
Po pół roku czytania sobie forum uznałam, że napiszę z czym się trapię. Wydaje mi się, że zmagam się (bo nie mam zdiagnozowanego jako tako) ocd a dokładnie rocd. Męczę się z kocham - nie kocham partnera. Jesteśmy razem 6 lat, przeszliśmy różne sytuacje. To wszystko przeplatało się z śmiercią mojej siostry, podejrzeniem choroby taty i nie możnością dogadania się z mamą. On był przy mnie cały czas - taki sam - wspierał mnie jak mógł.
Nie wiem czy to się zaczęło nagle. Pamiętam jak raz dostałam od niego sms "Tęsknię" i pomyślałam - ja nie, to coś dziwnego. Ale zwaliłam to na monotonię i staż związku. Co chwilę się kłóciliśmy o coś - ja z nim w sumie bo poziom moich stresów i obaw o bliskie osoby był olbrzymi. Pamiętam, że od wigilii kiedy stan mojej siostry się pogarszał ja zaczęłam twierdzić, że coś nie tak z naszym związkiem, z moim partnerem i od tamtego czasu narastał we mnie jakiś niepokój a zarazem obojętność do faceta. Kilka miesięcy później ( po śmierci siostry) chciałam z nim zerwać. Zostaliśmy dalej - ale ciągle czułam, że coś jest nie tak, jakąś beznadzieję. W tym czasie kłóciłam się też z mamą. Wielkie BUM stało się jak pojechaliśmy na urlop (2014) - mój się pochorował a ja stwierdziłam, że sama nie wiem czemu jesteśmy razem i że go nie kocham. O tamtej chwili w sumie, żyję w kołowrocie. Chciałam odejść ale nie mogłam go zostawić kiedy potrzebował mojego wsparcia.
Przeszłam wtedy niby przez wszystkie objawy jak w wątku tu na forum o rocd. Chciałam kochać, chciałam czuć, chciałam wiedzieć - tak jak kiedyś. Nie potrafiłam znieść tego jak mi mówi kocham, żadnego przytulania itd. Myśli o tym, że nie wiem co zrobić, czy odejść, jak odejść trapiły mnie nawet w snach - 24/7.
Powkładałam w życie porady z artykułów, nagrań, Waszych historii. Myśli co zrobić od czasu do czasu bombardują mi głowę, nie tak jak kiedyś - ciągle.
W sumie w całości to trwa już prawie 2 lata. Są plany na zaręczyny, a ja dalej co chwilę nic nie wiem. Boję się, że wyjdę za mąż bez miłości. Boję się też, że źle zrobię jak odejdę i równie bardzo się obawiam, że źle zrobię jak zostanę. Ciągle się zastanawiam czy przestałam go kochać - i przez to popadałam w nerwicę czy popadłam w nerwicę i wydaje mi się, że go nie kocham. Na logikę - przecież teraz mogłabym rzucić to wszystko ale dalej tego nie robię. Widzę niby ogromny progres ale dalej mnie męczy to czy nie marnuję sobie i jemu życia. Mój chłopak jest cudowną osobą - nie chcę go ranić. Wie o wszystkim, wspiera i mówi, że razem przez to przejdziemy.
Ten fakt, że to nie stało się wszystko tak z dnia na dzień mnie męczy - a to podobno weryfikuje takie zaburzenie. Co o tym wszystkim myślicie?