po dlugich tygodniach siedzenia i czytania o nerwicy lekowej postanowilam w koncu opisac moja historie. Prawdopodobnie wszystko zaczelo sie od momentu gdy skonczylam studia. Po paru miesiacach siedzenia w domu i szukania pracy w Polsce postanowilam (za radami mojej przyjaciolki) wyjechac z Polski. Po paru miesiacach znalazlam dobrze platna pozycje jako doktorantka za w Niemczech. Postanowilam wyjechac, sama, zostawiajac moja koszmarna przeszlosc z dziecinstwa za mna. Postanowilam o wszystkim zapomniec i UCIEC.
Przez pierwszy miesiac bylo koszmarnie. Bylam totalnie sama, tysiac kilometrow od domu, nie znajaca nikogo, nie znajaca miasta, nie znajaca jezyka niemieckiego (poslugiwalam sie tylko angielskim), no ale zacisnelam zeby bo wiedzialam, ze poczatki nie sa latwe i trzeba przetrwac ten ekstremalnie trudny okres bo potem bedzie o wiele lepiej. I tak dokladnie bylo. Z miesiaca na miesiac poznawalam wielu ludzi, uczylam sie jak samotnie rozwiazywac zyciowe problemy, czulam w sobie wielka sile. Wiedzialam ze moge wiele przetrwac, trudny okres przeczekac, zacisnac zeby i myslec ze bedzie dobrze. Bo zycie, samotne zycie na obczyznie, dla mnie 27 letniej dziewczyny nie bylo latwe. W tym czasie prawie zerwalam kontakt z moja rodzina. Przez pierwsze 2 lata nie wracalam do Polski. Nie chcialam widziec mojej rodziny, z ktora wiazaly sie zawsze wielkie problemy. Za granica zbudowalam sobie nowy, moj wlasny dom. Wiedzialam ze im bardziej bede sie starala tym wiecej osiagne. Zaczelam wywierac nacisk na siebie typu: „musisz byc lepsza, musisz zrobic to szyciej, musisz zrobic to lepiej“ bo jak nie to wroce do punktu wyjscia....do totalnego zera.... do domu rodzinnego . To chyba byl moj najwiekszy blad. Presja jaka zaczelam sie otaczac i stres zaczal dominowac w moim zyciu.
W tym czasie pracowalam w chemicznym laboratorium. Codziennie mialam do czynienia z substancjami wybuchowymi, bardzo trujacymi wiec po czasie praca stala sie dla mnie bardzo stresujaca, chociaz szef byl bardzo wyrozumialy, to ja dodawalam oliwy do ognia. Bo musialo byc szybciej, lepiej doskonalej. Negatywne mysli zaczely dominowac moim zyciem. Myslenie „albo zrobisz to na 110 % albo jestes zerem“ zaczelo dominowac. Potem przyszla niska samoocena, ze czegos nie rozumiem, ze nie ucze sie niemieckiego w takim tempie jak powinnam, ze moj angielski jest do dupy. I zamiast zwolnic tempo i wrzucic na „luz“ to ja, (glupia!) dawalam sobie wiecej obowiazkow. Nie tylko w pracy ale w rowniez w czasie wolnym. Nie umialam np biegac na luzie, dla relaksu. Najwazniejsze bylo dla mnie mierzenie czasu, dystansu, albo samokrytyka ze za wolno. Nigdy nie bylo tak jak tego chcialam. Zawsze bylo ZLE, nigdy nie bylam z siebie zadowolona.
