7 grudnia 2016, o 22:03
Staram się zawsze mieć nadzieję i nie narzekać ale powoli już brakuje mi sił. Ostatni czas jest koszmarny.
Każdy dzień jest straszny. I do końca sam nie wiem co się ze mną dzieje.
Przed laty zaczęło się to typowo od paniki, depresji, DD. Po kilku latach trafiłem na terapię. Myślałem, że dam radę. Wspomagałem się lekami. Jakoś szło do przodu, ale 2 lata temu znów ostry kryzys. Dopiero z forum dowiedziałem się, że miałem objawy nerwicowe. Znów nadzieja i pomagało, wychodziłem na prostą. Rok temu czułem się w końcu szczęśliwy. Ale krótko. Nerwica była tylko pierwszym etapem. Mam osobowość masochistyczno-depresyjną z elementami narcyzmu, obawą przez ludźmi, surowym sumieniem, problemami z wyrażaniem złości. Jeszcze coś by się znalazło. Jasne że to tylko słowa, po prostu zbiór cech, żaden wyrok. Można je zmieniać. Ale ja już chyba nie wierzę. Czuję się identycznie jak 8 lat temu. Jasne, jakoś sobie radzę, pracuję, uczę ale to wszystko jest puste.
Chodzę na terapię, wiem że to żmudna robota. Tak, poczyniłem jakieś kroki na przestrzeni lat ale nadal nie czuję, że żyję.
Najbardziej brakuje mi ludzi wokół siebie, kogoś z kim mógłbym być sobą, spontanicznym. A już nie pamiętam jak to jest tak się czuć. Nie wiem czy bym jeszcze potrafił. Lubię rozmawiać z ludźmi, ale tylko gdy jestem sobą, gdy zrzucę kontrolę nad sobą. Od święta tak się zdarzy ale nawet nie wiem dlaczego tak się dzieje. Poza tym są dla mnie przerażający, mimo że widzę bezsens tego. Są przerażający, bo mogą pojawić się i odejść, mając mnie w dupie, nie licząc się z moimi uczuciami. Więc lepiej nie zaczynać. Nawet jak próbuję nawiązać znajomość, to czuję że robię to na siłę. Przecież inni to wyczuwają. Powoli tracę zainteresowanie ludźmi i nie wiem o czym z nimi rozmawiać. Jeszcze rok temu lgnąłem do nich. Dzisiaj trzęsę się albo mam pustkę w głowie przed każdą rozmową. Chciałem dziś zagadać do dziewczyny na studiach, w zasadzie zawsze mnie to stresowało, ale dziś poczułem bezgraniczną bezradność, nie mogłem nic zrobić. Ciągle boję się, że nawet jak zacznę rozmowę, to nie pociągnę jej dalej, nie potrafię się cieszyć rozmową, bo w międzyczasie szukam kolejnych tematów. Bo koniec rozmowy do koniec świata. Wiem, że to wychodzi samo, albo się klei albo nie, WIEM O TYM KU.WA PRZECIEŻ, ale nie dociera to do moich emocji, myśli(?). Jak mam sobie pozwolić na swobodę, nie szukanie przyjaciół na siłę, gdy jestem sam. Mam kilku znajomych, też raczej z problemami. Żaden nie wiem o moich problemach. Czuję się jakby każda rozmowa była na wagę mojego życia, bo tak bardzo boję się bycia samemu. Marzę o rodzinie i nie wiem czy kiedyś będą ją miał. Wielu spośród Was też ma problemy, ale często wspominacie o swoich rodzinach, drugich połówkach, są przy Was mimo waszych problemów. Zazdroszczę Wam. I czuję się jak z innej planety. Ja nie wierzę, że kogoś takiego znajdę. A jeśli już, to tylko będę czekał kiedy ode mnie odejdzie, bo to przecież tylko ja. Od kiedy pamiętam chciałem zasłużyć na miłość przez swoje osiągnięcia, byciem