Ogłoszenia:
1. Nowi użytkownicy, którzy nie przekroczą progu 30 napisanych postów, mają zablokowaną możliwość wstawiania linków do wszelakich komentarzy.
2. Usuwanie konta na forum - zobacz tutaj: jak usunąć konto?

Moja historia plus moje odburzanie. Wiktor

Materiały Victora
Regulamin forum
Uwaga! Attention! Achtung! 注意广告!
Ten dział poświęcony jest materiałom forumowym, służą one "do odczytu" czyli nabywania informacji i ewentualnie komentarza. Nie opisuj tu swojej historii, objawów i nie zadawaj pytań o zaburzenia.
Jeśli masz taką potrzebę przejdź na stronę główną forum - Kliknij - do sekcji FORUM DYSKUSYJNE, tam masz dostępnych wiele działów do rozmów, pytań itp.
Zablokowany
Victor
Administrator
Posty: 6548
Rejestracja: 27 marca 2010, o 00:54

26 listopada 2014, o 12:32

A oto i moja historia zaburzenia i odburzenia. Nie jest to tak naprawdę nawet 40 % zmagań, przeżyć, odczuć oraz wniosków własnych podczas tych wszystkich lat.
Kiedyś jednak mnie coś naszło i postanowiłem coś dłuższego napisać o swoich przeżyciach.
I tak oto powstał ten poniższy tekst. ;)
Zainteresowanych zapraszam również na moją stronę: https://www.emocjobranie.pl/ a także do nagrań jakie zrobiłem, a które są dodatkiem do poniższej historii (uzupełniają ją)
i opisują poszczególne zmagania z różnymi zaburzeniami https://www.emocjobranie.pl/sezon1-jak- ... -odwalilo/

Start
Tym wpisem chciałbym podsumować moje dotychczasowe posty na temat nerwicy, lęku i tym podobnych oraz zawrzeć streszczoną historię mojego zaburzenia.
Często jestem pytany jak to u mnie przebiegało, jak się zaczęło, więc po prostu postanowiłem to opisać w sposób chronologiczny.
Zdecydowałem się na to również dlatego, że często panuje takie przekonanie, że nerwica u osób, które mają ją od najmłodszych lat jest nerwicą nie do „wyleczenia”, jest ona tak wpojona w nas, że nie damy rady się z niej wyplątać. Niejednokrotnie padają nawet stwierdzenia, że jest to przyjaciółka na całe życie. Co ciekawe, ja sam kiedyś też tak myślałem, a nawet usłyszałem takie stwierdzenie od jednej z psycholożek, którą miałem okazję poznać. Z tego względu na własnym przykładzie chcę pokazać, że jest to teoria błędna.
Proszę pamiętać czytając ten wpis, że to jest moja historia i to, że nie widzisz 100% podobieństwa ze swoją nie znaczy, że masz coś innego :)
Nie zważajcie też na to, że być może byłem zaburzony przez dłuższy czas niż niektórzy z was. Nie świadczy to o tym, że u was musi to trwać tyle co u mnie.
Skoro ja z tego wyszedłem mimo wielu lat różnych zaburzeń, to czemu Ty miałbyś z tego nie wyjść mając to pół roku, rok czy dwa?
Tym bardziej możesz to pokonać! Skoro mnie się to udało, a pierwsze objawy miałem już w młodości, to nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś też wyszedł z zaburzenia lękowego.
Wychodzenie z nerwic nie jest aż tak uwarunkowane czasem, ale sumiennością, działaniem i wdrażaniem nabytej wiedzy w życie.
Wyjaśnię tu także dlaczego nie należy się łapać za głowę gdy ktoś podaje, że nerwicę ma od lat 5, 10 czy 20, bo zwykle dzieje się tak nie bez powodu.

Początek
U mnie pierwszy lęk, a dokładnie lęk pod postacią natręctw pojawił się około 7 roku życia. Pamiętam to dobrze, bo trwały przygotowania do komunii i wówczas miałem pierwsze natręctwa religijne oraz dotyczące obaw, że coś stanie się mojej rodzinie.
Ogólnie wiek 7 – 19 lat to w zasadzie czas stałych natręctw i lęku społecznego oraz przeplatających się z tym ataków paniki czy objawów takich jak: duszności, zatykanie w gardle, obawy przed chorobami takimi jak nowotwory, guzy itp.
Może najpierw skupię się na tym jak to w ogóle u mnie powstało, na swoim przykładzie chciałbym przeanalizować przyczyny tego, że w ogóle takich zaburzeń dostałem.
Często przyczyny nas bardzo ciekawią i zastanawiamy się nad tymi, szumnie nazywanymi, własnymi konfliktami wewnętrznymi. Zwykle jednak jest tak, że te całe konflikty i przyczyny ogólnie są dość złożone i polegają tylko na pierwszym bodźcu, który kształtuje naszą postawę, a im dalej w życie, tym bardziej nawyk ten zostaje utrwalony. Do tego jak przychodzą nerwice, fobie, to dochodzą nowe nawyki. Nie są to nawyki życiowych reakcji, ale nawyki lękowe, czyli to, co powoduje, że ciągle albo wracamy do zaburzenia, albo ono cały czas trwa.

Przyczyny mojego świrowania
Nie jest żadną niespodzianką stwierdzenie, że przyczyny zaburzenia leżą czasem zarówno w wychowaniu, środowisku, doświadczeniach życiowych, wyuczonych reakcjach podpatrzonych u osób najbliższych, ale także mogą opierać się na genach, czyli odziedziczonych cechach temperamentu, charakteru.
Mimo że wątpię, aby za pośrednictwem genów przekazywana była typowo nerwica czy inne zaburzenia lękowe, może być przekazywane według mnie nastawienie do życia, pewne cechy reagowania, jak np. umiejętność podejmowania decyzji, czyli taki swoisty charakter, a przynajmniej pewne jego cechy.
Według mojej analizy u mnie obydwie kwestie doszły do głosu.
Dlaczego tak uważam?
Widzę u siebie wiele cech z repertuaru zachowań ojca, a od niego nie mogłem się tego nauczyć, bo on nie był obecny przy moim wychowywaniu. Nie był obecny na tyle, żebym go mógł poznać i wyuczyć się od niego różnych zachowań, dlatego też według mnie temperament oraz cechy charakteru, które nabywamy wraz z urodzeniem, stanowią pewną podstawę.
Mimo tych obserwacji, tak jak wspomniałem już wcześniej, wątpię aby tylko to mogło powodować określone typy nerwic. Myślę, że to jest podstawa, na której określone negatywne wydarzenia w życiu, może złe wychowanie, może jakieś traumatyczne lub stresujące bodźce ze środowiska, mogą spowodować rozwój pewnych nawyków i określonej osobowości.
Przykładowo nie każda osoba, która w okresie dorastania będzie nieakceptowana przez środowisko, kolegów czy koleżanki musi nabawić się lęku społecznego czy po prostu niepewności wśród ludzi (choć oczywiście jest to możliwe). Dojść może również do innej sytuacji - pojawienia się u takiej osoby agresji lub wykształcenia się innej formy reagowania. I to jest raczej zależne właśnie od tej podstawy, czyli własnego temperamentu.

Ale do rzeczy
U mnie z pewnością przyczyną był dom, a dokładnie „wariaci”, wokół których przyszło mi egzystować.
Ojciec co prawda nie brał za bardzo udziału w moim życiu, jednak był, i zresztą jest do tej pory, alkoholikiem wielkiego kalibru. Mówiąc wprost, potrafił wszystko co było sprzedać za wódę. Cała rzecz obiła się o to, że gdy miałem mniej więcej 5 lat ojciec odszedł od mamy, a przychodził tylko co jakiś czas naprany po forsę i nie można go było wywalić z domu. To znaczy, można było, ale moja mama nie była osobą, która potrafiła się temu przeciwstawić.
I to jest kolejna osoba, która na mnie wpływała, czyli moja mama. Jak ojciec odszedł od niej z uwagi na libacje alkoholowe to poddała się ta kobieta psychicznie. Zawsze miała naturę zależną od kogoś, trudno jej było podejmować odpowiedzialne decyzje, więc jak została sama, przyszły nerwica i agorafobia. Odkąd pamiętam pierwszym problemem było to, że mama się źle czuje. :) Wtedy też były inne czasy, nie było informacji w tych tematach, lekarze inaczej do tego podchodzili, radzili, aby się nie stresowała itp. A ona w sumie ciągle umierała, ciągle leżała w łóżku, ciągle „miała” raka i ataki paniki, i nie była w stanie wyrzucić śmieci. Trwało to przez lata.
Trzecia osoba, która brała udział w moim dorastaniu to moja o 14 lat starsza siostra. Zawsze strasznie wybuchowa, konfliktowa, prowadząca strasznie destruktywne relacje z facetami, do tego zwykle jakimiś typami spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście siostra także z nerwicami i depresjami, ale ona należy do osób, które nawet po wielu latach takiego destruktywnego życia, po wielu wskazówkach uzyskiwanych od otoczenia, psychologów, mówią:
„Ja już nie wiem co mi tak naprawdę jest, nawet Bóg mi nie chce pomóc, a ciągle go o to proszę”.
Teraz wiem, że osoby z takim życiowym mottem nigdy nic w sobie nie zmieniają, dopóki nie zmienią samego motta.
W każdym razie, jej zachowanie wprowadzało wiele awantur w domu, często interweniowała policja i ogólnie była ona trzecią bardzo niestabilną osobą w moim otoczeniu.
Ale ok, po co to w ogóle opisuję? Na pewno nie po to, aby pokazać jak miałem ciężko. Bo mimo wszystko miałem gdzie spać, odrabiać lekcje, byłem nakarmiony, więc to nie była jakaś totalna patologia, ale jednak dysfunkcji było w moim domu wiele.
Chodzi mi o to, aby pokazać przyczyny wedle własnej analizy.
Pijany, nieodpowiedzialny ojciec, pojawiający się co jakiś czas, nie dawał na pewno dobrych wzorców. Nie nauczył odpowiedzialności, a powodował za to wpajanie emocji strachu w moją osobowość, strachu nie o niego, ale o mamę, aby nie czuła się źle.
To samo poczucie strachu wpajało mi zachowanie siostry i problemy, jakie wytwarzała wokół siebie. Po prostu te sytuacje działały na mój młody układ nerwowy i osobowość.
Cała rzecz jednak rozbijała się o mamę, która niewątpliwie wyuczyła mnie emocji strachu swoimi ciągłymi problemami z lękiem. To że musiałem ją prowadzać wolnym krokiem za rękę, a następnie biec z nią z powrotem do domu, bo odczuwała lęk, nie wpłynęło na mnie dobrze. Strach stał się główną emocją, która mi towarzyszyła.
Dodatkowo stała się inna rzecz. Było mi wpajane, że mam być „silny”, bo mama chora, siostra chora, ktoś musi się tym zajmować. To powodowało kontrast między tym , że starałem się być silnym, a tym, że nie radziłem sobie już wtedy sam ze sobą. Nie znałem czegoś takiego jak odpowiedzialna decyzja. Znałem za to dobrze pierwsze obawy. Obawiałem się tylko o zdrowie mamy i o to czy potrafię sprostać narzuconym mi wymaganiom.
Dodatkowo nie miałem żadnego poczucia bezpieczeństwa. Zupełnie pomijając siostrę i ojca, bo są to osoby po prostu egoistyczne (nie egocentryczne tylko egoistyczne), moja mama też nie mogła mi zapewnić za wiele, bo ona właśnie była całkiem pogrążona w egocentryzmie, cała była ciągle „chora”, co w nerwicach dobrze niektórzy znamy.
Dodatkowo nie miałem tak naprawdę możliwości aby komuś powiedzieć o swoich problemach, co zresztą zostało mi do dziś, bo do tej pory niewiele komukolwiek o sobie opowiadam. Teraz jednak wszystko się zmieniło, a tamta sytuacja zdecydowanie wymagała tego typu interwencji.
Od tamtej pory zostało mi już zatem wpojone, że nie warto troszczyć się o siebie, bo nie ma po co mówić o sobie. Poniekąd było to wypieranie własnych potrzeb, które ciągnęło się potem za mną latami.
Z drugiej strony to wszystko dało mi też potrzebę pomagania innym, aby uzyskać akceptację, której przecież każdy pragnie, bo to jest jedna z podstawowych potrzeb człowieka.
Miałem te wartości bardzo rozchwiane.
Być może sytuacja byłaby też inna, gdybym w środowisku rówieśników radził sobie lepiej. Niestety szkoła podstawowa była całkowitym brakiem akceptacji, bo była to szkoła wysokich standardów, a z uwagi na moją sytuację rodzinną byliśmy dość ubodzy finansowo, więc pierwsze zetknięcie z dziećmi w szkole i późniejszych klasach nie było miłe. Sądzę, że to pogłębiło poczucie izolacji oraz tego pragnienia akceptacji i zadowalania innych. Myślę też, że to przyczyniło się do występowania później u mnie lęku społecznego, już jako nawyku. Cała szkoła podstawowa były to w sumie podobne do siebie lata oraz coraz bardziej odczuwalny lęk społeczny, unikanie ludzi, niechodzenie na zajęcia w szkole itp.
Mimo tego wszystkiego byłem dość przeciętnym dzieckiem, to nie było tak, że żyłem wówczas objawami. To było jakby obok mnie, wbite we mnie przez wcześniejsze doświadczenia, a z czasem utrwalone jako nawyki powodujące pewne zachowania. Bawiłem się więc tak jak inne dzieci, grałem w piłkę pomimo tej swojej, nazwijmy to, „inności”, ale to wszystko we mnie jednak już siedziało.
Opisałem powyżej konkretne szczegóły, które według mnie wpłynęły na moje życie. Zrobiłem ten opis z jednego ważnego powodu. Często rozmawiając z innymi słyszę pytania o przyczyny, konflikty wewnętrzne. Ta moja własna analiza została kiedyś wykonana przeze mnie, być może nawet jakiś poważny psychoanalityk uśmiałby się z tych uproszczeń, możliwe nawet, że idąc do 10 psychoterapeutów miałbym 10 różnych wersji swoich przyczyn i konfliktów, gdzie jeden konflikt poganiałby drugi. Prawdopodobne jest nawet, że rzeczywiście w najbardziej możliwy sposób uprościłem swoje przyczyny.
Kiedyś doszedłem jednak do wniosku, ze psychologia może być prosta. Zrozumiałem, że takie kurczowe trzymanie się tego, że potrzeba mi poznać ten konkretny konflikt i on pokaże mi drogę do sukcesu jest trochę błędne, bo wynika tak naprawdę z potrzeby obejścia konfrontacji ze złymi emocjami, objawami i obawami samego lęku nerwicowego. Nie chcemy się źle czuć, a obejście poprzez szukanie, według tej teorii znalezienia konkretnego konfliktu, ma nam pomóc ominąć tą konfrontację z lękiem, który powstał z pierwszymi objawami.
Mnie przez długi czas chodziło po głowie docieranie do konfliktu wewnętrznego, miałem nadzieję, że to załatwi sprawę. Cała rzecz tylko w tym, że nie było takiego konkretnego, wyraźnego konfliktu. Dlatego też to opisałem - chciałem pokazać, że u mnie był to splot całego biegu wydarzeń, rozmaitych wydarzeń, które trwały dłuższy czas i wpoiły we mnie pewne reakcje i pewne emocje. Dalej to już były tylko nawyki, ich rozwój.
Nie chcę tym nikogo z was zrazić do korzystania z psychoterapii, bo to jest ważna droga do poznawania siebie, ale chciałbym wam uświadomić, że nie musicie mimo korzystania z terapii być bierni co do samych siebie. Możecie teraz nawet szukać tego co was blokuje, bez znajomości tego rzekomego konkretnego konfliktu wewnętrznego.
Zadajcie sobie pytanie, co wam obecnie przeszkadza? Wypiszcie to, co wam przeszkadza, co blokuje przed życiem lepszej jakości. O tym będzie jednak później, w części „odburzenie”, czyli części zaraz po tej obecnej, gdzie pieprzę o sobie :D

