26 października 2018, o 12:52
cześć, wczoraj założyłam konto, chociaż wpadałam tu wcześniej i czytałam Wasze posty.
proszę sobie zaparzyć herbatę i wyjąć popcorn. napiszę o mojej ostatniej "chorobie", może komuś pomogę, bo ma podobne objawy czy wątpliwości odnośnie tego co się dzieje z jego głową i organizmem w ogóle.
z nerwicą lękową i hipochondrią żyję od dwóch lat, no ale ostatni rok miałam w z g l ę d n y spokój. jakoś tak mi się wszystko układało. trzy miesiące temu przeprowadziłam się w obce miejsce, no i na początku było spoko. nowe miejsce, tymczasowy brak pracy, a co za tym idzie- brak obowiązków. dzieci nie mam, więc też nie muszę się martwić kimś poza sobą. no życie cud malina. ale nie. zaczęło się od tego, że zaczęło delikatnie kręcić mi się w głowie. nie były to jakieś zawroty, jak po zejściu z karuzeli, że kołowrotek i te sprawy. nie. ja czułam się jak po piwie. takie lekkie zawianie. na początku nie przejęłam się tym, bo wiedziałam, że dwa lata temu po traumatycznej sytuacji miałam jakiś czas podobnie. i minęło. no ale po tygodniu zaczęłam się nakręcać. tym bardziej, że z pewnych względów byłam bez ubezpieczenia. pierwszy raz w życiu byłam bez ubezpieczenia z przyczyn ode mnie niezależnych. nieważne. no i to dodało oliwy do ognia. bo przecież LOGICZNE, że pojawiły się myśli, że zaraz się przewrócę i zabierze mnie karetka, no a ja HALO, nie mam ubezpieczenia. ogólnie zbankrutuję. jak możecie się domyślić, co robi hipochondryk kiedy pojawiają się u niego jakieś objawy? ot co, idzie do doktora nauk medycznych Google. no a co mówi doktor? że mam guza, no bo przecież nie, że to nerwy i stres. GUZ MÓZGU. RAK. i już szał, że cooooooooo, no i w ten piękny sposób objawy się nasiliły. już nie czułam się jak po piwie. a po dwóch. trochę się uspokajałam, że kurde, nie no, jak się ma guza to przecież się traci równowagę i boli głowa. w sensie zazwyczaj mocno boli głowa. no a mnie nie boli, więc jest nadzieja. no a co robi hipochondryk jak wyklucza jedną chorobę? zaraz pojawia się druga. po tygodniu tego uczucia zachwiania, zrobiłam się strasznie słaba. chodziłam po mieszkaniu jak śnięta. ja serio nie miałam siły na nic. no a jak się nie ma siły na nic, jest się słabym to LOGICZNE, że ma się białaczkę, nie? tym bardziej, że prócz tego guza mózgu, z którym chwilowo wygrałam, to właśnie białaczki panicznie się boję. badania krwi robione miałam cztery miesiące temu, no ale przecież że mogło się wszystko wywrócić do góry nogami i to na pewno białaczka. analiza każdego objawy, oglądanie dziąseł, worka spojówkowego, czy przypadkiem mi już nie zbielał. ogólnie jedna wielka panika, która spowodowała, że serio prawie ciągle leżałam w łóżku. z jednym promilem w głowie, słaba, bez sił i z nowym objawem- mdłościami. i z termometrem w japie, bo przecież muszę mierzyć temperaturę co 15 minut i faktycznie miałam 37.5. można było się domyślić, że poleciałam następnego dnia zrobić prywatnie podstawowe badania krwi. nie chcę mówić jaka zesrana byłam, kiedy szłam po wyniki. patrzyłam tylko na pielęgniarkę, która już wie! i patrzy na mnie ze współczuciem. NO DRAMAT. ale O DZIWO! okazało się, że badania są spoko. kamień z serca. ale halo! czyli to nie guz i białaczka. doszły mdłości więc to musi być coś z żołądkiem. przecież ja non stop mam wzdęcia, odbija mi się, niedawno pojawiła się zgaga, no i ciągle chce mi się wymiotować. wszystkie objawy przestudiowane, kolejna diagnoza. niemalże pewna! prywatna wizyta u lekarza, który jak zobaczył w jakim jestem stanie i że ledwo stoję na nogach przyjął mnie poza kolejką. "panie, mam raka żołądka, ledwo stoję, mam mdłości, zawroty głowy, pomocy". na co ten, że jaki rak, co ja w ogóle mówię, że jak stoję na nogach to jest spoko. źle byłoby jakbym z łóżka nie wstawała. diagnoza? wirus i przepisane jakieś silne leki na mdłości i przeciwzapalne/przeciwbólowe. ja z apetytem jak smok, nagle przestałam jeść. wszystko stawało mi w gardle. non stop te nudności. budziłam się rano, nudności. bez jaj, jaki wirus. żaden wirus. nikt mi nie wkręci wirusa. w czasie kiedy powoli kończył się mój żywot przez trawiącą mnie chorobę, pojawiło się ubezpieczenie, a że był weekend, poleciałam na sor. bo przecież umrę w domu do poniedziałku. no i lekarka badała mi równowagę, oczy i takie tam. niby wszystko spoko. diagnoza? wirus. no ale z racji, że prawie nic nie jadłam, poleżałam 1.5h z kroplówką, która rzekomo miała mnie wzmocnić. z kozetki wstałam jeszcze w gorszym stanie niż się położyłam. naprawdę. ledwo stałam. to ją trochę zdziwiło, no ale odesłała mnie do domu. na następny dzień nic nie mijało. pogotowie again. tam dostałam skierowanie do specjalnej kliniki 30km dalej, która specjalizuje się w otolaryngologii, zawrotach głowy, bo może to błędnik czy inne cuda wianki. pojechałam, zostałam zbadana, założono mi jakieś śmieszne google, przewracano mnie z boku na bok, obserwowano oczy, zbadano uszy. wszystko spoko. to musi być wirus. zrezygnowana w domu pomyślałam, że spoko. nic nie zrobię, weszłam na forum, poczytałam trochę o objawach, uspokoiłam się, ale nie na długo. niedziela, pogotowie one more time. ta sama lekarka i przyjęcie mnie na oddział. dokładny wywiad, ekg. zrobili mi takie badania krwi, że łooo, w życiu takich nie miałam, nie wiedziałam co czym jest. jakieś śmieszne literki. mocz. cztery kroplówki. na następny dzień lekarz spytał, czy nie mam problemów ze stresem, czy nie mam depresji, nerwicy itd. bo badania wszystkie idealne, więc niepotrzebna dalsza diagnostyka i nie ma mowy żebym miała guza w głowie albo raka żołądka. uspokoiłam się baaaaardzo. stan ten trwa jak na razie 1.5 tygodnia. nie wiem na jak długo, ale to co zrobiły ze mną nerwy w tamtym czasie to jest dramat. nigdy nie pomyślałabym że nerwy i psychika mogą w takim stopniu wpłynąć na samopoczucie fizyczne.
koniec.