Mialam duzy kryzys 9 lat temu, trzymalo mnie kilka tygodni i w sumie teraz uswiadomilam sobie ze najgorsze minelo ale calkiem nigdy nie puscilo.
Wtedy przerazilam sie smierci, tzn kolejny raz zdalam sobie sprawe z jej nieuchronnosci i ze mnie nie bedzie.
To sprawilo ze jakos wycofalam sie z zycia. Chodzilam czesto rozdrazniona a tak naprawde to co czulam to byl lek.
Teraz to wrocilo. Napady leku, mysli ze moje zycie jest do dupy chociaz obiektywnie nie mam zadnych problemow. nie mam juz typowych atakow paniki ale najmniejszy stres czy emocja wywoluje u mnie poczucie leku, zatyka mnie w uszach, mrowieje twarz, czasem pali w plecach i klatce. i najgorsze sa mysli ktore temu towarzysza. czuje ze nie zyje tak jak bym chciala ale nie umiem tego zmienic. nie mam przyjaciol bo wszystkich odstawilam na boczny tor dla meza, nie mam zainteresowan zadnych. Nie umiem byc dobra matka. w trakcie terapii dowiedzialam sie ze mam syndrom ddd... ogolnie czuje ze moje poczucie wartosci lezy i kwiczy. czuje sie jak oszustka ktora za chwile ktos nakryje

i do tego takie poczucie beznadzieji, inni sie dobrze bawia, beztrosko zyja a ja sie czuje jak na bombie, jakbym byla smiertelnie chora i zostalo mi kilka miesiecy zycia.
Potem przychodzi lepszy moment i jest super, tzn wiem co nie gra i wiem ze mozna to zmienic i nie ma sensu sie bac.
ale ten lek chwytajacy za gardlo jest okropny. czytam o nerwicy, staram sie nia nie przejmowac ale najgorszy jest mechanizm: czuje lek i wtedy nadciagaja czarne mysli.
pozdrawiam,