A więc moje doświadczenia dotyczyły:
- z uwagi na niepewną, dłużej trwającą sytuację rodzinną wpojenie we mnie emocji strachu, niepewności, braku bezpieczeństwa, bo te emocje znałem najczęściej;
- ciągle „chora” matka powodowała poczucie zagrożenia i uczyła ciągle uczucia lęku, „że coś się może stać”;
- z uwagi na to umysł wyzwolił natręctwa jako efekt zastępczy, umysł w końcu ma dość ciągłego martwienia się;
- ciągłe wpajanie, że muszę być silny i opiekować sie innymi, dało mi wyparcie własnych potrzeb i brak mówienia o sobie i swoich problemach, przez co gromadziłem wszystko w sobie;
- dało mi to też poczucie, że muszę walczyć o akceptację, starać się, aby być w końcu zaakceptowanym;
- wydarzenia w środowisku szkolnym, brak akceptacji, dały podłoże do lęków społecznych;
- spowodowało to także ogromną wrażliwość na krytykę;
- nie potrafiłem w końcu odczuwać już tych złych emocji i wolałem unikać wszelkich konfrontacji, bo po prostu nie wiedziałem jak sobie z tym radzić;
- z uwagi na ciągłe przemęczenie umysłu, pojawiły się pierwsze natręctwa, lęki, które potem same w sobie stały się nawykiem.
To w sumie tyle, choć jak mówiłem, zapewne można by to rozbić bardziej drobiazgowo, można by to zrobić zapewne lepiej, inaczej.
Jednak mnie to wystarczyło.
I chociaż nie bronię nikomu na psychoterapii rozbijać siebie na części pierwsze, to proszę pomyśleć czy nie warto unikać jednej z postaw, która niestety jest dość częsta, a mówię tu o postawie, że dopóki dogłębnie wszystkiego nie zrozumiem i nie rozgrzebię przeszłości na czynniki pierwsze, moja nerwica i moje problemy nie znikną.
Sądzę, że może to iść równolegle, a żeby pozbywać się nerwicy i własnych problemów, nawyków, aby poprawiać jakość swojego życia i zachowań, nie jest wcale konieczne dotarcie do końca grzebania w sobie i swojej przeszłości.

A teraz dalej.
Szkoła średnia, bycie nastolatkiem.

To wszystko co wspominam jest zamierzone i ma na celu coś tam wam pokazać, a także jest wstępem do drugiej części odburzenia.
Zaczęła się szkoła średnia: 15 – 19 lat. Sytuacja w domu uległa poprawie, ojciec dał nam względny spokój, z mamą było lepiej, siostra się trochę ustabilizowała. Ja byłem bardziej rosły, więc też mogłem się postawić itp.
W takim razie z nerwicą i lękami społecznymi powinno być lepiej, prawda? Nie było.
I w tym miejscu właśnie ciągnę dalej teorię i sens mojego myślenia o lękach jako samorozwijających się nawykach. Te wszystkie cechy jakie wcześniej nabyłem, które wyżej opisałem, nadal były obecne, ale ogólnie sytuacja domowa poprawiła się. Czemu więc lęk społeczny wręcz się nasilił? Czemu natręctwa zmieniały swoje wartości i dalej trwały? Czemu doszła hipochondria?
Jestem zdania, że przyczyna w postaci biegu różnych wydarzeń wpoiła we mnie rozmaite reakcje, zablokowała wyrażanie potrzeb itd., ale także poruszyła machinę nerwicy, czyli tematów zastępczych dla przemęczonego umysłu, a dalej nerwica, lęki, tworzą jakby własną, odrębną ścieżkę rozwoju, osobną niż same przyczyny.
Opiszę to na przykładzie dla lepszego zrozumienia.

Natręctwa.

Jak pisałem pierwsze natręctwa pojawiły się mniej więcej w wieku 7-8 lat, dotyczyły nagminnego mycia rąk, obawy przed zarazkami, dotykania przedmiotów po kilka razy, natrętnych modlitw ( np. 15 razy zdrowaśka, aby nic się nie stało mojej rodzinie), robienie znaku krzyża 15 razy przed wyjściem z domu itp.
Było ich wiele. Natręctwa te pojawiły się od nadmiaru złych emocji, po prostu stresu. Potem stały się jednak wpisane w moją codzienność i zaczęły rządzić się swoimi prawami zastraszania, tak jak to bywa w nerwicy. Początkowo natręctwa przyszły z określonego powodu, przyczyny, a potem trwały, bo podążałem za nimi, stały się powoli swoistym lękowym nawykiem.
Później wykonywałem natręctwa już nie z uwagi na przyczynę, ale z uwagi na lęki i obawy jakie one niosły. W pewnym momencie zaczyna się w nas zagnieżdżać wyczulenie na obawy, które dają nam objawy nerwicy. W moim przypadku przed wyjściem z domu od razu pojawiały sie natręctwa, że muszę zrobić 15 razy znak krzyża, bo inaczej po drodze mi się coś stanie albo przed pójściem spać muszę się pomodlić 15 razy, bo inaczej stanie się coś mojej mamie. To pojawiało się już z uwagi na nowy nawyk lękowy, na wyuczenie tego. Tak samo jest u osób, które dostaną ataku paniki na dworze i potem mają przed wyjściem ogromne obawy. Od samego początku pojawienia sie lęku (natręctwa to też lęk) i wynikających z tego obaw, zaczynamy sami tworzyć nowy nawyk, a robimy to ze strachu przed właśnie obawami, jakie daje nam nerwica. Często przyczyna nawet może przestać się liczyć, a my te swoje lęki i nerwice pielęgnujemy, zawierzając wątpliwościom i objawom.

Inny przykład to mój lęk społeczny.
W szkole podstawowej miałem trudności w akceptacji przez rówieśników, dodatkowo sytuacja rodzinna pogarszała sprawę. Czułem ogromne pragnienie akceptacji, a na każdą krytykę reagowałem depresją i lękiem. Kiedy poszedłem do szkoły średniej sytuacja była trochę inna, byłem już jednak starszy, mogłem jakoś inaczej się zaklimatyzować, ale tu już działał nawyk lękowy. Wynikało to z tego, że w którymś momencie już nie tak bardzo sytuacja powodowała lęk społeczny, ale sam strach, który wytworzył się kiedy lęk społeczny się pojawił, czyli parę lat wcześniej. Towarzyszył mi strach przed krytyką, strach przed wygłupieniem się itd. i tym strachem się kierowałem. Dlatego szkoła średnia i wiek nastoletni to były same ograniczenia.
Nieraz na forum pojawiają sie ludzie młodzi, mają 16, 17, 19 lat, często doradzamy im mówiąc o dystansie, pokonywaniu barier, terapii i to są słuszne uwagi, ale czemu sam w takim razie wtedy tego nie zrobiłem?
Niektórzy mnie o to pytają.
Teraz kiedy jeszcze raz o tym myślę, z uwagi, że to piszę i rozpatruję te czasy, wydaje mi się, iż mógłbym to i owo zmienić. I to na pewno. Ale łatwo jest jak zawsze oceniać historię z innej perspektywy. Choć w sumie moje ówczesne (nastolatka) potrzeby z tymi obecnymi prawie zupełnie się nie różnią, to jednak teraz moja świadomość jest już zupełnie inna. Nie twierdzę, że nie mogłem nic zrobić i tak musiało być, bo na pewno mogłem działać na lęk społeczny, zmieniać już wtedy nawyki lękowe. Wówczas nie było jednak choćby swobodnego dostępu do Internetu kiedy się tylko chciało. Neta w domu miałem dopiero w wieku 20 lat. :D A jednak to on później znacząco mnie wyedukował. Dodatkowo jak ma się 16, 17 lat nie myśli się tak bardzo o tym, aby się rozwijać itp., bardziej chcesz po prostu być nastolatkiem i żyć tak, jak żyją twoi rówieśnicy.
Tak więc młodość bardzo sobie ograniczałem lękami społecznymi, miałem też dziwactwa w postaci natręctw, ale mimo wszystko jakoś się żyło.
Natręctwa jakie miałem ogólnie w tym całym okresie opisałem tutaj:

zbior-naszych-natretnych-mysli-i-obrazo ... tml#p50742

Co do fobii społecznej to lęk wiązał się oczywiście z funkcjonowaniem wśród ludzi. Problemem było załatwianie spraw w urzędach, szkole, odpowiedzi przy tablicy, bo powodowało to drganie głowy, trzęsące się ręce, ogromną potliwość. Rozmowy z obcymi w cztery oczy czy przez telefon powodowały pustkę w głowie, brak myśli, przez co z rozmowy wychodziły jakieś zdawkowe zdania. Miałem problemy z zakupami, bo ręce trzęsły się przy kasie. Ogólnie objawy były wszędzie, gdzie byłem wystawiany na ocenę jakiegoś człowieka, zwykle obcego.
W tym okresie zaczęło pojawiać się także napięcie w postaci hipochondrii. To był czas macania guzków, robienia prześwietleń, życia wyimaginowanymi chorobami. Wszystkie te natręctwa, lęki i objawy, które dochodziły były wynikiem po prostu trwania stanu zagrożenia, czyli tak naprawdę cały czas miałem lęk nerwicowy, czyli analizę, lękowe patrzenie na świat, swoje zdrowie i innych ludzi.
Mimo tej „inności” starałem się być po prostu nastolatkiem, choć wiadomo, że byłoby pewnie inaczej jakbym nie dawał się ograniczać lękowi.

DEPRESJA
Miałem także oczywiście depresję.
Wspominam tu o niej, bo dość często chociażby na forum młodzi ludzie obawiają się, że czują już jakąś depresję i boją się, że wpadną w chorobę, która kojarzy się każdemu chyba z garścią leków psychotropowych i prędzej czy później z samobójstwem.
Winę za to trochę ponosi przedstawianie depresji w tonie jednosylabowym, czyli zawsze takim samym. Ręce mi opadają jak widzę ludzi w młodym wieku, którzy powtarzają zasłyszane gdzieś słowa, a co gorsza jak powtarzają słowa psychiatry, że mają depresję, dlatego MUSZĄ brać leki, bo bez leków im to nie minie. Kiedyś od razu odpowiadałem na to, teraz zamykam na chwile oczy, a potem wyłączam przeglądarkę, bo już po prostu nie chce mi się tego powtarzać. :D
I żeby było jasne, nie mówię tu o tym, że nie trzeba brać leków. Dostałeś lek od psychiatry? Chcesz spróbować i sobie pomóc? – Jak najbardziej bierz.
Mówię tu o tym, abyśmy sami nie przekazywali tych błędnych obrazów co do depresji, bo zaczynamy wszystko nazywać depresją, jakby depresja zawsze była tylko jednym stanem okropnej choroby zagrożonej samobójstwem.
To jest nieprawda.
Najczęściej depresje, które MUSZĄ być leczone lekami dotyczą jakiegoś procentu osób na nie cierpiących i są to zwykle depresje jako właśnie choroby, które nie wynikają z problemów życiowych ani problemów ze sobą, tylko przychodzą niezależnie, nagle, bo to są choroby.
Natomiast jeśli ty masz problemy z samooceną, potrzebujesz akceptacji, być może jak i ja wtedy, masz lęki społeczne, może jesteś nieśmiały, być może masz objawy nerwicy, które trwają jakiś czas, to naprawdę depresja jaką odczuwasz nie jest końcem świata ani twojego życia. Jest to depresja wynikająca z poczucia bezradności wobec twoich problemów życiowych i osobistych. Pozostań niereaktywny wobec depresji i poprawiaj co możesz, a depresja też będzie zanikać.
Teraz kończąc ten rozdział chciałbym zapodać dwie ważne uwagi.
Po pierwsze zwróćcie uwagę, że gdybym ja miał powiedzieć ile czasu trwały moje zaburzenia wyszłoby, że 20 lat ;)
Weźmy ten okres, który opisałem powyżej, wiek 7-19 lat, czyli 12 lat zaburzeń.
Chcę tutaj powiedzieć o tym, że kiedy czytamy czyjeś historię i widzimy, że ktoś miał 20 lat nerwicę, to możemy od razu przypomnieć sobie to, co tu opisałem :)
A mianowicie, to że ktoś napisał, że ma 20 lat nerwicę to nie powód do dołowania się, tylko zwykle oznacza to tyle, że nie zmieniał do tego podejścia, tak naprawdę jak i ja przez 12 lat i tkwił w tym, próbował jakoś żyć, ale równoległe żył objawami, natręctwami, ograniczał się lękiem.
I chociaż ja mogę usprawiedliwić ten wiek 7-14 lat, no bo jednak trudno wymagać, aby zmieniać świadomość kiedy jedyne na co miałem ochotę, to pobawić się dinozaurami czy pograć w Mario na Pegasusie (to były inne czasy niż obecnie).
Miejcie więc na uwadze, że jak ktoś podaje tyle lat zaburzeń to nie jest to oznaka, że z tego się nie da wyjść, to oznaka, że ten ktoś nie do końca realnie próbował to zmienić lub młody wiek dziecka to po prostu bardzo utrudniał.
I oczywiście nie chce tu nikogo obrazić, w końcu sam tyle lat w tym siedziałem.
Jak byłem nastolatkiem coś tam już mogłem zmienić, ale nie chciało mi się, dlatego czasem nie dziwię sie osobom, które mają 16 lat i zaglądają na forum i jedyną ich inspiracją, aby tu zaglądać jest zadanie pytania „czy to na pewno nie rak”, a potem lecą na browar.
Tylko że teraz jest więcej o tym ogólnej świadomości, 10 lat temu nie latało się tak chętnie po psychologach jak dziś, a w necie nie było aż tylu ciekawych treści. Ja w tamtym okresie kontakt z psychologiem miałem tylko w szkole podstawowej, kiedy jedna z nauczycielek z uwagi na to, że prawie w ogóle nie odzywałem się na lekcjach, sporządziła wniosek o przebadanie mnie psychologicznie, bo uznała, że moje milczenie wynika z niedorozwoju umysłowego. Chciano mnie nawet przenieść do szkoły specjalnej, ale ponieważ badania wyszły ponad miarę, dano mi spokój.
Może gdyby moi rodzice wówczas zareagowali zainteresowaniem i chodziłbym do psychologa wcześniej to by to zmieniło tą sytuacje. Tak się jednak nie stało, dla mnie akurat obecnie to już nic straconego, tak tylko sobie filozofuję i zachęcam was, młodzież, do większej dbałości i chęci poznania czym jest wasz stan emocjonalny :)

