nie wiedziałam gdzie napisać tak żeby ktoś mi odpisał i nie wcinać się w jakiś wątek, więc piszę swój.
Jestem z moim chłopakiem prawie 3 lata, pasujemy do siebie, wiemy że chcemy ze sobą być, on jest bardzo spokojny i nie daje mi sobie wchodzić na głowę, jednocześnie też nie uważa żebym była problematyczna. Ja mam nerwicę od dziecka, ale teraz zrobiłam największe dotąd postępy po 2 latach terapii psychodynamicznej i dzięki forum. Ogólnie jest spoko i coraz lepiej rozpoznaję swoje emocje, nie reaguję na straszaki nerwicowe itd., ale mam teraz trochę trudniejsze warunki niż dotychczas.
Otóż moja terapeutka jest teraz na urlopie macierzyńskim do maja. Po jej powrocie mamy kontynuować terapię przez kilka miesięcy żeby ją zakończyć, bo przerwa jest teraz od stycznia, w momencie kiedy już było ze mną coraz lepiej i stabilniej. No i spoko nastawienie do przerwy miałam wojownicze, chciałam całkiem zrywać terapię itd., no ale dobra zakończę swoje sprawy i będę wyruszać w świat (w czerwcu kończę studia i zamierzam wyjechać za granicę na jesieni, po zakończeniu terapii). Takie są okoliczności.
Dosłownie kilka dni po ostatniej wizycie u terapeutki zdarzyło się tak, że mam możliwość zamieszkać ze swoim chłopakiem. Zdecydowaliśmy, że to już czas, ja poczułam, że jestem gotowa, nie za bardzo wręcz widzę sensu ciągnięcia tej sytuacji mieszkając osobno (w tym samym mieście), bo przez pracę jego i moją i moje studia widywaliśmy się raz w tygodniu i nie było to wcale romantyczne święto tak jak na początku zakładałam podejmując decyzję że nie mieszkamy jeszcze razem, tylko raczej zużywaliśmy ten czas na rozwiązywanie problemów które w międzyczasie się nawarstwiały. Sami możecie się domyślić, że sytuacja nie była łatwa, bo jest tu okazja do tego żeby tłumić swoje emocje, żeby czuć się ze nie winną itd. No ale byłam tego świadoma i radziłam sobie z tym.
No więc teraz już się przeprowadziliśmy, dziś jest ten dzień, marzyliśmy o nim, ja mam układać rzeczy ale leżę i płaczę bo się boję.
Od tygodnia mam dziwne objawy, czuję że nerwiczka atakuje ze wszystkich stron, z myślami agresywnymi sobie radzę i je ignoruję, ale wczoraj pojawiły mi się myśli o śmierci...nigdy nie bałam się śmierci, a teraz przychodzi mi do głowy: po co to wszystko? Przecież niedługo umrę, albo próbuję sobie wyobrażać jak to jest po śmierci, wyobrażam sobie tą pustkę... Staram się nie wchodzić w te rozważania, ucinam je czymś, ale jest to dość niepokojące, bo depresyjne, a ja raczej depresyjnych tendencji nie mam.
Druga rzecz, to odkąd podjęliśmy decyzję o zamieszkaniu razem, czuję się "złym człowiekiem". Ciągle mam ochotę odkupić swoje winy, sprawdzam i się porównuję czy jestem dobrym człowiekiem, mam ochotę się wyspowiadać, poszukuję potwierdzenia, że robię dobrze; mam poczucie, że popełniam straszny grzech. Najlepsze jest to, że ja wcale nie jestem jakaś strasznie religijna. Z religią mam tylko mnóstwo lęków powiązanych i zajmuję się nią tylko przy wzmożonej nerwicy. Czuję, że to może być jakiś "temat zastępczy" mózgu i tak naprawdę chodzi tu o coś innego. Możliwe, że czuję lęk związany z tym, że wychodzę jakby z bycia małą córeczką rodziców do bycia partnerką obcego mężczyzny. Na terapii wyszło u mnie wiele lęków związanych z niezależnością i tym etapem rozwoju, kiedy usamodzielniasz się od mamy. Ale to poczucie działania "wbrew", które mam w środku, jest przerażające.
A dzisiaj, w ten dzień wprowadzki, już całkowicie mi poleciało i zaczęłam mieć takie lęki że jak będę z nim mieszkać, to jakby zlejemy się w jedno, że nie będzie już miejsca dla mnie, mojego "ja", moich emocji, tylko wszystko będzie wspólne i zmienia mi się jakby rola społeczna - z niezależnie żyjącej mieszkającej w jednoosobowym pokoju studentki do czyjejś partnerki, tak jakbyśmy teraz mieli tworzyć jedno ja na czterech nogach. Z kolei jak nie mieszkaliśmy razem, to ciągle miałam problemy z tym kiedy się oddzielaliśmy, czułam się ignorowana na wyrost, robiłam trochę sceny kiedy nie działo się coś po mojej myśli itd.
I to mnie przeraziło, bo to jest przecież czysty border... Strach przez bliskością i odtrąceniem w jednym. Boję się, że jestem borderem i że zniszczę mu życie, wszyscy mówią, że borderów powinno się oznaczać żeby się z nimi nie mieszać, że tacy ludzie nie powinni mieć dzieci itd. W praktyce wyobrażam to sobie tak, że nie mogę znieść takiej bliskości z nim mieszkając, i mam straszny nawrót nerwicy przez to, i nie mogę go tymi trudnościami obarczyć bo tego nigdy nie chcę robić nikomu (acting-in?) i przez to jestem dla niego albo dla siebie podła, nie wiem, rozsypuje się wszystko. Tak to sobie wyobrażam.
Moja terapeutka nie powiedziała mi nigdy, czy podejrzewa u mnie border, ale to dlatego, że ona jest ze szkoły psychodynamicznej, czyli wierzy, że każdy ma w sobie wszystko. Niby ok, ja też mogę podejść do tego tak, że to że mam takie charakterystyczne dla bordera reakcje, nie znaczy że od razu nim jestem, bo mam też charakterystyczne dla neurotycznej osobowości i narcystycznej elementy itd, no i każdy ma "coś z czegoś", i da się z tym żyć. Ale najgorszy lęk jest chyba taki, że teraz czeka mnie duża zmiana życiowa, i może się okazać, że wcale nie nadaję się do związku, że skrzywdzę mojego chłopaka, że nie powinnam mieć dzieci bo mam taką beznadziejną osobowość i same problemy tylko ze mną (jak wyżej)... I mimo że nie czuję się aż tak źle ze sobą, żeby czuć ze nikt inny oprócz mojego obecnego chłopaka mnie nie zechciał, to po prostu ja nie chcę nikogo innego i chcę być z nim szczęśliwa i żeby on był ze mną

Zgubiłam się trochę w tym wszystkim... nie ukrywam, że brak terapii w takim momencie życia jest słaby i ten stan bycia-w-terapii i jednoczesny brak terapeutki jest trudny... nie wiem, co mam myśleć, zaczęłam panikować, tracę grunt pod nogami