najlepszym. Bywałem taki i tylko wtedy czułem się dobrze. Lepszy od reszty. Potrzebowałem od ludzi zapewnienia, że jestem wartościowy. Przeglądałem się w ich twarzach jak w lustrach, uważając na każdy gest i słowo, byleby się im przypodobać. Przestawałem być sobą. Dziś widzę, że wiele razy potrzebowałem ludzi tylko do moich celów. Potem mnie nie interesowali, więc zostałem sam. Dzisiaj widzę ten narcyzm, rozumiem go, łapię się gdy umysł próbuje iść utartym szlakiem, nie brnę w to. Ale wtedy następuje kontra i emocje szaleją, w tym duży niepokój, depresja. Doszedłem do etapu, gdy nie chce szufladkować ludzi, szukać w nich swojej wartości i pojawia się pustka. To po co są ludzie? Skoro nie ludzie nadają mi wartość, to skąd ją brać? Z siebie? Przecież jestem zalęknionym człowiekiem z zaburzeniami osobowości, samotnym, bez pasji (próbuję i lubię robić nowe rzeczy, ale w pewnym momencie przeszkadzają mi właśnie emocje). Ostatnio próbowałem sobie tłumaczyć, że taki jaki jestem, jestem wystarczający żeby mnie pokochać. Na słowa kocham siebie zaczynam płakać, trząść się, potem czuję nienawiść. Boję się tego. Niewyrażona złość uderza do wewnątrz. Od zawsze byłem tym spokojnym, ułożonym chłopakiem, nie wkurzałem się, bo tak nie można. Broń Boże na rodziców! Byłem popychadłem nawet nie zdając sobie z tego sprawę.
Myślałem, że moja rodzina jest wzorcowa. Mama znerwicowana przez swoją matkę i alkohol ojca, ojca mi brakowało. Był z nami ale zawsze obok. Bałem się jego zachowania po alkoholu. Nie bił ale był bardzo chamski i czułem się po jego słowach zawsze jak ktoś gorszy. Mama chciał byc idealna matką dla swojej mamy i wymagała dużo od nas. Raz dostałem w łeb od niej, w zerówce, bo nie potrafiłem płynnie czytać. Trochę to śmieszne, ale przeżyłem to jak traumę, poczułem się sam na świecie, bo moja ukochana mama mnie uderzyła i byłą wściekła przez coś, na co nie miałem wpływu. Potem 3+ z kartkówki też było problemem. No to potem były same 5. Uczyłem się bardzo dużo, aż porzucałem hobby i znajomych, których zacząłem się bać. Siostra była podobna do mnie, ale otaczała się znajomymi. Byliśmy prawie identyczni, też miała problemy ale dawała sobie radę. Cieszyłem się, że mam taką siostrę, zacząłem dostrzegać że jest dla mnie bardzo bliska. Poszedłem do liceum, siostra zachorowała na białaczkę, miesiąc później zmarła. Rodzina była w rozsypce, ja nie czułem nic. Chciałem być tym silnym, na którym rodzina może się oprzeć. Silny 16 latek hehe. Uciekłem przed złością i emocjami w religie, tłumaczyłem tak to sobie, byłem dziwnie spokojny. No i też fajnie było być silnym w obliczu takiej tragedii, ludzie będą myśleli że jestem coś warty... Masakra. Po 10 miesiącach dostałem ostrej paniki. I tak to się zaczęło. Miałem też konflikt z Bogiem, bo z jednej strony musiałem być święty, a z drugiej odebrał mi siostrę. No i seksualność też mi się wtedy kłóciła z religią. Matka do dzisiaj nie pogodziła się z utratą córki, żyje żeby żyć. Ojciec stracił przez to właściwie też żonę. To jest małżeństwo tylko z nazwy.
