Jestem Krzysiek i opiszę, jak wszystko zaczęło się u mnie. Jako dziecko miałem niezdiagnozowaną nerwicę natręctw - dowiedziałem się o tym, gdy byłem już dorosłym człowiekiem. Potrafiłem stać godzinę przed kranem i dotykać go, bo czułem, że jeśli tego nie zrobię, stanę się coś złego. W domu nie było kolorowo - rodzice, w szczególności mama, nadużywali alkoholu, do tego cały czas rozkręcali firmy, które po pewnym czasie zamykali i dorobili się przez nie strasznych długów. Mama odkąd pamiętam podczas libacji rozpaczała, że ma raka, mimo że nigdy w tym temacie się nie zbadała. Żyją do dziś, zdecydowanie ich poziom życia się polepszył - nie sądziłem więc tym bardziej, że przeszłość będzie miała na mnie taki wpływ.
Wszystko zaczęło się kilka lat temu, gdy zauważyłem u siebie podczas wypróżniania krew - oczywiście nie poszedłem do lekarza, bo po co. Gdy problem zaczął się nasilać, udałem się lekarza wyspecjalizowanego w kwestiach proktologicznych. Byłem pod jego opieką przez rok, aż pewnego dnia zaproponowano mi operację (zmagam się z przetoką okołoodbytniczą - bardzo nieprzyjemne schorzenie). Zgodziłem się na nią prywatnie i wszystko było w porządku - do czasu aż okazało się, że tak naprawdę miałem dwie przetoki i jednej z nich nie zauważono. Zacząłem wtedy obsesyjnie czytać o możliwościach leczenia, gdyż chciałem za wszelką cenę uniknąć kolejnej operacji. Każdy mój dzień polegał na czytaniu artykułów na temat schorzenia - śmiałem się, że sam mógłbym już leczyć ludzi

Wtedy zaczęła się już jazda bez trzymanki. Zacząłem biegać na badania (rezonans miednicy mniejszej, kolonoskopia), które nie wykazywały żadnych innych nieprawidłowości. Ropień należało zdrenować, więc lekarz zaproponował mi wizytę w ramach NFZ (do tej pory korzystałem z jego usług wyłącznie prywatnie). W ustalonym dniu przybyłem na oddział i... leżałem z pacjentami ciężko chorymi - większość z nich miała stomie, żywienie pozajelitowe i nowotwór rozsiany po całym organizmie. To było dla mnie bardzo ciężkie, bo bliska mi osoba mierzyła się obecnie z nowotworem (jego nawrotem). W szpitalu spędziłem jeden dzień, a zabiegu mi nie wykonano ze względu na złą organizację pracę w szpitalu i ogrom pilnych przypadków. Musiałem na niego zdecydować się prywatnie - trwał... 15 minut - w gabinecie, w warunkach ambulatoryjnych.
Rany w tych okolicach goją się długo, a dbanie o nie jest problematyczne. Na szczęście pracuję w domu, więc mogłem się nią odpowiednio zająć. Jestem pod ciągłą opieką lekarza i mimo, że jeszcze się nie wyleczyłem, czuję się bezpieczny i wiem, że nic mi nie grozi. Tak przynajmniej sądziłem do tej pory. Od jakiegoś czasu cały czas doszukuję się w sobie chorób. Apogeum nastąpiło na początku sierpnia. Na kilka dni przyjechała do mnie i mojego partnera rodzina - łącznie było nas 9 osób. Było to dla mnie bardzo stresujące, bo trzeba było zaplanować żywienie, zapewnić atrakcje. Już kilka dni wcześniej zacząłem odczuwać bóle w nadbrzuszu, które podporządkowałem pod... raka trzustki. Zacząłem obsesyjnie czytać artykuły na temat objawów i doszukiwać się ich w sobie. Pływający stolec - panika, bo pewnie znajduje się w nim tłuszcz, którego najwidoczniej już nie trawię. Zatopiony - panika, nowotwór pewnie rozsiał się na inne organy i wywołał złe trawienie innych składników. Gdy na papierze poza brązem zauważyłem kolor żółty zaczął mnie boleć cały brzuch, bo przecież pewnie to tłuszcz. Nigdy nie sądziłem, że z takim zawzięciem będę przyglądać się efektom swojej przemiany materii - gdybym mógł, badałbym je codziennie pod mikroskopem.
Jako, że za kilka dni planowaliśmy wyjazd wakacyjny, postanowiłem udać się na USG jamy brzusznej, gdzie poza niewielkim stłuszczeniem trzustki i wątroby nic niepokojącego nie wyszło (badanie analizowało dwóch lekarzy). I wydawałoby się, że temat załatwiony, prawda? Też tak myślałem - ale wyczytałem, że zmiany nowotworowe na USG są widoczne średnio od 1 cm, a w przypadku raka trzustki to już bardzo zaawansowanym stadium. Zdecydowałem się na terapię, bo doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że moja zachowanie odbiega od normy. Wtedy Pani psycholog poradziła mi, abym... się badał i zbierał dowody na to, że jestem zdrowy. Oczywiście zaostrzyło to moje objawy i postanowiłem udać się do psychiatry, który zdiagnozował u mnie zaburzenia hipochondryczne, zalecił zmianę psychologa oraz przepisał Zoloft.
Przepraszam za długość tego posta, aby zależało mi na tym, aby opisać, w jaki sposób rozwój schorzenia wyglądał u mnie. Nie ukrywam, że nadal mam incydenty, gdy panicznie boję się zachorować, ale zdarzają się rzadziej (gdy przestałem się stresować, przestałem odczuwać również ból, a stres był spowodowany zarówno wspominanym "zlotem rodzinnym", jak i zaplanowanym wyjazdem wakacyjnym i przygodami, które podczas niego przeżyliśmy).
Trzymajcie się!