Druga uwaga dotyczy tego co pisałem na początku.
To, co wyżej przeczytaliście to jest moja historia, moje przemyślenia napisane po to, aby być może komuś z was zwrócić na coś uwagę. Możliwe, ze ktoś tu odnajdzie siebie, wyciągnie jakieś wnioski, ale mogą też być tu osoby o zupełnie innej historii. Nie oznacza to, że ty jesteś jakimś innym czy odmiennym przypadkiem, który nie ma szans. Jeżeli nie miałeś problemów w domu, nie oznacza to, że nie możesz mieć obecnie nerwicy.
Kolejna błędna teoria przekazywana sobie nawzajem to taka, że każda nerwica musi mieć podłoże w przeszłości.
To jest w moim przekonaniu nieprawda.
Podam przykłady.
Weźmy osobę, która dostała grypy, która przeciągała się w czasie, osoba ta brała dłuższy czas antybiotyk. To spowodowało osłabienie i może nagle pojawiły się przez to zawroty głowy. A może potknęło się serce bądź przyspieszyło. Przy tego typu osłabieniu, osłabiony jest też układ nerwowy, więc mamy większą podatność na odczuwanie emocji lęku, strachu. Wraz z przyspieszeniem serca mógł pojawić sie niepokój. Mogłeś nagle dostać natręctw o swoim zdrowiu, porobione badania wyszły dobrze, ale jednak uspokoiło to cię na chwilę. Z dnia na dzień, tygodnia na tydzień pogarsza się, dochodzą nowe objawy, my wsłuchujemy się w ciała, wątpimy, czytamy, oglądamy, szukamy co nam jest i przez to nakręcamy lęk. Próbujemy logicznie się uspokoić, ale to nie działa, bo w nerwicy jeśli już coś naprawdę choruje, to stan emocjonalny.
Czy naprawdę w takim wypadku musi być przyczyna w przeszłości? Może, ale nie MUSI! Może być to po prostu reakcja „walcz bądź uciekaj” z uwagi na osłabienie, a potem ma miejsce nakręcanie się na objawy.
Tak samo jest w przypadku osób, które zapalą marihuanę i dostaną ataku paniki albo imprezują całymi tygodniami pijąc alkohol i tym się osłabiając.
Ktoś inny faktycznie może mieć realną przyczynę w przeszłości, ale jest ona już nieważna, a stan nerwicowy mimo tego trwa. Dla przykładu weźmy kogoś, kto w dzieciństwie miał jakąś chorobę, która stwarzała realne ryzyko, że coś jej się stanie. Takie dziecko może zostać potem przewrażliwione na punkcie swojego zdrowia, może się pojawić nerwica, która później niewłaściwie traktowana i podsycana przez własny lęk i wyobrażenia, staje się nawykiem. Po paru latach przyczyna może być nieistotna (bo choroba minęła), a nerwica trwa.
Zamiast choroby można wskazać tu jako przyczynę także np. zbyt opiekuńczą matkę, która zawsze rozkładała klosz i „straszyła” ciągle wyobrażając sobie, że dziecku może się coś stać.
Innym przykładem może być ktoś, kto miał może matkę, która go stale krytykowała, wypominała błędy, niepowodzenia, co złożyło się na jego temperament i może spowodowała pojawienie się poczucia, że jesteśmy do niczego. Może z uwagi na to pojawił się także lęk społeczny, obawy czy znowu nie będziemy krytykowani, wyśmiewani i lepiej tego unikać. Być może trwanie w takim stanie spowodowało depresję. Może pojawił się lęk, objawy nerwicy lękowej, a może też i natręctwa. Może hipochondria.
I teraz taka osóbka udaje się na psychoterapię, poznaje przyczynę, stara się zmieniać swoją wartość poprzez zapisy na kartkach, stosuje razem z terapeutą odblokowywanie emocji, przeżywanie emocji i tym podobne.
To może pomagać, ta osoba może poczuć się oczyszczona, lepiej poznać i zrozumieć siebie, jest to bardzo dobre! Niestety czasem pojawia się pewien problem. Zdarza się, że tak jak lęk społeczny czy natręctwa, czy nerwica lękowa, czy hipochondria, a może wszystko naraz trwało, tak trwa nadal.
Często wtedy pojawiają się zdania „psychoterapia mi nie pomaga”.
Ależ ona pomaga!
Tylko że często na psychoterapii docieramy do przyczyn, a psychoterapeuci uważają, że objawy nerwicowe, obawy, wątpliwości, dobrze jest tłumaczyć logicznie, wypisywać na kartce czemu nie powinniśmy się tego i owego bać. To jest dobra praktyka, tyle że zwykle nie do końca skuteczna, a jak już to tylko czasowo, bo samo mówienie i uspokajanie się nie odburza z lęku samego w sobie. Dzieje się tak dlatego, że logika wie, ale stan emocjonalny nie da się tak łatwo przekonać słowami. Te praktyki przypominają robienie badań dla pewności czy nic nam nie jest - po badaniu jest ulga, ale zwykle krótka, a potem lęk wraca, bo stan emocjonalny nie został przekonany.
Potrzebuje on jednak tych przekonań z logicznych myśli. Na stan emocjonalny trzeba działać logiką, świadomością trzeba działać na podświadomość. To jednak nie wystarcza. Stan emocjonalny potrzebuje także do tego ignorowania, akceptacji, ryzykowania mentalnego i wielu czynników, które wydają się zbyt zwykle trudne (bo przecież lęk jest tak silny).
O tym opowiem jednak więcej w „odburzeniu”, bo nie chcę tutaj tego wszystkiego mieszać.
Mam nadzieję, że tymi przykładami wyjaśniłem wam możliwości powstawania lęków nerwicowych oraz to, co najważniejsze (bo według mnie strasznie słabo poruszane, jeśli w ogóle), kwestię lęków nerwicowych jako osobnych nawyków, poza pierwszymi przyczynami i nawykami osobowymi wynikającymi z doświadczeń życiowych.

Teraz dalej chciałbym poruszyć kolejną kwestię.

Moich zaburzeń osobowości.
To jest kwestia również dość często poruszana chociażby na forum, szczególnie jeśli chodzi o osobowość lękową/unikającą czy zależną, bowiem objawy nerwic i postrzegania świata będąc w stanie zagrożenia (nerwic) bardzo pasują opisowi tychże zaburzeń osobowości.
Czy ja miałem zaburzoną osobowość?
Oczywiście.
W wywiadzie i badaniu psychologicznym miałem dokładnie stwierdzone zaburzenie osobowości lękowo-unikające.
Czy wpłynęły na to zaburzenia lękowe jakie miałem?
Czy bardziej wydarzenia z przeszłości?
Trudno tak naprawdę powiedzieć, ale sądzę, że obydwie sprawy miały związek, choć jednak moim zdaniem to głównie zaburzenia lękowe wykształciły u mnie taką osobowość. Moim zdaniem miała w tym wypadku również wpływ na to moja podstawa, czyli temperament.
Różne stresogenne wydarzenia, o których pisałem wcześniej, „położone” na tą podstawę, czyli genetyczny temperament, charakter, spowodowały pierwsze objawy i lęk, natręctwa, lęk społeczny itd., a tkwienie w rozmaitych lękach kształtuje naszą postawę wobec życia, kształtuje wzorce reagowania i widzenia świata.
Moim ulubionym przykładem jest kwestia stanu w jakim znalazłby się człowiek, który zostałby zamknięty w ogromnym lesie, skąd nie mógłby wyjść, tylko musiałby w tym środowisku żyć (tak jak człowiek żyje w nerwicy, stanie zagrożenia, nie może od tego uciec) i powiedziano by mu, że grasują tam dzikie zwierzęta i kilku psychopatów, którzy go szukają i chcą zrobić krzywdę. Taki człowiek czułby się dosłownie jak ktoś z nerwicą tylko, że wypatrywałby realnego zagrożenia, a ktoś z nerwicą posiada wyimaginowane obawy o zawsze jakieś „coś tam”. Taki ktoś czułby, że żyje na krawędzi, czułby, że wegetuje, próbuje jakoś przeżyć (jak ludzie z lękami). Miałby on oczywiście objawy fizyczne, szybki oddech, walenie serca, może nawet odrealnienie, ale objawy objawami, a co sie dzieje po dłuższym przebywaniu w takim środowisku? Jego umysł musi się przystosować, tworząc przyzwyczajenie do nowej wizji świata, w tym wypadku stanie się on lękowy, będzie miał wyczulony słuch, na wszystko będzie reagował z nadmiernym lękiem, wszystko będzie kojarzyło mu się od razu z zagrożeniem, z potrzebą ucieczki lub walki. Można by wymienić wiele cech jakie by taka osoba nabyła po powiedzmy 2 latach takiego życia i próby przetrwania.
Trwanie w nerwicy można spokojnie do tego porównać.
Jeżeli ktoś przez parę lat ma np. lęki społeczne, to na początku zaczyna unikać różnych sytuacji z uwagi na lęk, z czasem zaczyna unikać sytuacji już „dla zasady”, a z później np. zaczyna bać się konfrontacji z uwagi na samo wystąpienie strachu przed brakiem akceptacji czy przed krytyką. W takim przypadku łatwo po pewnym czasie stać się człowiekiem unikającym, bo umysł przystosowuje naszą postawę do nowego „stylu”.
Jak ktoś ma nerwicę lękową dajmy na to 2 lata, i stale ma objawy, myśli lękowe, strach o zdrowie, tak samo nietrudno by mu było stać się osobą lękową. Dzieje się tak z tego względu, że po prostu możemy stać się bardziej drażliwi na tematy chorób, wrażliwi na sygnały z ciała, otoczenia, łatwiej nam denerwować się na złe wiadomości, wszędzie widzimy wszystko w czarnych barwach itp.
Sądzę więc, że u mnie na rozwój mojej osobowości jako człowieka lękowego i unikającego, wpłynęły doświadczenia wynikające z trwania w różnych zaburzeniach lękowych.
Wspominam tu o tych zaburzeniach, bo często też ludzie martwią się, że może będą mieli czy mają zaburzoną osobowość. Sam kiedyś bardzo panikowałem na sam ten termin, bo wydaje nam się, że przecież osobowość to jest rzecz stała, niezmienna, bo przecież to moje cechy, charakter, nie da się być innym człowiekiem.
To jednak nie jest tak.
Osobowość jest to nabycie wzorów poprzez umysł, który dopasował się do postrzegania przez nas naszego świata. Nauczył się on jednej reakcji np. reagowania lękiem czy niepokojem i my przez to nie umiemy reagować za bardzo inaczej.
I teraz pytanie: czy można to zmienić?
Tak!
Osobowość to plastelina!
Jeżeli nasze wzorce np. lękowe ukształtowały się to mogą ukształtować się nowe, w taki sam sposób. Jeśli będziemy świadomością, logiką, działać na podświadomość, stan emocjonalny, pokazywać umysłowi mimo obaw, że można działać (czynami także!) i że nic się nie dzieje (ignorowanie), to nasz umysł nabywa cechy pasujące do nowego postrzegania. Otrzymujemy nowe wzorce, bo przede wszystkim uczymy się reagować inaczej niż dotychczas. Poznajemy nowe możliwości reagowania innymi emocjami.
Mnie samo wychodzenie z lęków nerwicowych, lęku społecznego zmieniło te nawyki, więc robi to się 2 w 1 xd. Nawiążę do tego oczywiście w części „odburzenie”.

Ok, a co dalej z historią z podziałem na lata?
Oj będzie sie działo, bo... nadchodzi okres wieku około 20-22 lata, a był to:

Chwilowy okres wolności :D
Oczywiście jak zawsze wspominam o tym nie bez powodu. :D
Zaraz po maturze i na studiach stała się na początku rzecz taka, iż moje objawy w dużej części zmniejszyły się i to zarówno jeśli chodzi o natręctwa, jak i lęk społeczny.
Było to spowodowane zajęciem się życiem towarzyskim. Fobia społeczna utrudnia poznawanie nowych osób, dlatego na podstawie jednej dobrze znanej mi osoby na uczelni wkręciłem się ogólnie w większe towarzystwo. Była to miła odmiana po dość samotnych poprzednich latach ograniczanych przeze mnie z uwagi na lęk. I dlatego używałem ile wlezie.
Czemu o tym piszę?
Często dostaję wiadomości takie jak te:
„No ale Wiktor zaszłam w ciążę, urodziłam dziecko, byłam szczęśliwa, wszystko minęło, czasem coś tam mnie łapało, a teraz przyszła nuda, stres, i po roku wszystko wróciło, czy ja nigdy się od tego nie uwolnię?”
„Wiktor. Zakochałem się. Było super 6 miesięcy, zapomniałem, że byłem „chory”, a teraz znowu to wróciło, wszystkie objawy i to jeszcze silniejsze, gdzieś czytałem, że ta choroba niewyleczona wraca z poczwórną siłą, czy da się z tego wyjść na zawsze?”

O matko.... :D
Ale spokojnie, sam brałem w tym udział.
Zwykle dotyczy to osób, które wcześniej przez miesiące albo czasem lata mają właśnie różne zaburzenia i stało się coś w ich życiu, że to zajęło pierwsze miejsce w ich świadomej uwadze. Zwykle kojarzy się to ze szczęściem i nie zdążyło to szczęście jeszcze zostać przyćmione przez stare nawyki lękowe.
Na przykład ciąża, urodzenie dziecka, czasem jest to nowa praca, nowe miejsce zamieszkania ze świetnymi ludźmi, może właśnie studia i nowe, bardzo otwarte towarzystwo, a może to właśnie miłość, która jest potężnym bodźcem dla świadomej uwagi i daje automatyczne superowe myśli i wyobrażenia.
Do czasu aż sytuacja ta nie spowszednieje i wrócą na pierwszy plan jakieś stresy, a z tym także stare znane nam już nawyki lękowe, z którymi nie poradziliśmy sobie zmieniając świadomość i nastawienie do nich.
Nadal nie umiemy traktować myśli lękowych jak należy, nie potrafimy zaakceptować emocji lęku ani objawów i w wyniku tego to nie znika.
Ze mną tak było.
Przez te dwa w sumie naprawdę świetne lata, objawy, natręctwa, lęki, zeszły jakby obok. Gdzieś tam one były, w wolnym czasie czegoś tam się bałem, wykonywałem jakieś natręctwa, czegoś tam unikałem, ale głównie byłem zajęty imprezami, nauką oraz średnio co drugi tydzień nową miłością.
I to były mocne punkty dla tego, aby całe te lęki, które gdzieś tam były, nie były aż tak zauważane. Ja tak naprawdę o nich tylko jakby zapomniałem, a nawet nie zapomniałem tylko traktowałem jako coś, co musi być, bo taki jestem, bo nie da się inaczej i taka nerwica to pewnie będzie już zawsze, więc próbowałem żyć z tym najlepiej jak umiałem.
Kiedyś gdy psycholog od wywiadu robiła mi badania, powiedziała:
„Gdyby Pan dostał miliard dolarów, miał jacht, pełno zajęć, piękne kobiety toby panu nerwica przeszła?”
Myślałem sobie wtedy, że pewnie tak i na pewno odeszłoby to na drugi plan. Nadal jednak myślałem o tym bez większego zrozumienia problemu i bez zmienionej wobec niego postawy. Podejrzewam więc, że jak miliony by się skończyły albo znudziły przyjemności, to znowu natręctwa by powróciły.
Trochę mi to przypomina branie leków psychotropowych, kiedy po odstawieniu ludzie dziwią się, że lęki i objawy im wróciły, co jest bardzo częste tak samo jak w wypadku właśnie sytuacji, które spowodowały zapomnienie o nich.
Jeżeli już jesteśmy przy temacie leków to:

Leki psychotropowe
Dlaczego mówi się, że działają tylko jak okład na ranę, a nie leczą prawdziwie?
Jak jest naprawdę?
Oczywiście od razu zaznaczam, że nie jestem wyrocznią co do tego ani żadnym wielkim specjalistą, mówię tutaj o swoim punkcie widzenia z uwagi na własne doświadczenia oraz obserwacje tego co mówią inni. Traktuję te tematy wręcz jako hobby i wyrażam tylko swoje zdanie, nie roszczę sobie prawa, że tak musi być.
Uważam natomiast, że leki mogą być „dobre” dla osób, które nie miały wcześniej objawów lęku nerwicowego ani oznak zaburzeń psychicznych i np. z uwagi na traumę taką jak śmierć w rodzinie, stres związany z egzaminem, zapalenie maryśki, nabawiły się odczuwania lęku nerwicowego.
Wówczas jeżeli leki zadziałają jak należy i stan psychiczny wróci do równowagi, po odstawieniu leków zwykle nie ma nawrotów, bo nie ma też utrwalonych nawyków lękowych ani przyczyn z przeszłości.

Kiedy natomiast zaczyna pojawiać się problem?