Przez zachowanie ojca nabrałam strachu przed dorosłymi mężczyznami, czułem się nie w pełni facetem. Gdy płakałem, kiedy wracał pijany, bo bałem się jego słów, on powiedział że zachowuję się jak baba. Do tego wrażliwość. Matka okazała się straszna, siostra którą kochałem najbardziej na świecie zmarła. Może dlatego postrzegam kobiety jako zagrażające, odpychające, porzucające. Moja była dziewczyna taka właśnie była. Może człowiek podświadomie wybiera takie osoby? A przecież pragnę miłości, czułości, bliskości. Wiem, że niczego mi nie brakuje, a jednak. Jestem nudny, niedoświadczony, lękliwy. Trafie mnie szlag, gdy widzę zakochanych i nie rozumiem dlaczego ja taki nie jestem.
Minęło 10 lat, wiele spraw sobie uzmysłowiłem ale dalej czuję się jak w kropce. Chcę pójść na swoje, mimo że nie zarabiam kokosów, jednak w domu mam wrażenie że się nie rozwinę. Z drugiej strony przeraża mnie samotność i stawianie czoła nowym ludziom, strachu przed porzuceniem, relacji. Gdyby był ktoś, kto byłby zawsze przy mnie, kto by mnie znał na wylot i akceptował mnie. Boję się też tego, że nawet gdy kogoś spotkam i zwiążę, to odejdzie przez moje problemy, emocje, osobowość, kryzysy.
Od tygodni męczę się z myślami, drżeniem mięśni, bólami głowy, wybudzaniem, ciągłym zmęczeniem, otępieniem i jeszcze kilkoma objawami. Nie wiem co z tym zrobić. Próbuję, ryzykuję i wracam do punktu wyjścia. To mnie załamuje. Wiem, że jutro znów wstanę i spróbuję, ale to wszystko tylko boli. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem radość. Przychodzą mi do głowy złe myśli. Wciąż mam nadzieję, ale może sam siebie oszukuję. Zakłamuję rzeczywistość, może to mechanizm obronny. Ludzie wokół mówią, że jestem taki spokojny, ułożony. Ja pierd.ole. Chciałbym pozbyć się tych myśli o strachu przed ludźmi, o tej potrzebie ciągłego mówienia, męczy mnie to od roku, w każdej rozmowie to jest. Chciałbym to zresetować i zacząć od nowa.
Bo gdzieś tam wiem, że lubię ludzi, potrafię cieszyć się rozmową, lubię rozmawiać. Wiem, że też na to zasługuję, że jestem fajnym gościem, tylko to wszystko ukrywam. Wydaję mi się niemożliwe, żeby coś się zmieniło. Momenty, gdy czuję że jestem sobą często pokrywają się z momentami gdy w końcu się wkur.wię. Wtedy nie obchodzi mnie co kto sobie o mnie pomyśli. Ale czy o to chodzi? Terapeutka mówi, że boję się swojej złości, staram się ją ukrywać, a gdy już trochę sobie na nią pozwolę, to czuję wyrzuty sumienia. Jak sie wkurzę, to ludzie ode mnie uciekną przecież.
Przeraża mnie to, co napisałem. Mam nadzieję, że trochę przedramatyzowałem, bo mam takie ciągotki. Może jest lepiej. Ale nie wiem co robić, potrzebuję jakichś wskazówek, czuję że mnie to przerasta.
Może są tutaj osoby z podobnymi problemami, może znacie jakieś sposoby radzenia sobie, chociaż wiem że każdy jest inny. Próbuję wprowadzać też filozofie, to co do mnie przemawia, jednak też upada z biegiem czasu. Nie wiem co robię źle. No może wiem, ale nie wiem dlaczego nie działa.
Cieszę się, że znalazłem to forum, jednak same lęki to już dla mnie chyba nie problem, a wciąż potrzebuję pomocy. Terapia też jest dla mnie ciężka, bo psychodynamiczna, raz lepiej, raz gorzej. Rozumiem lepiej siebie, ale zbyt mało zmieniam. Prawie nikt nie wiem o mojej terapii, a Ci co wiedzą mówią, że nie potrzebuję jej...
Czy terapia poz-beh daje radę z zaburzeniami osobowości?
Wiem, tl;dr a i tak nie wszystko.
No pain - no gain
Rezygnowanie staje się nawykiem