Po 2 latach zycia w takim tempie, zaczelam miec straszne problemy z ukladem trawiennym. Ciagle bole brzuch, wzdecia, biegunki. Na poczatku myslalam ze to nietolerancja laktozy. Potem poszlam do lekarza i uslyszalam diagnoze ze to zespol jelita wrazliwego, ze taka jestem, ze nie ma na to lekarstwa. Teraz z tej perspektywy wiem ze to byly pierwsze sygnaly ze strony ukladu nerwowego, ze tak dalej byc nie moze, ze cos musi sie zmienic. Oczywiscie ja to ignorowalam, zylam jeszcze szybciej. Po jakims czasie wpadl mi pomysl do glowy, ze jeszcze trzeba srubke dokrecic i wyjechalam na staz na 6 mc do Anglii. W tym czasie zycie zaczelo sie powoli sypac. Moj organizm nie dawal juz rady. Dziennie wypijalam tony kawy, redbulli aby sie obudzic i to nic nie dawalo. Im wiecej pilam tym bardziej bylam zmeczona. Z tego punktu widzenia nie wiem jak ja ten okres przetrzymalam, myslalam ze dalam rade. Ale nie dalam....
Wrocilam do Niemiec. Przez pierwsze miesiace bylo lepiej az do kwietnia 2014. Jeden dzien bede pamietac az do konca moich dni. Byl to dzien, w ktorym przygotowywalam seminarium grupowe. Zadzwonila do mnie siostra. Z rostrzesionym glosem powiedziala, ze nasza mama miala probe samobojcza. Lezy w szpitalu, pod respiratorem, na oddziale intensywnej terapii. Lekarze nie daja jej wiekszych szans i byloby dobrze aby przyjechac do Polski i ewentualnie sie z nia pozegnac! W tym momencie dostalam takiego napadu paniki, ziemia sie zalamala pode mna, totalna zalamka! Roztrzesiona, ledow moglam zlapac oddech, telefon wypadl mi z reki. To byl ciezki moment w moim zyciu. Bardzo ciezki. Nie moglam sie pozbierac emocjonalnie. Czulam jakby wulkan zlych emocji walil drzwiami i oknami. Po 24 h, jak sie jako tako pozbieralam pojechalam do Polski przygotowana na najgorsze.
Mama, podlaczona do respiratora,nieprzytomna, chuda, blada, z goraczka, z groznym zapaleniem pluc. Widok straszny. Mnie zaczely przesladowac wyrzuty sumienia, ze nie staralam sie za bardzo, ze bylam zla corka. Ze mialam to wszystko w dupie, ze ucieklam daleko i nie utrzymywalam kontaktu. Natretne mysli nasilaly sie. Po 5 dniach musialam wracac do pracy. Mama cudem przezyla, ale bylo z nia bardzo zle.
Wrocilam do domu, do Niemiec. Dostalam depresji. Granica stersu zostala przekroczona i powrotu nie bylo. Z tygodnia na tydzien czulam sie coraz gorzej. Miewalam kilkuminutowe ataki paniki ale jakos sobie radzilam. Tlumaczylam to tym ze duzo sie w moim zyciu dzialo, wiec trzeba przeczekac. Z tym czekaniem to byl dobry pomysl ale moje myslenie sie nie zmienilo, bylo coraz gorzej.
Petla strachu zaczela sie zaciskac przez mysli o tym ze jestem egoistyczna, ze jestem zla, ze jestem tchorzem, ze dopuscilam do tego aby mama polknela garsc tabletek. Moze po czesci przeze mnie? Strach zaczal dominowac moim zyciem. W internecie zaczelam czytac o chorobie psychicznej mojej mamy, z ktora borykala sie 25 lat. Zaczelam odwiedzac fora i czytac posty w ktorych ludzie opisuja najciezsze stany psychiczne, bo moja ciekawosc byla palaca. Tak przetrwalam 2 miesiace. Drugi bardzo ciezki atak paniki mialam po 2.5 miesiaca od rodzinnej tragedii. Chcialam pojechac do Polski i zobaczyc mame i sprawdzic czy wszystko w porzadku. Ale nie dalam rady. Na mysl o Polsce dostalam ataku paniki. Bylam na skraju takiego emocjonalnego wyczerpania, ze myslalam ze zaraz oszaleje.To bylo jak najgorszy kac albo jak detoks od heroiny. Bylam rozstrzesiona, zlana potem, zawroty glowy, bole brzucha, wymioty, biegunki i wrazenie ze to juz koniec, ze podziele los mamy i zaraz oszaleje. Trwalo to 2 dni. Teraz moze to brzmiec smiesznie ale nie wiedzialam czy srac czy rzygac czy dzwonic po karetke pogotowia.