Wtedy, gdy leki nie zadziałają lub pojawia się dużo objawów ubocznych i osoba taka zaczyna się gubić, miesiące mijają, co chwilę zmieniane leki działają słabo albo wcale, a lęki nakręcane coraz bardziej wchodzą w nawyk i stajemy się coraz bardziej nastawieni lękowo, i coraz bardziej przerażeni. Wpadamy w lękowe błędne koło i nasza świadoma uwaga zaczyna żyć tylko tym.
Dlatego mimo wszystko polecam naprawdę uzyskać wiedzę, o której w sumie piszemy choćby tu na forum, plus jakieś lekturki typu Pokonać lęki i fobię, Opanować lęk itp., aby mieć tą pierwszą i tak naprawdę najważniejszą linię działania wobec nakręcanego lęku, i wdrażać to sumiennie w codzienność mimo lęku i objawów, a nie tylko czekać „aż leki zadziałają”.
Czasem mówi się o tym, że leki bierze się, aby objawy zmniejszyły się i można było popracować na terapii nad przyczynami. To jest dobre, ale też prędzej w wypadku, gdy ktoś nie miał lęków, objawów wiele lat przed tylko np. jego przyczyną jest wieczna dajmy na to krytyka ze strony rodziców, ale jednak nie miał do pewnego momentu problemów psychicznych z tego powodu, aż nagle w którymś momencie poszedł do pracy i był wiecznie krytykowany przez szefa i w końcu z presji, i tych wewnętrznych konfliktów z uwagi na problemy z radzeniem sobie z krytyką, dostał nerwicy i objawów.
Idąc na psychoterapię można dostać leki, które jak podziałają pomogą skupić się na rozwiązywaniu przyczyny. Problem może być wtedy, gdy i tu leki zawiodą, bo leki czasami nie są w 100% dla każdego odpowiednie. Wówczas osoba taka zaczyna się gubić, bo oprócz przyczyny staje przed kolejnym problemem jakim jest lęk, objawy, analiza nerwicowa w jaką sie wpada. Dlatego mimo wszystko polecam naukę czym są nerwice, myśli lękowe, nabywanie wiedzy o tym i działanie wobec tego.
Natomiast co do osób, które jak np. ja miały już wcześniej objawy i lęki, leki są zwykle po prostu niewystarczające. Ileż razy ja widziałem obraz osoby, która przy dłużej trwających zaburzeniach poszła na psychoterapię, zaczęła brać leki, objawy ustąpiły i po 3-4 latach terapii zadecydowano o odstawieniu leków, bo wszystkie tematy przerobiono, a osoba ta poznała siebie.
A tu po odstawieniu leków nagle objawy wróciły. Zwykle psychoterapeuta, który znając tylko jeden nurt na jakim się uczył, uznaje zasadę, że objawy zawsze wynikają z przyczyny i zwykle mówi najgłupszą rzecz:
„To z uwagi na terapię, bo wyszły złe emocje i stąd to wróciło”.
A zwykle to jest nieprawda.
Po prostu trwanie lata w zaburzeniach utrwaliło własne nawyki reakcji lękiem, wczuwanie się w siebie i symptomy ciała, przewrażliwienia na choroby itp. i mimo psychoterapii trzeba uporać sie z tym i tak samo zrozumieć lękowe myśli, samą zasadę nerwicy i przestać się ograniczać, zacząć ryzykować mentalnie, a nie tylko czekać na efekty psychoterapii.
Ale nie upieram się przy tym. To są moje luźne wnioski.

Ok, i co dalej u mnie? A u mnie nastąpiła:

APOKALIPSA :D
Po tych świetlistych dwóch latach zabawiania się, przyszedł okres, w którym poznałem dziewczynę, z którą zapadła decyzja o trwałym w końcu związku. Ogólnie nadszedł czas na wejście w dorosłość. Oczywiście z uwagi na trwały związek i plany z nim związane było na początku super, ale powoli nadchodziła rzeczywistość i problemy z życiem codziennym. Przyczyniło się to do tego, że oczywiście zepchnięte na bok objawy lęku społecznego i natręctwa wróciły.
Zabawne jest, że jakby w tamtym okresie mnie ktoś zapytał o to jak sobie radzę, powiedziałbym, że świetnie, że jestem silny, a nawet zasługuję na medal, bo mimo lęków jakoś żyję.
Wiecie co....
Wiem, że wiele osób myśli, że zasługuję na medal z tego powodu. Ale ja dziś wiem, że nie zasługiwałem na medal z uwagi na to, że żyłem tylko tak, jak mi lęk pozwalał.
O ile do tego okresu przed wkraczaniem w dorosłość mogłem sobie mieszkając z matką wykonywać natręctwa i żyć sobie w lęku społecznym na swój ograniczony sposób, to teraz doszła większa presja, bo przecież miałem tworzyć nowy, trwały związek, rodziły się z tym pewne oczekiwania, nowe stresy, samodzielność.
To zaczęło być przybijające. Stres związany z egzaminami na studiach oraz nawrócony lęk społeczny, który znowu powodował kłopoty z chodzeniem na uczelnię, szukaniem pracy i ogólnie to wszystko razem kumulowane przez parę miesięcy, spowodowało erupcję lęku wolnopłynącego, nerwicy lękowej z napadami paniki oraz przede wszystkim depersonalizację.
Tak w sumie już ten okres opisałem w tym temacie moja-historia-derealizacji-i-depersonal ... t3937.html, ale tam skupiłem się na depersonalizacji, która była w sumie moją najgorszą zmorą.
Tutaj też po części to przedstawię z uwagi na lęk nerwicowy.
Pierwsze miesiące były najważniejsze aby zrozumieć co się dzieje, a ja to zawaliłem tak naprawdę. Jestem też zdania, że zawalili specjaliści, choć nie chcę zrzucać na nich całej odpowiedzialności.
Początki były rzecz jasna straszne - derealizacja, lęk, ataki paniki, rozmaite objawy, wpadanie w coraz większą analizę i wyczulenie na swój stan i objawy płynące z ciała. Towarzyszyła mi pewność, że jest to zwariowanie, schizofrenia, dopatrywałem się omamów i głosów.
Pierwszy psychiatra uspokoił mnie swoją opinią, że to nie schizofrenia, ale depresja lękowa, ale wiadomo, ulga była czasowa, potem wszystko wróciło. Psychiatra ten wyraził swoją opinię, że psychoterapia ma sens dopiero po tym jak zaczną działać leki.
Ano właśnie...tyle, że na mnie leki działały bardzo słabo mimo tego, że wytrwałem przy objawach ubocznych, to po prostu nie przynosiły one poprawy. Chodziłem do psychiatry co miesiąc z nadzieją, że przepisze mi inny lek, który zadziała lepiej. Niestety kolejne leki także lepiej nie zadziałały. Próbowałem chodzić do innych psychiatrów, ale u jednego dostałem nawet diagnozę psychozy i potem chadu z uwagi na objawy depersonalizacji, oczywiście błędnie. Psychiatrzy utrzymywali, że najpierw leki, potem poprawa, a dopiero później terapia.
To właśnie pokazuje często błędne myślenie o psychoterapii jako jedynej formie pomocy poprzez poznawanie przyczyn. Istniała już przecież terapia poznawczo-behawioralna, na którą taki psychiatra powinien być wręcz zobowiązany wysłać każdego człowieka z lękiem nerwicowym, bo ta terapia nie zajmuje się tak przyczynami, jak wyjaśnianiem podstaw lęku, myśli lękowych.
To myślenie z lat chyba 50-tych, że wszelki lęk wywodzi się tylko od przyczyn, widać było także wśród psychoterapeutów, do których wówczas poszedłem. Byłem bodajże u 4 i każdy z nich był analitykiem czy specjalistą od terapii psychodynamicznej, nie znałem się wówczas na tym wszystkim. Każdy z nich jak jeden mąż, od razu przystępował do wyłaniania problemów z ojcem, matką albo czekał na to, co ja im powiem. I oni mieli rację, chcieli poprowadzić dobrą terapię tyle, że każdy z nich zlekceważył moje nawyki samego lęku, które miałem od lat, a do tego powstawały nowe, wynikające z nerwicy lękowej i ataków paniki, lęku przed lękiem, lęku przed depersonalizacją.
Żaden z tych psychoterapeutów nigdy nie pokwapił się, aby wyjaśnić mi, czym są myśli lękowe, czym są objawy samej depersonalizacji, na każdej wizycie od razu to zbywali, mówiąc, że „on jest od terapii psychodynamicznej” - ale czemu w takim razie widząc, że mam problem ze zrozumieniem samej istoty lęku, żaden z nich nie wspomniał o terapii poznawczej? Nie zalecił mi, abym na nią poszedł?
Właśnie z uwagi na to wszystko, zniechęcony, nie kontynuowałem żadnej psychoterapii.
Pierwsze półtora roku to było ciągłe nakręcanie się, rozwój objawów i ciągły strach przed depersonalizacją. Wówczas nie byłem taki zdystansowany jak teraz, byłem przerażony, jedyne czego pragnąłem, to aby wróciły te stare, dobre czasy, gdzie jedynie natręctwa i fobia społeczna były problemem.
Korzystałem z akupunktury, masaży bioenergoterapeutycznych, uzdrowicieli z Filipin, szukałem kogoś, kto mi może pomóc.
Nie będę tutaj opisywał dokładnie swoich objawów ani codzienności, napisałem listę objawów i zachowań nerwicowych, jakie w tym okresie miałem, kto chce może sobie luknąć:

nerwica-objawy-mala-encyklopedia-naszyc ... tml#p50577

Co do objawów depersonalizacji to podałem link w historii, o której wspomniałem wcześniej:

moja-historia-derealizacji-i-depersonal ... t3937.html

Pierwsze nauki :D

Pierwsze półtora roku to były też grzebania w sieci i udział w forach internetowych.
Na początku polegało to jak to zwykle bywa, na wypisywaniu objawów swojego cierpienia i oczekiwaniu w zniecierpliwieniu, że ktoś potwierdzi, że ma taki a taki objaw i powie, że nie zwariowałem ani nie zwariuję czy też umrę bądź nie zostanę opętany.
Z czasem zacząłem się udzielać na forach jako osoba, która wspiera też innych.
Co by nie mówić o udziale w forach, co zresztą było mi surowo zabraniane przez psychiatrę, to tak naprawdę poprzez udział w nich bardzo wyedukowałem się, jeśli chodzi o lęki. Wykorzystałem zresztą to później w odburzaniu się.
Mimo problemów związanych z tym, że na początku nakręcałem się na forum jak czytałem post, gdzie ktoś opisywał jakieś swoje objawy, to jednak czytanie historii innych (nie tylko tych co z tego wyszli, ale także tych co nadal byli zaburzeni), uczyło mnie. Trochę na zasadzie czytania książki i automatycznej nauki ortografii. Im więcej czytałem historii, tym większą miałem perspektywę i sam łapałem już nawyki jakimi ludzie reagują, widziałem to po prostu. I mogłem to coraz bardziej przekładać na siebie.
Pomagały mi też książki o sposobach radzenia sobie z lękiem, a także o asertywności i pewności siebie.

Tylko teoria :D
Z tymże jak to bywa..... teoretykiem stałem się ogromnym ;) ale...nie wdrożyłem niczego z tego w życie. Nadal tkwiłem w głupim przekonaniu, że robię wszystko, a nadal nic mi się nie poprawia. No bo przecież chodzę do psychiatry, korzystam z akupunktury, a nawet zachęcony wsparciem forum poszedłem do pracy. Byłem przekonany, ponownie zresztą, że zasługuję na medal, bo radzę sobie, a samo to, że chodziłem do pracy w tym stanie traktowałem jako konfrontację i sukces :)
Ponownie muszę jednak przyznać, że nie zasługiwałem na to, gdyż robiłem tylko to, na co lęk mi pozwalał, a do tego ciągle żyłem lękiem i obawami, pochłonięty egocentryzmem, czyli zwracaniem uwagi tylko na to jak się czuję.
To, że pracowałem to był jednak jakiś krok, bo praca odrywała, ale jednak mimo wszystko mój stan był kierowany tylko do środka, zwracałem uwagę bez mała tylko na to jakie są moje objawy i na to co mi właściwie jest.
Nie do końca wierzyłem nadal, że to tylko nerwica, a niestosowanie takiej prawdziwej ignorancji powodowało, że mój stan emocjonalny nie miał jak się o tym przekonać. Cały czas mimo posiadanej wiedzy, poświęcałem czas na wchodzenie w analizy myśli lękowych, na szukanie racjonalnych wyjaśnień tych myśli, zapewnień, że nic mi na pewno nie będzie.
Racjonalność sama w sobie nie wystarcza, bo jest jak już pisałem chwilowa.
Każde „dziwne” pyknięcie serca to od razu mierzenie ciśnienia, ciągle istniejące objawy depersonalizacji non stop wywoływały myśli, że to coś poważnego, ciągle słuchałem tych wątpliwości. Bez przerwy bałem się, że coś mi się stanie, opowiadałem bliskim o tym jakie mam objawy, jak cierpię, jak nie daję rady. Złościłem się, że czułem się niezrozumiany. Drażniły mnie historie tych co z tego wyszli, irytowały mnie ich z pozoru proste porady, rzygałem już tymi tematami.

A jednak ciągle żyłem tym jak się czuję, tym jak dziwnie widzę, czemu źle słyszę, czemu przychodzą mi do głowy takie myśli, czy nie umrę, czy nie zwariuję, kurczowo w napięciu oczekiwałem co będzie.
Po prostu żyłem zaburzeniem.
Pisząc to aż nie mogę uwierzyć, że mogłem być tak durny.
Po tym pierwszym roku z nerwicą lekową i dd miałem naprawdę już podstawy do tego, aby zmienić postawę i podejście, nie zrobiłem jednak tego, uległem wątpliwościom lęku nerwicowego.
To trochę tłumaczy różnice w czasie trwania takich zaburzeń u różnych osób.
A czas leci, minęło tak kolejne jakieś półtora roku pracy i życia zaburzeniem.
Moja postawa wobec tego nie zmieniła się, a nawet nadal mimo wiedzy sądziłem, że to ktoś ma mi pomóc.
Dlatego chyba właśnie w którymś momencie, zrezygnowany, że nic mi nie pomaga, zdecydowałem się na zwolnienie (co było wielkim błędem z uwagi na lęki) i leki.
Myślałem wtedy, że może jednak dobrze dobrane leki pozwolą mi w końcu się dobrze poczuć. Tak więc brałem ssri, neuroleptyki, stabilizatory, w różnych mieszankach. Niestety wyjątkowo byłem odporny jakoś na wszystkie proszki i nie było poprawy.
W tym czasie udałem sie też na terapię poznawczo-behawioralną, ale po kilku wizytach psycholożka powiedziała, że nie ma mi nic więcej do powiedzenia o lękach i nerwicy niż ja sam wiem. Jedynie plusem było to, że pomogła mi zrozumieć istotę lękowych myśli, czemu one przychodzą same, tak nagle, jakby znikąd, bo mimo że wiele o tym czytałem, nie mogłem pojąć skąd nagle przychodzą te myśli automatyczne. Ogólnie pani psycholog wytykała mi, że nie stosuję tej wiedzy w życiu. Przyznaję, że irytowała mnie ta jej pewność siebie, te wstawki, że co bym zrobił jak niektóre objawy by nie minęły (chodziło jej o akceptację). Drażniła mnie wtedy i po 8 wizytach zakończyłem terapię (ale też dlatego, że faktycznie o lęku nic mi już nie mogła powiedzieć).
Teraz jednak wiem, że była to jedna z lepszych psycholożek, bo jako jedyna łapała sprawę, że nawyki lękowe u osób, które trwały w nerwicy czy jakimś innym lęku nerwicowym jak np. lęk społeczny, wymagają działań nakierowanych konkretnie na nie. Nie była tak jak inni, którzy skupiali się tylko na okręcaniu tematu przyczyn i przeszłości.

