraj kiedy
patrzyłam na naszego psa, który jest moim ogromnym szczęściem wyobrażałam sobie, że robię mu straszliwe rzeczy. Wiem, że nigdy by do tego nie doszło, ale
te myśli są strasznie silne.
Zaczęłam działać. Chcę się odburzyć, ale bardzo się boję, że naprawdę go nie kocham i nie powinniśmy być razem. Że może za dużo się wydarzyło w
przeszłości żebym go kochała. Nie chcę porównywać się z innymi ludźmi. Najbardziej na świecie pragnę pewności, żebym po każdej nawet małej kłótni nie
myślała, że to nie ten związek. Chcę się normalnie kłócić, mieć ochotę na seks tak jak kiedyś, chcę brać życie z nim takie jakie jest. Chcę patrzeć
na nasze zdjęcie i nie zastanawiać się czy wtedy w tamtym momencie go kochałam. Bo czasem gdzieś baaaardzo głęboko mam malutki przebłysk, że to przecież
on, ten mój, ten kochany który tak dawno temu bardzo mi się podobał. Tłumaczę sobie, że czy gdybym naprawdę nie kochała to cierpiałabym tak bardzo i trwała w tym?
Czasem boję się, że może wkręcam sobie to ROCD, albo że kiedyś je miałam a teraz to już koniec uczuć. Że wolę w nie wierzyć "no bo kiedyś miałam nerwicę" niż zaakceptować fakt, że powinniśmy się rozstać. A to, że cały czas boli mnie brzuch, mam ścisk w sercu
i brak apetytu to same nerwy a nie ROCD. Czy jest tu ktoś kto przeczyta ten obrzydliwie długi post? Dziękuję za wysłuchanie mnie.