Od czasu mojego pierwszego i jedynego posta na forum minęło trochę czasu (a dokładniej cały rok). Może pokrótce opiszę co mi dolega/dolegało: dość mocno zaostrzona fobia społeczna, cholernie mocny lęk przed jakąkolwiek bliskością (a nawet przekonanie że bezproblemowo można bez niej żyć), wszechobecny lęk i praktycznie ciągłe DD. Trochę po tym jak napisałem 1. posta na forum znalazłem w końcu psychologa któremu udało mi się zaufać. Na początku było dość ciężko, mogę nawet powiedzieć że przez 7 pierwszych miesięcy bardzo mocno opierałem się przed sesjami. Może trochę pokrętnie to piszę – chciałem sobie pomóc, czułem że jest osobą godną zaufania ale podświadomie za wszelką cenę starałem się rozpieprzyć wszelką relację z nim. Przez to 7 miechów sesja wyglądała tak że po przyjściu siadałem w fotelu i z walącym jak młot sercem zamieniałem się w kamień. Na każdą próbę interakcji reagowałem bardzo drażliwie – często wykłócałem się o jakieś pierdoły, starałem się pokazać jak to wszystko co przeżywam po mnie „spływa” (mówiłem że jakoś sobie radzę, próbowałem przekonać go że z tym całym gównem da się jakoś żyć), generalnie mówiąc: nawet tego nie zauważałem, ale cały czas go prowokowałem, czyniłem wszelkie starania aby usłyszeć coś w stylu „O Ty pojebie, wyjdź stąd i już nigdy nie wracaj”. Całe szczęście nie udało mi się, za to okazało się że coraz częściej (tj. skracał się ten czas przez który byłem kamieniem) zaczynałem pękać, otwierać się i mówić o tym co czuję naprawdę. Zrywałem maskę tego mnie wymarzonego: silnego psychicznie, władczego, pewnego siebie, śmiałego, odważnego itd. - co tu dużo mówić: za wszelką cenę chciałem być perfekcyjny w każdym calu. Jednak dzięki sesjom zaczynałem rozumieć że nigdy taką osobą nie będę – co najwyżej dążąc do takiego właśnie bycia „najlepszym” mogę zmarnować sobie życie na ciągłe wywieranie na siebie presji, maltretowanie się i ciągłe upokarzanie samego siebie. Można powiedzieć że powoli zaczynałem akceptować siebie, tego prawdziwego – wrażliwego i dość mocno poturbowanego stawianymi przez siebie poprzeczkami.
No i cóż mogę powiedzieć – na dzień dzisiejszy ogólny poziom lęku wolnopłynącego znacznie się obniżył, DD jest obecne, ale już nie jest tak że towarzyszy mi od poranka aż do zaśnięcia – owszem, pojawia się od czasu do czasu ale ja i tak nie zwracam na nie większej uwagi. Co do fobii społecznej – ona chyba utrzymała się najmocniej, ale też nie jest już moim bóstwem. Tak, zanim zacząłem chodzić na terapię to zarówno DD jak i FS obdarzałem naprawdę OGROMNĄ uwagą. Można powiedzieć że je pielęgnowałem i była to pielęgnacja godna najlepszego ogrodnika. Z biegiem czasu praktycznie przestałem wchodzić na forum, w końcu dostrzegłem że problemem nie jest ani FS, ani DD tylko sposób w jaki traktuję sam siebie (i przy okazji innych). Absolutnie nie dawałem sobie żadnego zaufania, miłości, dobroci – ciągle tylko wymagałem od siebie pracy na jak największych obrotach – czasami gdy udało mi się coś osiągnąć przynosiło mi to chwilową ulgę. Podświadomie liczyłem na to że wyróżniając się dostanę miłość, bliskość, będę godny obdarzenia zaufaniem. Bullshit. A, zapomniałem w ogóle dodać że przez ten czas żyłem praktycznie nie dopuszczając do siebie żadnych emocji; cały czas czułem się pusty jak wydmuszka.
No i właśnie, obecnie doszedłem do miejsca w którym po prostu eksplodowała we mnie chęć bycia blisko – pewnie dla większości z Was to coś zupełnie normalnego. Powiem w skrócie: chyba w końcu jestem gotowy żeby być z ludźmi tak „serio”, bez udawania, bez spinania się. Właściwie po to chyba piszę – żeby dowiedzieć się czy ktoś z Was kto miał kontakty z innymi zredukowane praktycznie do minimum nagle dostał tak dużej ochoty na bycie z innymi ludźmi. Strasznie zaczęło mnie ciągnąć do dziewczyn – i nie mam tu na myśli kontekstu seksualnego (on był obecny nawet przy mocno nasilonej fobii czy DD), ale po prostu o byciu blisko – zwyczajnie chciałbym mieć kogoś do kogo mogę się przytulić, kogo mogę pogładzić po włosach, kogoś na kogo widok serce zabije dużo szybciej (nie, nie w kontekście lęku społecznego


No więc przymierzam się do tego żeby do cna przełamać swoją nieszczerość i udawanie – udało mi się przed samym sobą, teraz czas zacząć być szczerym wobec innych. W sumie to fakt że mam fobię społeczną jakoś specjalnie przestał mnie boleć (dość mocno zmalała), teraz wkurzam się że mimo tego że szczere bycie z ludźmi jest jak najbardziej przyjemne (i normalne) to wciąż mimowolnie staram się tego unikać.