Głębokie przemyślenia :D

Ten okres brania leków i przebywania na zwolnieniu był okresem dalszego zawierzania wątpliwościom, ale też okresem licznych przemyśleń. Był też okresem, który spowodował agorafobię, bo o ile jak pracowałem, wychodziłem z domu, to na zwolnieniu i lekach przestałem. To spowodowało odzwyczajenie się od wychodzenia i potem pierwszy atak po wyjściu spowodował, że każde wyjście to był problem, już na klatce schodowej występowały ponowne ataki i zwiększona depersonalizacja.
Takie zmagania trwały w sumie z rok, ale ogólnie mogę powiedzieć, że odburzanie zaczęło się już właśnie wtedy, choć może to dziwnie brzmieć, bo przecież nadal byłem zakopany w lękach i depersonalizacji po uszy.
Mimo tego był to jednak czas, gdzie coraz bardziej docierało do mnie, że to nie psycholog mi może pomóc, nie psychiatra ani leki, że na forum ja już nic nowego nie usłyszę niż to co wiem. Docierało do mnie, że faktycznie nie wyjdę z tego z czyjąś pomocą, bo tu choruje mój stan emocjonalny, a wpłynąć mogę na niego sam.
Pamiętam nieciekawą minę dziewczyny, która przez ten cały czas mnie wspierała, choć też już powoli miała dość. Nie wątpię, nie na to przecież się pisała. Nawet miałem od niej odejść, bo nie sądziłem, że u mnie nastąpi jakakolwiek poprawa.
Były też przemyślenia dotyczące tego żeby naprawdę skończyć ze sobą, uwolnić siebie i innych od moich objawów, problemów i zmartwień. Dzięki temu też zdawałem sobie coraz bardziej sprawę ze swojego idiotyzmu. Słyszałem szyderczy śmiech zaburzenia lękowego, które spowodowało, że chciałem się zabijać dla spokoju, gdy przez cały ten czas bałem się irracjonalnych obaw lęku nerwicowego. Kompletny paradoks.
Wtedy też docierało do mnie, że złoszczę się na siebie, że to wszystko mi nie wychodzi. Czułem, że jestem słaby skoro to wszystko jest nieprawdą, a ja nie daję sobie rady.
Przeniosłem całą złość z siebie na zaburzenie, teraz ja chciałem mu dokopać, a wiedziałem, że tu nic innego już nie zdziała jak działanie na stan emocjonalny. Wtedy nawet nie wiedziałem do końca czym kurna w ogóle ten stan jest, chociaż we wszystkich książkach o tym pisali. Ustaliłem jednak, że to jest zawierzanie emocjom, takim jak lęk, obawy, wątpliwości, bez trzymania się logiki.
Logicznie myślimy, wiemy, tłumaczymy sobie, ale jak przychodzi co do czego to nadal idziemy za emocją, obawą i wątpliwością, brakuje logicznego ryzykowania mentalnego. Chciałem to zmienić, aby ciągle trzymać się logiki i wiedziałem, że bez akceptacji i mentalnego ryzykowania się nie powiedzie.
Wiedziałem, że dość już tylko uspokajania się, pora też zacząć działać w pełni, a także zmienić postawę, bo do tej pory to wszystko, cała ta wiedza była gówno warta, bo bałem się lęku, ataków, dd, objawów. I dlatego zacząłem chcieć je przeżywać, odczuwać, mieć. Skończyłem z presją i czekaniem aż to minie, przestałem mówić, że chcę się wyleczyć, skupiłem się na tym, że chcę poprawić na początek jakościowo swoje życie.
Wraz z postanowieniem trzymania się logiki oraz poczuciem zagubienia, że mimo wszystko może potrzeba mi szukać konfliktu, zapytałem sam siebie co mi przeszkadza w tym obecnym momencie. Co mnie blokuje tu i teraz.

I zrobiłem spis, który na samym początku jasno mi powiedział, że obecnie największym problemem jest zawierzanie lękom nerwicowym, strach przed lękiem, przed objawami, atakami paniki i to dało mi do zrozumienia, że tym jednak muszę zająć się jako pierwszym.
Potem dopisałem rzeczy takie jak:
- lęk społeczny, który jako nawyk bardzo ograniczał działania;
- nieprawidłowe reakcje na krytykę;
- ciągłe szukanie akceptacji i brak wartości własnej;
- poczucie, że muszę wszystkim pomagać;
- całkowity brak jakiejkolwiek asertywności;
- wielka emocjonalność i reagowanie na wszystko emocjami;
- nadwrażliwość na stres;
- wrażliwość na złe wiadomości.
Z taką lista powoli przygotowywałem się do odburzania i wierzcie mi, nie byłem pewien czy to na pewno ma sens oraz czy się uda, ale motywowała mnie nienawiść do samego zaburzenia, już nie do siebie. Pojąłem również mocno, że natura dała mi życie, a ja totalnie go nie rozwijam, bo lęk jest całkowitym zaprzeczeniem rozwoju w jakiejkolwiek postaci. Wpływ na to miało zainteresowanie się kulturą wschodu, o tym też wspomnę w 2 części.
I tu w sumie pora rozpoczynać tę właśnie część – „odburzenie”.
Chcę zauważyć że już to, co ważne w odburzaniu, napisałem w swoich innych wpisach (pisali też o tym inni) vademecum-leku-nerwic.html
W tej drugiej części odniosę się do własnej historii i bardziej to posegreguję, ułożę w kolejności.

Zastrzeżenia :D

Na koniec chcę zastrzec, aby uniknąć nieporozumień, że mimo, iż ja nie odniosłem się miło do działalności psychiatrów i psychologów, z którymi miałem przyjemność mieć kontakt, to nie opiniuję tutaj, abyś nie korzystał ze specjalistów! Wręcz przeciwnie! Nie można wrzucać wszystkich do jednego worka, z uwagi na własne złe doświadczenia.
Ważny jest w przypadku zaburzeń lękowych kontakt z certyfikowanym terapeutą. Dla niektórych może okazać się również istotne poznawanie przyczyn zaburzenia, a dzięki temu poznawanie siebie samych.
Nie potrafię powiedzieć ci też jak masz żyć ani jak się leczyć i ten wpis nie jest tego zamiarem.
Tym wpisem chcę natomiast zwrócić uwagę na to, że oprócz psychoterapii, leków, bardzo ważne jest zrozumienie istoty lęku, nerwic, myśli lękowych, zwrócić uwagę jak ważna jest nauka ignorowania, akceptacji oraz całkowitej zmiany postawy wobec objawów i lękowych myśli.
Przyczyny nerwic mogą być rozmaite, ludzkie historie także, ale schematy samego lęku nerwicowego, jego powstawania i rozwijania się, są zawsze takie same.
Dlatego cieszę się i bardzo dziękuję wszystkim tym, którzy również o tym mówią, którzy poruszają kwestie zrozumienia tych stanów, zmiany podejścia oraz szereg pomocnych kwestii bardzo potrzebnych kiedy ciągle zawierzamy nerwicowej iluzji.
Jest to potrzebne zarówno tym, którzy mają lęki od jakiegoś czasu, a także i tym, którzy dopiero zaczynają przygodę z lękiem, w wypadku gdyby leki nie działały jak należy, a psychoterapia się przeciągała ;)

Kolejna błędna teoria
Chcę też od razu obalić teorię, która nawet podobnież widnieje w jakiejś psychologicznej książce, że czas odburzania równa się czasowi zaburzenia :)
Totalna bzdura. O tym napiszę jednak w części odburzenia, bo już zaczynam przeciągać ;D

To moja historia, pamiętaj, wyciągaj z niej tylko wnioski! :D
Jedynie tylko jeszcze raz podkreślam, nie utożsamiajcie się tak bardzo z moją historią. Nie chcę, aby ona była powodem do dołowania się, że „Boże ile on tego miał, co ja zrobię”. Pisałem o tym w kilku punktach. Równie dobrze moje zaburzenie mogłoby się zacząć od okresu, w którym dostałem nerwicy lękowej i depersonalizacji i po tym początkowym okresie złego leczenia i nakręcania się, czyli tego pierwszego roku, mogłem spokojnie z posiadaną wiedzą odburzać się, jestem tego pewien. Ale nie robiłem tego. To tylko moja wina.
To, że miałem jakieś zaburzenia w młodości to jakby inna sprawa, na którą nie do końca miałem wpływ.
Więc jeśli ty w okresie wchodzenia w dorosłość lub później nabawiłeś się nerwic, lęku, może dd to maszeruj na terapię dla motywacji i być może jak trzeba z innych powodów, ale zawsze pamiętaj o tym, co radzi się jeżeli chodzi o traktowanie samego lęku.
Jeśli natomiast miałeś objawy jako dziecko, osoba młoda to także nic straconego i to chcę przekazać również w swojej historii i ogólnie wpisach.
A może jesteś tym młodzieniaszkiem, który ma już jakieś objawy. Marsz na terapię!
Oraz już teraz zacznij traktować lęk jako coś, co nie musi cię ograniczać!

Do zobaczenia w drugiej części :D

Część druga - odburzanie
Na początku chcę napisać i podkreślić ważną sprawę. Jak zaczynałem pisać tą drugą część chciałem, aby przedstawiała ona typowo moje i skierowane typowo pod moją historię przemyślenia i następnie działania. Przyzwyczajony jednak do odpisywania innym, napisałem to jednak jak widzę (stwierdziłem to po przeczytaniu) prawie wszystko w tonie zwracania się do was. Czyli używałem słów „powinniście”, „musicie” itp. Nie jest to znowu jakimś problemem, bo zawsze tak wyglądają moje wpisy.
Jednakże tutaj jest kwestia taka, że opisuję swoje przemyślenia i na przykład swoje opinie na temat leków czy psychoterapii albo specjalistów. Z uwagi na to, iż wiem, że wiele osób bierze sobie do serca wszystko co piszę, proszę was abyście mieli na uwadze to, że piszę o tym, bo to była jakby momentami ewolucja MOICH przemyśleń. :) I do takich wniosków doszedłem.
Proszę was abyście dlatego nie sugerowali się tym jak jakąś 100% wyrocznią. To wszystko opisuję dla waszych przemyśleń, może ktoś tym się nakieruje w jakiejś części na jeszcze lepszą drogę.
Ale jeśli ty masz już zaplanowane własne leczenie, nie znaczy, że ono jest złe, bo ja tak napisałem :)
Niechaj korzysta z tego ten, kto chce i czuje, że mu to odpowiada.


1. START/ PEWIEN PRZYKŁAD, KTÓRY DAŁ MI DO MYŚLENIA

W zasadzie dobrze jest znać moje poprzednie wpisy victor-f83.html zanim odczytamy tę część drugą, bo chociaż tutaj wiele rzeczy będę powtarzał to też tego co tam zawarłem nie będę tutaj ponownie rozwlekał.
Mimo że i tak wszelkie najważniejsze elementy tu opiszę, to polecam znać również inne moje wcześniejsze wpisy, aby mieć klarowność :D

Część o swoim odburzaniu myślę, że warto zacząć od jasnego stwierdzenia, że odburzenie zawdzięczam w dużej mierze logice. Trzymaniu się logiki. Trzymanie się logiki, robienie logicznych założeń i konsekwentne trwanie przy tym pomimo szalejących emocji i objawów było w zasadzie punktem, bez którego moje odburzenie mogłoby się zwyczajnie nie udać. Przy logice trwałem w trakcie wychodzenia z samych zaburzeń, ale także układaniu życiowych spraw czy też budowaniu asertywnego zachowania się wobec choćby bliskich mi osób. Trwałem sumiennie w logicznych postanowieniach przy wyrabianiu nowych postaw wobec rzeczywistości.
Mimo tego, że zawsze byłem i jestem w sumie nadal bardzo emocjonalny, dość wrażliwy, to wiem już doskonale, że reagowanie logiką przynosi prawdziwe i konkretne efekty. Daje większą jakość życia i tym samym można przekazywać innym swoje wartości, nie będąc jednocześnie ograniczanym przez nieprawidłowe reakcje i zaburzenia, dlatego tak ważne jest o to zadbać.
W sumie zanim przejdę dalej chciałem tutaj napisać o tym, co przeczytałem kiedyś w świetnej według mnie książce o asertywności, o tym jak zmieniać nawyki z braku asertywności na asertywność. Był to okres, w którym czytałem wiele książek, a akurat ta, o której mówię była zapisana w pdf- ie i mimo przeszukania wszystkich dysków jakie mam nie mogę odnaleźć tej książki i nie mogę podać ani autorki, ani tytułu, bo zwyczajnie nie pamiętam. W każdym razie, mimo że książka ta dotyczyła asertywności to jeden z opisów zmiany nawyku świetnie pasuje do wszelkich lęków, obaw i natręctw nerwicowych. Proszę więc odnaleźć w tym swoje własne lęki i ograniczenia.
Polecam też gorąco czytać wszelkie książki o sposobach radzenia sobie z lękiem, asertywności itp., nie tylko te polecone przez kogoś. Często w jednej z takich książek będzie jakiś opis, zdanie, które akurat komuś z was może przypaść do gustu i zmotywować. Sam czytałem sporo poleconych psychologicznych książek przez kogoś i często w sumie nie wiedziałem czym ta osoba się zachwycała xd, więc po prostu warto czytać dużo, zamiast o raku i chorobach. Jest to naprawdę lepsza alternatywa ;)
Fragment tej książki, który dał mi do myślenia dotyczył zmiany nawyku braku asertywności w konkretnej sytuacji. Dokładnie chodziło o kogoś, kto ma np. problem z pójściem na rynek/bazar i odmówieniem nachalnemu sprzedawcy, który wciska jakiś swój towar. Niektórzy mogą to rozumieć, bo sami tak mają, a niektórzy niech po prostu wczują się w to, gdyż cały ten opis doskonale oddaje to nasze szarpanie się z lękami i natręctwami, bo to też są po prostu nawyki.
I teraz tak, dana osoba ma już wbite w głowę, że idąc na zakupy po drodze minie wielu sprzedawców, którzy nachalnie nagabują na kupno jakiegoś towaru, a jak się odmawia są wręcz jakby urażeni. Osoba, która ma brak asertywności może mieć problem, bo ma taki już nawyk reakcji, że nie umie się sprzeciwić, bo sprzeciw wywołuje różne emocje, jak np. poczucie winy, lęk, niepewność bądź np. poczucie obserwowania. Taka osoba często kupuje nawet niepotrzebny produkt dla świętego spokoju, a często po czasie zaczyna unikać zakupów bądź chodzi okrężnymi drogami, aby nie spotkać nachalnych sprzedawców.
Taka osoba czyta i słyszy, że trzeba sobie radzić z czymś takim poprzez konfrontowanie się z takimi sytuacjami. No to zaczyna ona tą konfrontację, nie unika zaczepiana przez sprzedawców, odpowiada, że nie chce, że dziękuje i odchodzi. Zwykle jednak powoduje to wiele emocji i często po wielu próbach ta osoba stwierdza, że „nie da się” i zaczyna bać się lub odczuwać niechęć do samego konfrontowania, bo powoduje ono duże cierpienie emocjonalne, którego nie chcemy czuć tu i teraz za nic w świecie. Ale niestety... aby zmienić nawyki to odczuwanie emocji różnego rodzaju jest niezbędne ;)
Dlaczego natomiast konfrontacja tak często doradzana nie zdała rezultatu? Bo sama konfrontacja to część sukcesu. Jest potrzebna, ale są też inne elementy, o których zapominamy.
Jednym z nich jest właśnie brak zrozumienia, że emocje, które pojawiają się przy zmianie nawyków, są niezbędne, nie są złem ani objawem i nauka ich przyjmowania oraz praktyka przyzwalania na odczuwanie złej emocji, jest bardzo potrzebna.
Ale drugi czynnik czemu konfrontacja nie dała rezultatu, to chaos w głowie :)
Osoba, która postanowiła konfrontować się, rzeczywiście poszła na żywioł i podchodziła do sprzedawców i mimo nachalności odmawiała, ale... od razu czuła wyrzuty sumienia, że odmawia, poczuła, że ten sprzedawca źle sobie pewnie o niej teraz myśli, poczuła się może nawet obserwowana przez innych. To spowodowało emocje takie jak strach, niepokój, może lęk, potrzebę ucieczki z tego miejsca.
Mimo samej konfrontacji w głowie, sam chaos myślowy oraz strach przed emocjami, jakie w wyniku tej konfrontacji się pojawiają, spowodowały, że nie udało się zmienić zachowania. Do tego pojawiło się pocenie, czerwienienie, suchość w ustach, może poczucie odrealnienia itp.
I to jeden z częstych powodów czemu ludzie wchodzą na forum i piszą, no ale przecież chodzę wszędzie, robię wszystko...no ale co z tego, jak w głowie same wątpliwości, ograniczenia i gonitwa obaw, a także sam strach przed tym, że jak próbujemy, to pojawiają się emocje, a może nawet jakieś nowe lub nasilone objawy.
Ileż razy można przeczytać, „no tak, ale jak tak robię, to mam lęk”.

