Jestem tu nowa i ciężko mi pisać ale już nie wiem gdzie szukać zrozumienia, chociażby wysłuchania. Uznałam, że to najlepsze miejsce... Od czego by tu zacząć.... Zawsze byłam nieco "inna" (a jakże), trochę we własnym świecie, trzymana przez rodziców ostro i żyjąca marzeniami. W szkole czułam się osamotniona. Było tak też gdy dostałam się do liceum, gdzie wmówiłam sobie że w duszy jestem punkówą, słuchałam punkowej muzyki, starałam się ubierać w tym stylu ale wszystko kończyło się na tym moim życiu wewnętrznym, jako że rodzice - "ludzie na poziomie" postarali się bardzo abym nie rozwinęła się za bardzo w tym stylu życia - co z dzisiejszej perspektywy uważam nawet nie za takie złe

Niewielkie fobie i natręctwa (lęk przed krwią, wścieklizną, innymi chorobami) zaczęły się już w podstawówce. Przez czas liceum trwały ale nie przeszkadzały w codziennym życiu. Wybuchły, kiedy nagle moi rodzice postanowili wyjechać z kraju i zamieszkać w kraju "gdzie żyje się lepiej". Było to na początku moich studiów. Czekałam na ich wyjazd jak na zbawienie (w domu całe życie były konflikty i awantury, głównie o to że ja coś powiedziałam albo zechciałam a moi rodzice nie zgadzali się). Jednak zamiast oczekiwanej wolności przyszła gigantyczna nerwica natręctw (sprzątanie, lęk przed brudem, lęk przed pobrudzeniem się w czasie usuwania brudu - pętla zamknięta).
Lata później podczas psychoterapii doszłam do tego, że wybuch związany był z nagłym i nieoczekiwanym zdjęciem "jarzma", nieoczekiwaną nadmierną wolnością, do której w ogóle nie byłam przygotowana. Przyczyny mam przerobione, mniejsza o to.
Mijały lata, brałam leki (głównie seroxat), chodziłam do pani psychoterapeutki ( z różnym nasileniem), zrobiłam w życiu masę głupot (zerwanie 10-letniego związku dla mężczyzny, którego znałam korespondencyjnie, kompulsywne palenie papierosów po 2 paczki dziennie, potem przyszła nadmierna koncentracja na pracy itd.)
Z czym jestem teraz:
- kompletny brak sił i energii odczuwany od wielu lat, ubranie się i wyjście jest jak wejście na Mount Everest. Mam poczucie jakby całe ciało mnie bolało, wszystko jest wysiłkiem, czuję się jak ciężko chora.
- poczucie zmarnowanego życia i osaczenia w rzeczywistości, w której się znajduję, kompletny brak akceptacji tego kim jestem a jednocześnie nieświadomość kim właściwie jestem, poczucie miałkości wszystkiego co mnie otacza (wszystko wydaje mi się kiepskie, nudne, męczące), poczucie oderwania od rzeczywistości (może powinnam pisać w dziale depersonalizacja?), obsesyjna zazdrość np. o życie gwiazd, zwłaszcza jednej, której najbardziej zazdroszczę: urody, młodości, pieniędzy, bajecznego życia (tak, wiem, zupełnie jakbym była nastolatką) albo o życie osób urodzonych gdzieś indziej, np na pięknych egzotycznych wyspach lub w kraju, gdzie mieszkają moi rodzice (to bogaty kraj), mam wrażenie że tu gdzie jestem, jestem za karę, poczucie żalu że nie wyjechałam wcześniej tam, gdzie mieszkają rodzice (wcześniej nie chciałam bo byłam z nimi w konflikcie a teraz żałuję, bo nie znam języka i mam wrażenie że jest za późno). Nie ukrywam że tam, gdzie oni mieszkają (w zasadzie już tylko ojciec mieszka bo mama zmarła) jest inaczej niż w Polsce: bogato, czysto, żyje się po prostu lepiej ale do tej pory nie miałam takich myśli że tu u nas wszystko jest kiepskie, słabe, miałkie - te myśli pojawiły się niedawno, wraz z moją kompletną rozsypką psychiczną.
- poczucie zmarnowanego zdrowia (papierosy) i nieodwracalności tego, że paliłam dużo przez wiele lat, lęk przed rakiem płuc taki, że paraliżuje mnie przed działaniem, myślę sobie że po co coś zmieniać jak i tak pewnie nie dożyję 40-tki bo to świństwo się we mnie rozwija, szukam objawów
- kompletny brak zaangażowania w pracę (jest dość ciekawa ale nie interesuje mnie już, mam poczucie bezsensowności i miałkości) i w relacje z ludźmi (unikam znajomych, zaczynam też unikać partnera, coraz bardziej zamykam się w sobie, mam wrażenie że z nikim nie jestem w stanie się porozumieć)
- i last but not least: obciążający związek z osobą bardzo depresyjną, bezrobotną i mającą skłonności do alkoholu (teraz nie pije i stara się ogarnąć swoje życie ale ja już nie wiem czy mi na tym zależy, w stanie w którym jestem teraz nie jestem w stanie racjonalnie tego ocenić). Jednocześnie kompletny brak sił fizycznych i psychicznych żeby to skończyć. Sama myśl o pakowaniu i przewożeniu gdzieś miliarda moich rzeczy, które zgromadziłam we wspólnym mieszkaniu w czasie trwania związku przyprawia mnie o mdłości. Sprawę utrudniają oczywiście fobie i natręctwa, bo raz że moje własne mieszkanie wydaje mi się skażone, dwa że nasze wspólne mieszkanie też wydaje mi się skażone i trudno mi się w nim poruszać swobodnie a co dopiero pakować. Dodam że nasz dom, ze względu na nasze stany psychiczne jest prawie w ogóle nie sprzątany, co się zepsuje to nie jest naprawiane, więc panuje atmosfera demolki i meliny, jak u jakichś meneli, którymi nie jesteśmy, po prostu czujemy całkowitą niemoc żeby coś zmienić.
Dlaczego o tym piszę.... Chyba żeby się wygadać. Nie mam z kim porozmawiać. Nawet lekarze i terapeuci nie ogarniają mojego stanu. Nie mam przyjaciół, całe życie ich nie miałam. Znajomi, którym próbowałam zajawiać mój stan w ogóle tego nie rozumieli więc odcięłam się zupełnie od ludzi. Postanowiłam zacząć znowu brać leki bo widzę że odstawienie seroxatu zaowocowało nerwicą lękową i atakami paniki. Mam receptę na asentrę. Psychoterapia na oddziale dziennym nie wchodzi w grę (praca, zostałabym zwolniona a nie mogę sobie na to pozwolić). W psychoterapię "pogaduszkową" już nie wierzę. Ale może się mylę, może nie trafiłam dobrze przez lata.
Czy jest już dla mnie za późno? Czy tą resztkę życia, która mi została spędzę teraz żałując że nie jestem mieszkanką bogatszego kraju lub gwiazdą muzyki pop?

Miłego wieczoru, przepraszam że tak długo.