19 listopada 2016, o 01:13
Ja mam problem z tym że moje natręctwa są obiektywnie niby dobre i nie grożące nikomu (oprócz mojego wizerunku i wizji samej siebie chyba).
Mam przymus mówienia "prawdy". Umrę jeśli nie powiem, już czuję jak kręci mi się w głowie a język sam się pcha i niemal tracę kontrolę nad moimi ustami które zaraz powiedzą coś czego ja wcale nie chcę powiedzieć. Nic innego nie mam w głowie tylko głos który każe mi POWIEDZIEĆ. Względnie napisać "prawdę".
I dobija mnie to potwornie, a ostatni terapeuta w ogóle zignorował tę kwestię "bo przecież robię coś dobrego, to na pewno jest moje wewnętrzne ja, wszystko się tylko lepiej ułożyło ostatnim razem".
Ja mam wrażenie że wcale tak nie jest i robię coś przeciwko sobie.
Jedna z sytuacji:
Bardzo nie lubię mojej obecnej pracy. Ludzi jest mało, atmosfera średnia, firma malutka, wszyscy się znają na wskroś.
Chodzę na rozmowy kwalifikacyjne sporadycznie, ale byłam na jednej nie mówiąc o tym nikomu z obecnej pracy (skoro i tak nie wiem czy mnie przyjmą). Rozmowa w piątek, w poniedziałek spotkanie wszystkich pracowników a ja mam w głowie tylko "W tej chwili wykrzycz że byłaś na rozmowie kwalifikacyjnej! Szukasz innej pracy! Zdradzasz całą załogę! Chcesz ich zostawić! Powiedz im, masz im powiedzieć, powiedz powiedz powiedz powiedz".
Kiedy indziej, na jeszcze początku terapii, obudziłam się w środku nocy z płaczem. Zrobiłam coś bardzo złego i MUSZĘ powiedzieć. Znowu, umrę jeśli nie powiem. A przynajmniej oszaleję.
Opowiedzieć całą moją średnią przeszłość i szczegóły związane z moim poprzednim związkiem mojemu obecnemu facetowi, bo to przed nim ukrywam, mam mroczne sekrety, nie możemy mieć zdrowego, normalnego związku jeśli on tego nie będzie wiedział. Jestem oszustką, złym człowiekiem bo tak długo to ukrywałam. I nie, nie zamordowałam nikogo ani nic podobnego, mimo że tak właśnie się czułam. Po prostu miałam niezdrowy związek.
Napisałam kilometrowego maila, bez adresata, bo poczułam ulgę pisząc. A potem wbrew sobie wpisałam jako adresata mojego chłopaka i wysłałam.
I zadzwoniłam do chłopaka z płaczem że ma go przeczytać. W środku nocy. Bo to sprawa życia i śmierci. Na szczęście on jest bardzo cierpliwy i chyba mnie bardzo lubi bo nie wyrzucił mnie z domu ani za to co napisałam ani za to że kazałam mu to w taki sposób przeczytać.
I że sprawą życia i śmierci jest powiedzenie mojemu chłopakowi że kiedy byłam na masażu, zabieg przeprowadzał mężczyzna (no przecież to jak zdrada).
I powiedzenie przyjaciółce że poklepałam po plecach byłego faceta, z którym w ogóle nie powinnam rozmawiać (to już w ogóle zdrada i obecnego chłopaka i przyjaciółki której się to bardzo nie spodobało).
I moim problemem jest to że nie mam nadkontroli.
Ulegam impulsom. Moje natręctwa kierują się jakąś dziwną moralnością która nie jest dla mnie logiczna. Nie jestem wierząca, nie chodzę do kościoła i logicznie i trzeźwo wiem że ani szukanie nowej pracy ani to że sprzedawca w sklepie się do mnie uśmiechnął/dotknęłam czyjejś ręki nie jest zdradą ani niczym złym i nawet nie bardzo mam wpływ na wiele rzeczy które się dzieją (jak to jakiej płci jest osoba przeprowadzająca jakiś zabieg na mnie).
Nie wiem co mam z tym zrobić.
Już nawet prezentów-niespodzianek nie potrafię zachować w sekrecie bo moja głowa krzyczy głosem poirytowanej pięciolatki UKRYWASZ COŚ MUSISZ POWIEDZIEĆ.
Pomocy.