Więc co dalej?
Konfrontacja jest okej, ale potrzeba także choćby akceptacji i przyzwolenia ;) Tak, bez tego ani rusz :)
I tutaj często jest mylnie interpretowana akceptacja. Wiele osób zaraz mnie pyta: to co, mam akceptować, że jestem inny i mam tę sieczkę w głowie, i że taki już jestem? Nie, nie chodzi o to, że masz myśleć, że jesteś chory i tak już będzie zawsze.
Akceptacja jest potrzebna do czasu zmiany nawyku, obojętnie jakiego, a wierz czy nie to wszelkie lęki nerwicowe, natręctwa, to są po prostu po czasie wyuczone już nawyki. Tak naprawdę ten nawyk kształtuje się już po pierwszym objawie, lęku, pierwszej myśli lękowej czy natrętnej lub natrętnej czynności. Przede wszystkim trzeba zrozumieć więc sens tej akceptacji i tego przyzwolenia.
Wracając do wypadku opisywanego wyżej, osoba, która chce zmienić nawyk nieasertywnego zachowywania się, musi przede wszystkim zaakceptować i przyzwolić na sam fakt, że to nie będzie tak, że ona 3 razy spróbuje i wszelkie emocje związane ze zmianą nawyku od razu przejdą.
Tak więc, należy zaakceptować to, że to wymaga praktyki, a co za tym idzie, bez mała „na bank” przez dłuższy czas przy próbach będzie pojawiało się wiele emocji, jak strach i lęk bądź jakieś objawy i myśli.
To właśnie należy zaakceptować - że będziemy się źle czuli, ale robimy to dla większego celu.
Jeżeli natomiast nie ma tej akceptacji, to zwyczajnie mamy ochotę unikać sytuacji, wycofywać się, ograniczać, bo jak nie będziemy to przyjdą objawy, emocje...zupełnie jakby objawy czy emocje miały nam wytyczać co możemy, a co nie.
Dopiero kiedy akceptujemy, a następnie przyzwalamy pojawiać się wręcz temu - i to w praktyce! - to przekonujemy się, iż to jest tego warte.... ale to dopiero po pewnym czasie.

I tu właśnie opiszę potrzebną drugą rzecz - cel, a dokładnie właśnie trzymanie się logiki.
To jest mój powiedzmy autorski projekt, którego trzymałem się przez całe swoje tak zwane na forum „odburzanie” i poświęcę temu później osobne, szersze wyjaśnienie.
Kiedy staramy się konfrontować, przełamywać, akceptować, to mimo wszystko w głowie jest chaos myślowy, obawy itp. Wtedy często gubimy cel z oczu, pojawia się pytanie czemu w ogóle ja mam się tak męczyć? Po to, aby w tym wypadku sprzedawca nie sprzedał mi towaru?
Jasne, że nie!
Czemu narażamy się na te emocje, poczucie winy, poczucie, że jesteśmy rzekomo (w naszej głowie) źli, że odmawiamy. Czemu narażamy się na większe czasem objawy? Czemu?!
Temu, żeby życie miało w końcu większą wartość.
Do czego doprowadza taki głupi nawyk nieasertywnego zachowywania się wobec nachalnego sprzedawcy?
Do tego, że np. unikamy zakupów, czujemy się podczas nich niekomfortowo, a co gorsza mamy przez to poczucie, że jesteśmy słabi lub nie do końca wartościowi.
A to zapewne tylko jeden z nawyków określonego zachowania się.
Dlatego właśnie to robimy - aby to zmienić, aby z naszym życiem szła wartość naszych poczynań. Największą wartość wbrew pozorom dają poczynania wobec siebie, poprawa naszych zachowań, które nas blokują, które zabierają nam wolność działań.

Podając to na naszym wcześniejszym przykładzie:
Jak pisałem wyżej akceptacja jest bardzo istotna. Osoba z chęcią zmiany powinna o tym pamiętać.
Nasz człowiek z przykładu przed wyjściem na zakupy zapewne myśli o tym jak to będzie, czy znowu się źle poczuje, czy uda mu się uniknąć tych sprzedawców, którzy go tak denerwują? Może nawet robi plan jak unikać tych stoisk z nimi...i takie to jest właśnie życie w ograniczeniach ;)
Właśnie dlatego warto trzymać się logicznego założenia, jakim będzie np. to, że te wszystkie obawy, emocje, jakie odczuwamy, strachy, lęki, są niczym w porównaniu wobec tego, co możemy zyskać. Więc właśnie dlatego warto pocierpieć, warto się starać, warto chcieć zmiany.
Ja wychodząc z nerwicy (odnosząc się tu do przykładu) zamieniłem wizję strachu przed zmianą nawyku, strachu przed reakcją otoczenia, lęku przed złym wtedy samopoczuciem, na wizję tego, że wręcz cały rynek/bazar może się ze mnie śmiać do rozpuku. Cały rynek może ryczeć ze śmiechu ze mnie, może mie
mi za złe, że odmówiłem, może wskazywać na mnie paluchem, a ja jednak w tej wizji jestem z siebie dumny jak paw.
A czemu?
Bo odmówiłem, postawiłem na rozwój życia i swojej postawy, a to jest priorytetem najważniejszym, bo opinia przemija, sytuacja także, emocje także, a postawa jest wyznacznikiem dalszego życia.
To jest właśnie trzymanie się logiki przede wszystkim.

Mam nadzieję, że wielu z was zauważy w tym odnośniki nie tylko do asertywności, ale ogólnie lęku, ataków paniki, natręctw itd.
A więc osoba z przykładu wychodząc, akceptuje tym razem to, że zmiana tego nawyku nie jest prosta i prawdopodobnie wiązać się będzie z odczuwaniem różnych emocji, a może i objawów. Ma ona jednak cel, jakim jest jej życie wolne od planów omijania sprzedawców, wolne od emocjonalnych ograniczeń, wolne od nawyku lęku, nawyku nieprawidłowego zachowania, w jakie kiedyś z jakichś powodów wpadła. Idąc na zakupy oczywiście mimo postanowień i akceptacji, i przyzwolenia, kłębią się myśli, świadomie wie przecież, że ma prawo odmówić, ale świadomość swoje, a nawyki i stan emocjonalny swoje. Nie wie czy da radę, nie wie czy nie ucieknie, nie wie czy się nie załamie, nic nie wie. Logicznie sobie jednak przypomina, że to nie to, co teraz czuje jest istotne dla całości, ale to, co może zmienić, to jest właśnie ten logiczny cel, to jest wybór priorytetu, to się tak naprawdę liczy.
Osoba ta podchodzi zatem do sprzedawców, kupuje i nagle trafia się nachalny sprzedawca. Od razu, nawet nie pytając, pakuje do torby zakupy, przyzwyczajony, że ta osoba nie odmawia. Tym razem nagle ta osoba mówi „nie, dziękuję, nie jest to mi dziś potrzebne” i odchodzi.
Jak się czuje taka osoba?
Na pewno obserwowana, w głowie kotłują się myśli czy patrzą na nią, czy ją oceniają, czuje się niekomfortowo, źle, najchętniej by uciekła. Znowu pojawiają się wątpliwości czy to w ogóle możliwe. Odczuwa gorąco na ciele, poci się, serce jej wali. Ale ma przed oczami cel, przypomina sobie choćby na siłę o nim. A mimo to, że akceptowała, konfrontowała, powstaje u niej chaos myślowy, który nakręca to wszystko. Taka osoba jest zdenerwowana, w strachu, więc wiadomo, że myśli są porypane i atakują jak się tylko da.
Jeśli chodzi o myśli to po pierwsze ważne jest zrozumienie. Zrozumienie tego, że w takim stanie nie będą one przyjazne ani fajne :) Będą zawsze okropne, straszące i nakręcające. Ale to my możemy zdecydować po tym jak to sobie uświadomimy, że nie musimy pozwalać, aby myśli królowały nad naszym zachowaniem. Bowiem myśli możemy ignorować. Ignorowanie jest możliwe na wszelkie sposoby, od racjonalizowania, przez wyśmiewanie aż do nucenia pod nosem, co kto woli.
(warto zobaczyć ten temat i pozostałe tematy z linków zawartych w nim lekowy-chochlik-myslowy-t5055.html)
Nie chodzi o to, aby uciekać od myśli na siłę, tylko zbywać te, które przeszkadzają nam w zmianie nawyku, osiągnięcia celu.
A jeśli osobie z przykładu podczas odmowy przychodzą myśli, że jest niegodziwa, że odmawia, że sprzedawca źle o niej pomyśli itp. to myśli te nie są prawdą obiektywną, bo wynikają z błędnych przekonań z uwagi na nawyk i lęk. Często są irracjonalne, a nawet jeśli sprzedawca miałby tak pomyśleć, to nie ma do tego on prawa! To jego problem, że nie potrafi być on asertywny, a nie nasz. A zawierzanie takim myślom, skupianie przez całe zakupy uwagi tylko na nich, powoduje, że wzniecamy swój niepokój i pozwalamy, aby nasza podświadomość ciągle kodowała, że robimy źle odmawiając, bo stan emocjonalny szaleje, wedle znanego sobie schematu.
Dlatego też jak ta osoba odmawia, odchodzi dalej i chaos myślowy nasila się, potrzeba aby jej cała uwaga nie kierowała się na te myśli. A więc, najpierw może sobie je zracjonalizować, przypomnieć cel:
„Mam prawo odmówić, to że ten człowiek tego nie rozumie to znaczy, że jest on pozbawiony jakiegokolwiek rozwoju własnego, do tego jemu chodzi tylko o niego samego i o jego dupsko”.
Racjonalizowanie nie powinno trwać cały dzień ;) Tylko być krótkie, dosadne, przypominające cel - po co to robimy i dlaczego.
Ale to jak zawsze nie wystarcza, aby do siebie pogadać, choć może wystarczyć, bo to zależy od danej osoby. Przede wszystkim przypominanie celu i racjonalizowanie jest dość istotnym elementem, który dobrze co jakiś czas wprowadzać jak wpływamy na nasze emocje/lęk.
Osoba z przykładu po odmowie nadal czuje się niepewnie, nadal przychodzą różne myśli. Wtedy też może stosować rozmaite zamienniki myśli nazwijmy to „niemiłych”. Jak nie może o czymś myśleć, może myśleć o czymś innym, co jest bardzo pomocne, bo stosując różne praktyki ignorujące niechciane i nakręcające myśli, trzeba pamiętać o czymś takim jak świadoma uwaga.
Świadoma uwaga podczas tego typu akcji kieruje się na nas, jak idziemy, jak oddychamy, jak bije serce, jak się zachowuję, jaką mam mimikę itp. Myśli potęgują to. Więc kiedy ignorujemy niechciane myśli np. myśląc o czymś innym, niech i nasza uwaga kieruje się na coś innego.
Osoba, która odmówiła i odeszła od stoiska sprzedawcy np. racjonalizuje swoją postawę i decyzję, ale myśli dalej atakują. Wtedy stara się ignorować je np. myśląc na inny temat, wtedy najlepiej jak i uwaga koncentruje się na np. dalszych zakupach czy na oglądaniu innych towarów na rynku itp.
Co do myśli, można stosować np. zamianę wizualizacyjną, rozbijamy-lek-zamiana-wizualizacyjna-t3413.html, wyobrażając sobie sprzedawcę jako wielkiego ropucha, który próbuje wcisnąć gówniany towar napychając swoje kieszenie złotem.
Obojętnie w jaki sposób będziesz ignorował myśli, możesz je ośmieszać, mówiąc, że grubas twoim kosztem chciał się wzbogacić, a ty naiwniaku się martwisz. Każdy taki zabieg ma na celu po prostu wybicie się ze złego myślenia, które nie pozwala nam skierować uwagi na inne rzeczy, na świat dookoła, nie pozwala nam przekonać podświadomości, że naprawdę mamy prawo odmówić.
Po odmowie oprócz chaosu myślowego pojawiają się emocje takie jak np. poczucie winy, niepokój, lęk.
Na samym początku pisałem, że nie da się zmienić nawyków pewnych nieprawidłowych reakcji, nawyków lękowych, bez odczuwania emocji. Bowiem to jest pewne, że emocje będą.
Ale emocję można, a nawet trzeba w takich okolicznościach ignorować.
Heh, wydaje się to mało prawdopodobne, co? ;)
To zwizualizuję ci to na podstawie emocji wściekłości.
Wyobraź sobie, że ktoś cię mega zdenerwował, do mega złości. Zwykle wtedy się wybucha, krzyczy, macha rękoma itd., ale czy naprawdę odczuwając tę silną złość trzeba to zrobić? Czy można z tą emocją przesiedzieć i przeczekać aż minie? Można.
Powiesz - no, ale to trudne...no ale przypominam ci o celu :) czyli zmianie własnych ograniczeń z uwagi na zaburzenia, które przyszły z uwagi na jakieś nawyki nieprawidłowych zachowań. Z uwagi na te zmiany więc mogą pojawić się różne emocje, ale one miną, pamiętaj o tym, przypominaj sobie o tym. Mogą nasilić się lub przyjść objawy, one też miną po czasie nienadawania im uwagi. Także o tym pamiętaj.
A więc nasz rynkowy kupiec akceptując i przyzwalając, że MOŻE być ciężko, odmówił, poczuł niepewność, lęk, doznał chaosu myślowego. Trzymał się jednak celu, przypominał o nim, działał na lękowe myśli ignorując te, które zasłaniały mu cel. Robił zakupy dalej, poczucie winy zaakceptował, przyzwolił na emocje, uwagę kierował na inne zakupy, na plany na cały dzień. Wrócił do domu i jeszcze zapewne przez cały dzień oraz przy każdej następnej okazji męczyło go poczucie winy, „czy aby na pewno dobrze robi?” ;) Ale w domu zajmował się obiadem, grał w gry, wychodził do znajomych, ignorował poczucie winy przypominając sobie, po co to robi.
Czy takie coś może zmienić nawyk, naszą postawę?
Tak. Jeśli sumiennie to robimy, a nie po 7 dniach odpuszczamy, bo „się nie da” to logiczne założenie wchodzi w krew. Po raz np. 500 setny już nie będziemy zwykle musieli pamiętać o logicznym założeniu, bo ono już samo będzie nasza reakcją, nie będziemy musieli pamiętać o akceptacji, bo i ona nam wejdzie w krew, skoro te 500 razy nic się złego nie wydarzyło.
Zajmowanie się zakupami, skupianie uwagi na czymś innym niż my i nasze nieciekawe myśli wchodzi w krew, przy praktyce wchodzi to w krew, tak samo jak wcześniej weszła ci w krew zła reakcja. Wiele z tego dzieje się automatycznie, ale ty pełnisz przy tym główną rolę, wytrwale próbując i w pełni przyzwalając na to wszystko. Twoja nowa postawa kształtuje się sama, za pomocą twoich poczynań.
Zasada jest generalnie prosta, jeśli np. „nie umiem się nie przejmować innymi”, to zacznij w końcu się nie przejmować, trzymając się logicznego celu i traktując brak tej umiejętności, emocje i innych ludzi jako coś pobocznego, a możliwość poprawy jako główny cel.
Rób to pamiętając o akceptacji, przyzwoleniu i działaniu na nakręcające myśli. A z czasem nagle zobaczysz, że „naumiałem się nie przejmować”. Reakcja wbiła się w ciebie, jest twoja. I to bez względu na przyczynę.
Ktoś może zapytać czy osoba z przykładu miała też inne nawyki. Może i tak, ale często jest tak, że jak trzymamy się tych powyższych zasad i zmieniamy nawyki, lękowe reakcje, to i w innych przypadkach zaczynamy sobie radzić, bo zasady i schematy są takie same. A do tego osoba z przykładu, która przy wielu próbach powoli doszła do pierwszych efektów, nagle zdaje sobie sprawę z własnej wartości jako człowieka. Samoocena także rośnie, bo nagle widzi, że może nie martwić się tym, co myśli sprzedawca i inni ludzie, bo ten cel, którego się trzymała, przybliżył się i jest on o wiele więcej warty niż te wszystkie opinie innych. Widzi, że potrafi to po prostu już automatycznie olać, bo zdała sobie sprawę naocznie, że są rzeczy ważniejsze, cele ważniejsze, że jej życie się stało pełniejsze i rozumie, że w końcu dobrze wybrała priorytet. Rozumie też, że słuchanie tylko emocji i kierowanie się nimi to nie jest dobry wybór i przede wszystkim jest on dużo mniej efektowny.
Mam nadzieję, że dojrzycie w tym zbieżność z wszelkimi zaburzeniami lękowymi. I tak, tu też chodzi o osoby, co odczuwają ciągle lęk, natrętne myśli i objawy.
To, co wtedy przeczytałem o tej asertywności nie brzmiało dokładnie tak, trochę to poszerzyłem, aby bardziej oddawało konkretność sprawy jeśli chodzi o nerwicę.
Ale ogólnie jakoś wtedy dotarło do mnie, że to wszystko jest takim nawykiem, że ta moja postawa ukształtowała się od momentu pierwszych objawów.
Często potrzebujemy doglądać te nasze reakcje, te nakręcające myśli, bodźce, objawy. Czasem mamy trudności, bo łatwo się czyta i rozumie, ale trudniej o tym pamiętać w chwili, że tak powiem, próby. Dlatego też warto korzystać z motywatora, jakim może być choćby terapia poznawczo – behawioralna. Można co tydzień omówić z terapeutą plan, myśli, objawy, motywować się co tydzień. Ale pamiętaj, 20% wkładu pochodzi z terapii, 80% to twoje sumienne działanie.