Po 2 dniach nie widac bylo poprawy, bylo gorzej. Moze objawy spowodowane iloscia adrenaliny, troche ustapily, to ja widzialam wszystko w najgorszych barwarch. Czulam ze wszystko stracilam, ten caly moj trud, moje wysilki aby sie ksztalcic przepadly. Nie bylo nic. Nie bylo nadziei, wmowilam sobie chorobe mojej matki.
Postanowilam pojsc do psychiatry i poprosic o pomoc. Zostalam zdiagnozowana: gleboka depresja ze stanami lekowymi i dostalam leki antydepresyjne (mirtazapine). Nie poczulam sie lepiej, a nawet i gorzej poniewaz wmowiona przeze mnie choroby mojej matki sie potwierdzala bo przeciez musze teraz brac psychotropy jak ona. Lekarz mnie nie przekonal ze to !tylko! Stres. No przeciez, dla mnie stres to byla biegunka przed egzaminem, ale tak cos to pewnie bardzo skomplikowane schorzenie. Zaczelam brac leki, dzieki ktorym moglam przetrwac kazdy kolejny dzien w pracy. Po 2 miesiacach jakos stanelam na nogi, chociaz mialam takie kruche i chemiczne wrazenie wewnetrznego spokoju. Zaakceptowalam wiele skutkow ubocznych wywolanach przez leki. Widzialam siebie przez pryzmat mojej matki, ze dziele jej los, ze juz tak bedzie na zawsze, ze jestem przegrana.
Postanowilam zredukowac dawke lekow, ale im dawka byla mniejsza tym napady byly silniejsze. Staralam sie za wszelka cene siebie kontrolowac, co jeszcze bardziej potegowalo starch przed zwariowaniem. Bylam w pulapce, bez nadziei na poprawe, wizje ze wroce do Polski, do niczego, ze wszystko strace byly paralizujace. Ciagle odnosilam sie do mojej postaci z przed choroby. Tak bardzo mnie to irytowalo ze teraz ledwo wytrzymuje jazde metrem, a wczesniej tak doskonale sobie radzilam. Gdzie jest ta stara ja? Okresle to tak: szambo wybilo.
Jednak, cos mi nie dawalo spokoju. Zaczelam szukac w internecie informacji na temat tej choroby, tej ktora zdjagnozowal lekarz czyli nerwice lekowa. Najczesciej po wpisaniu „nerwica lekowa“ wyskakiwaly tandetne strony z opisem encyklopedycznym tego zaburzenia. Bylam wrecz, rozczarowana. Czasem trafilam na fora „wzajemnego dolowania“, co dobijalo mnie jeszcze bardziej ale dalej szukalam wskazowek.
Moj szczesliwy dzien byl wtedy kiedy natrafilam za forum zaburzeni.pl i zaczelam czytac posty Victora. To byl strzal w dziesiatke

Czy wyzdrowialam? Wiem ze jestem na dobrej drodze. Moj system wartosci zmienil sie o 360 stopni. Zaczelam szanowac siebie, zaczelam prowadzic motywujace dialogi ze sama soba. Mysli natretne dalej sie pojawiaja, ale nie daje im sie porywac. Pozwalam im zaistniec w glowie i daje im odejsc. Czuje, ze stalam sie lepszym czlowiekiem, przeprosilam siebie i teraz moge powiedziec ze nerwica lekowa byla jedna z lepszych lekcji w moim zyciu. Zwolilam tepo zycia, wrzucilam na przyslowiowy luz.
Ciesze sie ze tak sie stalo. Ciesze sie ze tutaj na forum znalazlam tak pomocych ludzi jak Victor, ktorego posty sa tak realistacznie przekonujace i dajace tyle nadziei.
Dziekuje Ci Victorze za danie mi najskuteczniejszego lekarstwa w postaci wiedzy.
Poczytalam, zastosowalam, z czasem podzialalo.
Mam nadzieje, ze moja historia doda sily innym, tak jak inne historie tutaj zawarte dodaly mi sily.