Mam to samo, zacząłem na początku unikać kościoła, mszy św., osób duchownych nawet tych które zna moja rodzina, obrazków, symboli religijnych bo ciągle dręczyły mnie te myśli i lęki. Masz racje WWA ja tego nie chcę tzn. iść na księdza. Te myśli mi wywróciły moje życie do góry nogami i doprowadziły mnie prawie do śmierci. Nawet nie piszę tylko o samobójstwie choć było blisko, ale o zwykłe zagłodzenie z nerwów. Nic nie jadłem ani nie piłem przez kilka dni jednocześnie chodząc do pracy. Z dnia na dzień straciłem wszystko to na czym mi zależało (wspólne plany i życie z przyszłą żoną). Teraz powoli wracam do siebie bo zaczynam wierzyć, że to tylko nerwica. Nie raz już mnie uspokajała znajoma mojej rodziny siostra zakonna ponieważ nie raz mnie widziała w mieście i zauważyła, że z dnia na dzień robiłem się coraz chudszy i depresyjny. Z faceta typu żartowniś, optymista, zrobił się wrak człowieka, któremu nic się już nie chciało. Jedynie skończyć tą męczarnie. Ale wracając do znajomej siostry zakonnej, uspokajała mnie, że osoby z minimalnymi zaburzeniami psychicznymi czy emocjonalnymi nie są brani do zakonu czy seminarium. Dodatkowo zapewniła mnie, że tak powołanie nie działa. Podobno Bóg nie działa przez lęk, przez natrętne myśli, niechciane chcenie, przez niszczenie człowieka, przez odbijanie człowieka od kościoła oraz od Niego. Podobno Bóg działa przez urok. Przychodzi radość, wolność i szczęście. To są jej słowa. No cóż na spokojnie to przyjmowałem, ale w czasie wielkiego lęku nawet takie argumenty nie przemawiały do mnie. Byłem z miesiąc temu przez namowę mojej Narzeczonej oraz Rodziców u spowiedzi. Wyspowiadałem się z kilku miesięcy oraz rozmawiałem (przepraszam ryczałem jękliwie) do księdza, opowiadając jaki mam problem. Niestety w pierwszej chwili ten ksiądz chyba źle mnie zrozumiał i powiedział, abym przemyślał zmianę terminu mojego wesela (na jesień tego roku). Pękłem, ryczałem jak bóbr, jęczałem jakby ktoś mnie zabijał, nigdy nie czułem takiego bólu nawet fizycznego, rozpadłem się na kawałki. Nigdy jeszcze takiego stanu depresyjno-nerwowego nie dostałem. Za mną mnóstwo ludzi do spowiedzi, a ja ryczę na głos w konfesjonale. Dopiero później spytał się mnie ksiądz czemu płaczę, wyjaśniłem, że te myśli to myśli które mnie dręczą, nie dają spokoju ducha, radości i spełnienia wręcz przeciwnie. Niszczą mnie. Poprosiłem księdza, aby mnie ratował bo jeśli mi już spowiedź nie pomoże to jeszcze dziś skończę ze sobą (wtedy naprawdę nie żartowałem, po spowiedzi miałem zamiar pojechać pod swój garaż i skończyć ze sobą). Ksiądz poprosił mnie abym tego nie robił bo tak Bóg nie działa. Spytał się mnie czy się leczę. Wszystko mu wyjaśniłem i na koniec z taką złością spytałem się: " Proszę księdza pytam się gdzie jest wolna wola? Czemu Bóg mnie niszczy? I czy tak działa i wygląda powołanie?". Odpowiedział, że NIE. I przeprosił mnie za początek rozmowy po spowiedzi bo źle mnie zrozumiał. Obiecywał, że się będzie za mnie modlił. Trochę pomogła ta spowiedź ponieważ wyrzuciłem wszystkie smutki, emocje prosto do góry (nieba, niech każdy czyta jak chce).
Btw wiem, że wybranie takiej drogi to wybór trudny i odpowiedzialny oraz, że to nie trwa miesiąca tylko długie lata nauki itp. Dlatego ja wiem, że nie interesuje mnie życie w kościele, nie znam się na tych liturgiach itp, o celibacie nie wspominam, bo uwielbiam bliskość z moją Narzeczoną. W życiu bym z tego nie zrezygnował.

Pozdrawiam