Zmiana nawyków w 21 dni?
Chcę jeszcze tutaj napisać coś o nawykach.
Niektórzy czytając książki, porady, rozmaitych osób zajmujących się treningiem osobistym, rozwojem własnym, widzą, że mówi się, iż nawyk można spokojnie zmienić w ciągu 21 dni. Denerwują się więc, czemu nawyki lękowe nie zmieniają się tak szybko u nich.
Osoby, które zajmują sie rozwojem osobistym mogą mieć rację, ale zwykle nie znają się oni na zaburzeniach lękowych. Zmiana nawyku, która dotyczy życiowych czynności może i jest możliwa na bank w takim czasie. Ale co innego jak mamy do czynienia z nawykami, gdzie istnieje lęk i ogólnie silne emocje. Wówczas logiczne jest, że czas takich zmian może być dłuższy. Nie traktujmy więc tych 21 dni w takim wypadku jak wyroczni, bo to dotyczy trochę innego rodzaju nawyków.

To był taki w zasadzie wstęp :D jakoś tak właśnie to, co czytałem o tej asertywności dało mi do myślenia, więc może i komuś z was da.
A teraz niżej zacznę odnosić te zasady do swojej historii i tego jak właśnie za pomocą tej podstawy, odmieniłem swoje położenie. Bo w zasadzie to, co opisałem wyżej, zastosowałem do każdego rodzaju zaburzenia jakie miałem, a także do problemów z wartością siebie czy problemami z akceptacją,


TRAKTUJ OBJAWY I MYŚLI Z SZERSZEJ PERSPEKTYWY.

Chodzi o to, że często przy zaburzeniach mamy wiele objawów i po początkowym, zwykle burzliwym okresie nakręcania i wątpliwości, przychodzi w końcu okres stabilizacji tego pierwszego etapu. Wtedy niektórzy mimo poszerzania wiedzy, czują, że muszą zajmować się każdym objawem czy myślą jaką mają, osobno.
Niektórzy pytają: a co z potykaniem serca? Co z dusznościami? A za jakiś czas: co z bólem głowy uciskowym? Co z myślą agresywną? Co...itd.
To nie objawy są tak naprawdę istotne, choć to oczywiste, że odczuwamy je i cierpimy, więc o nich mówimy i o nie pytamy.
Ale zadawanie pytań ciągle o objawy stare lub nowe, jakieś dziwne myśli, lękowe/natrętne lub chodzenie do lekarzy i robienie badań jest na początku w sumie potrzebne. Jednak z czasem powinniśmy zrozumieć, że to wszystko ma na celu uspokajanie się i zwykle nie prowadzi do odburzenia. Bo od początku pierwszych objawów, wpadliśmy w nawyk analizowania stanu zdrowia, doszukiwania się w sygnałach płynących z ciała, często naturalnych, zagrożenia, chorób, zwariowania, śmierci itd., a także doszukiwania się w myślach wynikających ze stanu zagrożenia, również wariowania, popadania w szaleństwo itp.
Więc odburzanie powinno powodować cofnięcie się o krok i spojrzenie na te poszczególne objawy i myśli jako na całość naszego zaburzenia, tego co ono z nami robi. A na każdą myśl, lęk, objaw stosować właśnie podstawę, o której piszemy wkoło na forum, o której też pisałem wyżej, i którą niżej ponownie rozwinę.

2. LOGIKA, CEL, UŁATWIENIEM „SPRAWDZANIA NERWICY”

Logika była, jak pisałem wcześniej, dla mnie bardzo istotną sprawą. I nie chodzi mi tu o logiczne racjonalizowanie myśli czy objawów, choć to jest także ważne, ale to zwykle każdy z nas robi automatycznie. Czyli mamy odrealnienie, to boimy się schizofrenii i tłumaczymy sobie logicznie, że to nam nie zagraża, bo byliśmy u psychiatry i zaprzeczył, że mamy ją. Czytaliśmy forum i rzeczywiście schizofrenia to co innego.
Takie racjonalizowanie rozumne jest potrzebne jednak zwykle, jak to sami wiemy, czasowo. Czyli pomaga na chwilę, bo za jakiś czas czujemy nadal objaw, a nie stosujemy akceptacji i zrozumienia, że niestety objaw jeszcze będzie jakiś czas, przychodzi znowu jakaś lękowa myśl, my nie potrafimy jeszcze jej ignorować i... racjonalizowanie się kończy, a w zasadzie rozpoczyna na nowo :) w tym samym złym stylu, bo brak akceptacji, itd., itp.
Mówiąc tu o logice mam na myśli logiczną konsekwencję, trzymanie się logicznych założeń. Bo w końcu trzeba powiedzieć sobie jasno, emocje nie mogą nami rządzić. A właśnie dlatego racjonalizowanie działa tylko chwilę, bo za moment ulegamy emocjom lęku i strachu.
To, o czym mówię, postaram się zobrazować na prostym przykładzie, który co prawda nie oddaje powagi mocnego lęku w jakim znajduje się człowiek z nerwicą, ale jest pokazem logicznej sumienności mimo emocji.
Wyobraźmy sobie 8 letnią dziewczynkę, może to być siostra, córka, która stoi ze splecionymi warkoczami i pyta nas niewinnym głosikiem czy może zjeść lizaka. Jest przed obiadem, a do tego nie wolno jej jeść aż tyle słodyczy więc odmawiasz. Ale dziewczynka prosi i prosi, popiskuje, prawie płacze, tak bardzo chce lizaka. Trochę zaczynasz mięknąć i ci się jej szkoda robi, ale upierasz się przy swoim, dziewczynka zaczyna popłakiwać, być obrażoną. A ty ją tak mocno kochasz, że zaczynasz odczuwać poczucie winy, smutek, bardzo łatwo byłoby dać jej tego lizaka i odpędzić złe emocje. Ale mimo wszystko trwasz przy swoim i nie dajesz jej słodycza, bo nie zje obiadu, a do tego je słodyczy za wiele. Nie i kropka. To dla jej dobra.
I to jest właśnie trzymanie się logiki pomimo emocji, co daje konkretny efekt na przyszłość. Taka sytuacja często zachodzi w normalnym życiu :) Wiele osób ulega emocjom, prośbom i da cukierka. Osoba z przykładu nie dała, trzymając się logicznego postanowienia „że nie da”, a motywowało ją pamiętanie o efekcie - zdrowie dziewczynki, ograniczenie słodyczy, zjedzenie pełnowartościowego posiłku, jest efektem co najmniej dobrym.
Jaki to ma związek z nerwicą? I czy naprawdę ma?
Ma, u mnie w mojej historii miał, i to nie tylko z nerwicą, ale moim życiem.
Jednymi z głównych elementów, dla których trwa nerwica są wątpliwości i obawy.
Wymienię teraz swoje przykładowe obawy, jakie miałem w trakcie zaburzenia lękowego.

Obawa, że:
- zaraz zwariuję;
- już zwariowałem i o tym nie wiem;
- choruję na jakąś tajemniczą chorobę psychiczną;
- choruję na jakąś ciężką chorobę fizyczną (rak, sm, padaczka, jakaś nieodkryta choroba neurologiczna, borelioza);
- wpadnę w depresję i popełnię samobójstwo;
- skoczę z okna, bo oszaleję lub rzucę się pod jadący samochód;
- oszaleję i stracę kontakt z rzeczywistością;
- urwie mi się film i nie będę poznawał bliskich;
- stracę pamięć całkowicie i będę rośliną;
- zawalę całe życie na siedzeniu w domu i agorafobii;
- skończę w szpitalu psychiatrycznym;
- zabiję bliskich jak stracę całkiem rozum;
- jestem opętany albo coś mnie chce opętać;
- niewykonywanie natręctw ruchowych sprowadzi na mnie różne kary;
- zemdleję;
- stracę świadomość przy ludziach i będzie wstyd;
- skompromituję sie przed innymi, wyśmieją mnie, skrytykują.

To są takie wybrane niektóre obawy jakie miałem.
Co z tymi obawami?
Ano to, że prawie zawsze przy wszelkich nerwicach mimo stosowania różnych strategii radzenia sobie z lękami, terapii, medytacji i innych rozmaitych technik dochodzi do momentu, gdzie któraś z obaw wyjątkowo mocno się upiera :)
Czasem jedna z obaw, czasem dwie, czasem kilka naraz, a czasem jedna odchodzi, a druga przychodzi. I taka obawa potrafi postawić nas w jednym punkcie. Mimo że próbujemy akceptować, ignorować, to strach przed tą obawą jest tak wielki, że nie pozwala iść dalej.
Przykładowo miałem objawy obcości względem samego siebie, bałem się przez to schizofrenii. Mimo że mówiłem „przecież akceptuję, a to nie znika”, ciągle z tyłu głowy miałem strach, że to schizofrenia, co powodowało, że ciągle szukałem potwierdzeń, że tak nie jest. Wsłuchiwałem się czy to co mówię jest poprawne, doszukiwałem czy nic dziwnego nie widzę itd. Sam sobie tym powodowałem mnóstwo myśli lękowych oraz przedłużałem stan lękowy. Do tego racjonalizowanie, że to nie schizofrenia pomagało na chwilę.
Takich przykładów można by wymienić z każdą obawą, strach przed nią - myśli o niej - wątpliwości - utwierdzanie się - szukanie ewentualnych przyczyn (nakręcanie się) - przedłużanie stanu lękowego - analizowanie myślenia lękowego i co gorsza próby wyjaśnienia natrętnych myśli racjonalnymi argumentami.
Więc co robić, jak któraś z obaw tak męczy, a my nie możemy logicznie przetłumaczyć, że nic nam nie grozi?
Wielu z zaburzeniami lękowymi czytało zapewne blog Grzegorza Szaffera, on tam podaje, że na te wszystkie wartości dobrze jest zastosować zasadę „poddaj swój skarb”. Czyli krótko mówiąc zaakceptować, że coś może nam się w życiu wydarzyć, ale nie teraz od nerwicy. I ma rację.
Ja tę samą tematykę podjąłem w tym temacie ryzykowanie-istota-nerwicy-dystans-lecz ... t4106.html oraz także tym podsumowanie-leczenia-plus-nowy-wazny-e ... t3862.html

Pamiętam jak dziś, że kiedy czytałem te słowa Grzegorza z wydrukowanych stron jego bloga, rzuciłem je mówiąc:
„Gdyby to było takie proste, tobym nerwicy nie miał”.
:)

Sam też setki razy czytałem później i czytam nieraz do dziś takie słowa zaburzonych skierowane do mnie. I to jest zrozumiałe, bo naprawdę trudno jest pogodzić się z utratą tych wszelakich wartości jakie atakuje nerwica. Mimo że to jest pozorne pogodzenie, bo w nerwicy realnie nic się nie traci.

