Hej, ostatnio mam gorsze dni. Zawsze kiedy pójdę 'trochę do przodu" to ląduję ryjem na glebie
Lęki już się nakręcają jeden przez drugiego, do tego doszedł lęk przed depresją a i sama depresja też puka do drzwi.
Ciężko mi zrobić cokolwiek, wszystko mnie przerasta, a jeszcze te święta. W tym roku straciłam mamę, najchętniej nie obchodziłabym żadnych świąt. W dupie mam te święta i oczekiwania wszystkich dookoła. Cały czas tylko robię dobrą minę i jakoś staram się funkcjonować na powierzchni życia, ale nie mam nikogo kto by mnie zrozumiał.
Byłam na dobrej drodze odburzania ale zaczynam wątpić w swoje zwycięstwo. Tracę nadzieję że cokolwiek mogę zmienić. Bo po co
I jeszcze ten pier..niczony trening Jacobsona. W ogóle nie czuję żadnego pier..lonego odprężenia przyjemnego. Głos tego kolesia mnie niezmiernie irytuje

.
Lęki o zdrowie robią już sobie w moim mózgu przeplatankę- ciśnienie, nie- cukrzyca, ale zaraz-podagra. Ból głowy-znów ciśnienie i tak w kółeczko.
Ale najgorsze co jest to to że jak już przekroczę te swoje możliwości nerwowe i dostaję ataku paniki (zwykle kiedy za dużo mam bodźców na raz, za dużo pracy, załatwiania, dziecko nie pomaga) to potem cały dzień boli mnie tak głowa i jeszcze dziwnie szyja jakby w środku, w żyłach

- że do porzygu. W czoraj myślałam że z bólu stracę przytomność. Później mocno się popłakałam i przeszło. W ogóle to nie rozumiem tego i nie rozumiem siebie. Chyba nigdy nie poszłam do przodu tylko tak mi się wyfdawało. A tkwię w tym głębiej niż myślałam i nigdy nie wyjdę po prostu tak mi jest pisane. Jestem wściekła, smutna i zalękniona. Jak można tak żyć? Ile jeszcze będę w stanie funkcjonować jak robot. Dziękuję i do widzenia