Co więc zrobiłem?
Zrozumiałem, że nie robię sobie nic z tego, że znam doskonale mechanizmy nerwicy.
Dlatego też uważam, że zanim zaczniemy pracę nad lękami, dobrze jest poznać samą nerwicę, reakcję „walcz bądź uciekaj”, zrozumieć czemu myśli lękowe pojawiają się nagle i czemu w ogóle sie pojawiają.
Po prostu trzeba to zrozumieć, a o tym piszę w innych tematach, z tego spisu można do nich dotrzeć:
victor-f83.html

A także mówię o tym w nagraniach, głównie sezon pierwszy jest wyjaśnianiem zaburzeń lękowych:
sezon-i-f89.html

etap-1-istota-leku-t4245.html

Trzeba także przyjąć do wiadomości, iż mimo, że stan lękowy pojawił się z uwagi na jakąś przyczynę, po krótkim czasie staje się odrębnym problemem od przyczyny. Czyli ten napędzający się mechanizm nerwicowy ma swoje własne życie, bo zwykle nie puszczamy kontroli nad obawami i lękiem, że jednak się coś stanie jak to zrobimy.
Znajomość mechanizmu sama w sobie oczywiście nie jest gwarantem wyjścia z zaburzenia.
Często sam mówiłem:
„Znam te wszystkie mechanizmy, czemu więc to nie mija?”
Wiedza jest przede wszystkim gwarantem posiadania świadomości o tym, co nam się dzieje i dzięki temu można zacząć nerwicę traktować inaczej. A mianowicie chodzi o postrzeganie samej nerwicy i tych wszystkich obaw, jakie z niej płyną. Do pewnego okresu traktowałem to wszystko bardzo realnie, no bo przecież takie silne objawy...takie lęki, tak chore myśli, to mogą być tylko związane z czymś strasznym.
I to jest właśnie to życie w iluzji nerwicowej. Czyli traktowanie mechanizmu nerwicowego, lękowego koła jako ostatecznej rzeczywistości. Jako czegoś, co jest chorobą, czegoś, co wręcz teraz identyfikuje ciebie. I to jest problem, bo nie potrafimy stanąć z boku i spojrzeć na to, co się dzieje, na to kim jesteśmy my, a czym jest samo zaburzenie.
Wydaje się nam i mnie także się wydawało, że jestem usprawiedliwiony, że nerwicę postrzegam jako tą ostateczność, jako chorobę, coś z czym muszę koniecznie walczyć, co mnie pochłonęło całkiem. No bo przecież obawy choćby, które wymieniłem powyżej, dotyczą dużych wartości mojego życia, objawy są tak mocne, że ledwo można normalnie funkcjonować. Czułem się jakbym miał prawo mówić, że nie dam rady, bo to jest za trudne.
Otóż nie miałem prawa, bo po prostu błąd leżał w podstawie interpretacji tego wszystkiego jako czegoś co mnie i moje życie zdławiło całkiem. Ciągle mówiłem: ja się źle czuję, ja choruję, ja nie mogę wyjść z domu, ja mam tak straszne myśli. Przez to, zaburzenie stało się moją codziennością, a ja sam stałem się najbardziej „chorym” człowiekiem świata.
Dlatego też pojęcie „mechanizm nerwicy” pomógł mi wyobrazić sobie sytuację, gdzie ja faktycznie cierpię - bo tego nie da się ukryć, że nerwica to ogromne cierpienie, ale jednak całość zaburzenia to jest coś obok mnie, co mnie złapało w kleszcze lęku, ale mnie tak naprawdę mimo wszystko nie identyfikuje.
Tak więc zapominając o poszczególnych objawach, myślach, lękach, obawach, potraktowałem (W KOŃCU) zaburzenie jako całość i zarazem coś obcego.
Mimo że podstawa na jakiej nasza nerwica wzrosła to naturalne stany organizmu, to całość koła lękowego, jak te wszystkie analizy, sprawdzania, myśli, objawy i obawy, są to efekty samego mechanizmu nerwicowego, są one wręcz śmieszne jak staniemy z boku i na to spojrzymy.
No ale oczywiście nie byłoby nerwicy, gdyby zaraz nas jakaś myśl nie zapytała:
„A skąd ja mam wiedzieć czy te objawy, obawy, chore myśli, to na pewno nieprawda?”
Stąd, że mówiąc dosadnie, nie ma choroby fizycznej ciężkiej, która by charakteryzowała się tak dużą zmiennością objawów, a nie została wykryta przy prostych i podstawowych badaniach.
Ludzie boją się raka, wielu chorób fizycznych, gdzie niemożliwością jest, aby była to prawda, bo zwyczajnie (przy takiej zmienności i nasileniu objawów w nerwicy!) musiałby to być tak zaawansowany stan, że z bólu chory nie mógłby podejrzewam stać na nogach.
Od lęku nerwicowego nie da się również oszaleć ani dostać choroby psychicznej. Bo organizm taki lęk traktuje jako dosłownie szybki bieg przez ciemny las, jest ciągle nastawiony na zagrożenie, wystraszony, ale co ma piernik do wiatraka? To są stany wystraszonych emocji, które jak się przedłużają powodują brak siły, smutek, apatię i tylko tyle.
Wielu z was ma tak wiele myśli, o zabijaniu się, zabijaniu kogoś, i często także popełniają błąd, mówiąc, że nie wiem czy to na pewno nie moje myśli i tego nie zrobię. Zapominając, że tydzień temu mieli myśli o czymś innym, zapominając, że mają wiele objawów fizycznych lub mieli wcześniej. Nie chcą z uwagi na kierowanie się strachem zobaczyć tego, że ich obraz z boku wygląda jak typowe wszelkie nerwice.
O ile na początku każdy jest usprawiedliwiony w nakręcaniu się, cała reszta osób nie jest. I to właśnie samemu trzeba sobie uświadomić i przyznać się do tego.
Każdy wie w środku, że ten ich obraz objawów, myśli jest - czy był także wcześniej - tak zróżnicowany, że dobrze widzą, że to jest nerwica, ale ulegają strachom i wątpliwościom.
I też nie chcę tutaj teraz już dawać wam dowodów na to, że to jest tylko nerwica, właśnie te wasze myśli, te wasze objawy - bo to jest tylko uspokajaniem się, a ja uspokajaniem się nie odburzyłem :)
Dowodem, że to jest nerwica, jest choćby forum, przejrzyj z 10 tematów i zobacz podobieństwa. Poczytaj artykuły do tego i dojrzyj schemat. Wiem, że go widzisz, ale nie dowierzasz przez lęk.
A to właśnie ten lęk trzeba odburzać, a nie tylko uspokajać!
Spakuj wszystko! :)
Tak więc, zamiast wymieniać poszczególne objawy codziennie i je sprawdzać, spakujcie je wszystkie razem z myślami i obawami w jeden wielki karton, i napiszcie na nim:
„NERWICA-ZABURZENIE”.
Traktujcie to jako całość. Ja w końcu tak właśnie zrobiłem, to jest bardzo istotne.
Samą nerwicę jako cały mechanizm nerwicowy, możecie sobie wyobrazić jako bandę małych chochlików, jednego z nich już opisałem lekowy-chochlik-myslowy-t5055.html
Każdy chochlik ma zadanie, każdy jest od czegoś innego np. myśli - obawy, objawy, emocje. Współgrają ze sobą, ale zauważ przede wszystkim to, że ONI stoją zaraz obok ciebie i szepczą złośliwie. Nie są tobą ani w tobie, są czymś jakby zewnętrznym, czymś co nie ma na ciebie wpływu realnego. Ma wpływ na emocje, myśli, objawy ciała i psychiki, ale nie ma wpływu na realność, na twoje działania ani zdrowie. Bo ty zachowujesz mimo wszystko pełną świadomość i pełną kontrolę, no ale....gadaniem takim jak to ;) dowodu sobie nie dasz na to, dlatego czasem trzeba nerwicę sprawdzić ;)

Dlaczego w ogóle zmiana nastawienia co do samej nerwicy jest tak istotna?
No bo jeżeli uznajesz nerwicę za swoją chorobę, uznajesz, że to ty chorujesz, to trudniej podjąć ci to, o czym mówi Grzegorz Szaffer i mówię choćby ja czy ktokolwiek, kto wyszedł z zaburzeń lękowych. Wtedy trudniej poddać ci skarb, trudniej podjąć sprawdzenie nerwicy co może naprawdę, trudno ci ignorować obawy niereaktywnością.
taka-moja-rada-niereaktywnosc-t3417.html

Bo jak pisałem na początku, prawie każdy z nerwicą ma obawę czy obawy, które często blokują posuwanie się naprzód, bo stale straszą. Ileż razy można czytać, „niby wiem to wszystko, ale nie umiem puścić kontroli do końca, bo boję się, że coś mi jednak się stanie”.
I na tym właśnie opiera się nerwica. A konkretnie jej uparta trwałość. I właśnie dlatego pora, aby zacząć być upartym w drugą stronę, konsekwentnym logicznie.

Jak pisałem trochę wcześniej choćby o swojej obawie, że mam lub dostanę schizofrenii. Powracała, męczyła, mimo że tłumaczyłem sobie, czytałem fora, chodziłem do psychiatry, nie miałem już nawet co wyjaśniać ;), ale ciągle w głowie siedziało:

“A jeśli, a jednak może dopiero zachorujesz, a co jeżeli” i tym podobne zwroty.

W swoich tematach często piszę, że zacząłem obawom odpowiadać w stylu:
“No to zachoruję! Dawaj nerwiczko, pokaż co potrafisz”.

Niektórzy rozumieli czemu tak robiłem, wielu jednak z przerażeniem stwierdzało, iż to niemożliwe tak zrobić, bo jeszcze im się coś naprawdę stanie (to jest właśnie ta blokująca obawa) lub niemożliwe, bo lęk wtedy wzrasta.
(Ten lęk jest odpowiednikiem poczucia winy, czyli emocją, która pojawia się jak zmieniamy swoją postawę, jak trwamy przy swojej logice, aby uzyskać konkretny efekt, jak choćby w sytuacji lizaka czy pierwszej opowiastki o zmianie nieasertywnego zachowywania się).
Bo te osoby właśnie nadal mają złe rozumienie nerwicy, ciągle uważają siebie za chorych, bez możliwości zmiany swojego zaburzonego stanu. Uważają, że nerwica to oni.
Dlatego właśnie tak pomocne jest najpierw zrozumienie mechanizmów nerwicy, dojrzenie schematów nerwicowych (czytanie wpisów na forum, książek o lęku, terapia poznawcza) oraz zrozumienie i wyobrażenie sobie nerwicy jako czegoś zewnętrznego, co wpływa na nas, ale może tylko wpływać w sposób ograniczony, strasząc nas, dając objawy i myśli, ale nic poza tym. Czyli choćby te chochliki, o których pisałem wyżej.
I to jest fakt! Ty notuj to i czytaj dokładnie! Ja nie piszę tego po to, abyś to przeleciał wzrokiem.
Jestem osobą, która
„jak mówi to mówi, a jak mówi to wie”.
:DD

A teraz jeszcze drążąc temat co tak naprawdę choruje, zadam Ci pytania.

Czy kiedykolwiek w swojej nerwicy czułeś cokolwiek z tego co wymienię, a może kilka naraz:
wielki lęk, niepokój, rozdrażnienie, poczucie zagrożenia, potrzebę ucieczki, poczucie bycia na krawędzi, wahania nastroju, poczucie apatii i depresji, wrażenie, że coś ci się stanie, że juz się pewnie stało, wrażenie, że włos dzieli cię od mega nieszczęścia, smutek, żal, nieszczęście, strach o coś.
Czułeś i czujesz którekolwiek z tych emocji i wrażeń?

A teraz inne pytanie:
Czy kiedykolwiek w trakcie twojego zaburzenia doszło do (uwaga nie wrażenia i odczucia, tylko fakty!) utraty świadomości, czyli braku wiedzy (nie potrafisz realnie powiedzieć) o tym jak się nazywasz, jaki jest dzień?
Czy doszło kiedykolwiek do tego, że z uwagi na te wszystkie objawy, wyniki badań wyszły fatalnie lub lekarze wzięli cię do szpitala i dali diagnozę ciężkiej choroby?
Czy kiedykolwiek straciłeś władzę całkowicie w nogach i rękach, i nie mogłeś iść tam gdzie chciałeś?
Czy kiedykolwiek lęk i obawy czy myśli spowodowały, że walnął cię piorun, a ziemia osunęła się?
Czy kiedykolwiek zacząłeś gadać totalnie od rzeczy lub mówić niezrozumiałymi językami? ;)

Miało cokolwiek z tego miejsce kiedykolwiek?

Więc teraz pytanie co tu choruje?
Świadomość- mózg? Ciało? Czy emocje? Czy może jest to efekt sił nadprzyrodzonych?

Spróbujcie sobie porobić takie konkretne pytania i odpowiedzcie sobie, co choruje u was?
Ja już wiem, że to co choruję u was, w nerwicach, to są emocje. Stan emocjonalny jest chory podczas zaburzeń lękowych. Co jest chyba nawet dość jasne z samej nazwy, bo lęk to emocja.

I teraz uwaga!

Nie szukaj jak każdy z nerwicą bezsensownych wymówek, aby dalej się nakręcać, w stylu „no teraz nie choruję, ale mogę zachorować”.
A ty jesteś duchem świętym, że to wiesz? Potrafisz przewidywać przyszłość?
Jasne, że nie, więc nie wplątuj się w gierki, które podsuwa ci chochlik. On nie ma mocy sprawić, aby coś się stało, a twoja choroba emocji, którą masz, nie przemienia się w nic, co ty się przy tej chorobie emocji ( i z uwagi na nią) boisz.
Tu i teraz, w tej chwili, co choruje? Chorują emocje. Tylko tyle. To fakty przecież. Stan emocjonalny jest rozbity.
Dlatego właśnie twoje badania, lekarze, zapewnienia psychologów, fora, blogi, książki, księża, wróżbici, dają ulgę chwilową, bo tłumaczą ci, ty tłumaczysz sobie i zapewne twoja świadomość, ty sam (może gdzieś głęboko) wiesz, że to co wyrabiasz w tej nerwicy jest irracjonalne i śmieszne nawet.
Ale emocje, twój umysł, od pierwszego objawu tego nie wiedzą.
I dlatego to nie ty! - potrzebujesz już przekonywania, że jest okej, tego potrzebuje twój stan emocjonalny.
A na twój stan emocjonalny wpływają działania jak np. ignorowanie objawów, akceptacja, przez co nie nakręca się lęk. Działa na ten stan także właśnie jak przyjdzie taka potrzeba „sprawdzenie nerwicy”, chochlika, czy może ci coś zrobić, czyli innymi słowy „poddanie swojego skarbu”.
I tym sposobem docieramy do wyjaśnienia tego, od czego zaczęliśmy :D
Bo skoro teraz wiemy i znamy mechanizmy nerwicy i kiedy wykonaliśmy te podstawy:
- zapakowaliśmy wszystkie objawy, lęki i myśli do jednego kartonu z napisem „moja nerwiczka”, przez co zaczęliśmy traktować to wszystko jako całokształt;
- przestaliśmy identyfikować się z zaburzeniem, rozumiejąc, że to jest mechanizm, który działa jakby obok nas, dla ułatwienia można wyobrazić sobie siedzące nam na ramieniu chochliki;
- zrozumienie, że ten stan (chochliki) mogą tylko wpływać na emocje i przez to objawy cielesne i psychiczne, ale świadomość i przez to zachowanie, a także nasze zdrowie fizyczne, od emocji nie choruje ani nie zachoruje;
- jeżeli ciągle tłumaczymy sobie, szukamy zapewnień, że nic nam nie jest ani się nie stanie, a to uspokaja nas na chwilę, to oznacza, że my już nie potrzebujemy zapewnień, teraz te zapewnienia potrzebne są temu co choruje – a choruje stan emocjonalny;
- nie wróżymy z fusów, czyli nie szukamy wymówek do działania na stan emocjonalny, ulegając chochlikowi i obawie, że pewnie dopiero zwariuję, oszaleję, umrę, zachoruję.
Bo to jest tylko zresztą kolejna obawa, wobec której także należy powiedzieć „sprawdzam”.

I tu właśnie przychodzi nam z pomocą i zarazem potrzebą praktyki – logika, tym razem nasz upór wobec nerwicy.
Wobec tego. co wyżej napisałem, łatwiej sobie wyobrazić moim zdaniem „sprawdzenie nerwicy”, tego co może. Chory jest tylko stan emocji, więc my mówiąc „sprawdzam” nerwicy, mówiąc obawie, a dokładnie chochlikowi (mechanizmowi nerwicowemu) „no to pokaż czy potrafisz to zrobić” nie wpływamy tym na naszą rzeczywistość. Bowiem przecież nerwica to stojący obok mechanizm, psujący nam emocje.
Więc „porzucając swój skarb”, stosując zasadę „ryzyk-fizyk” ryzykowanie-istota-nerwicy-dystans-lecz ... t4106.html wobec obawy, która nas blokuje, realnie nie ryzykujemy niczego, NICZEGO.
Bo ta obawa to jest tylko wynik mechanizmu nas straszącego, chochlika.
My potrzebujemy to sprawdzać tylko po to, że takim świadomym tym razem (nieemocjonalnym) działaniem, wpływamy na nasz stan emocjonalny, który choruje.
Więc zmieniamy w końcu nasze działanie, do tej pory ciągle tłumaczyliśmy sobie bez sensu i szukaliśmy potwierdzeń, że nigdy nam się stać nic nie może, a do tego przychodziły emocje (obawy, wątpliwości) i zamykaliśmy świadomość, a pozwalaliśmy temu trwać i szaleć dalej stanowi emocjonalnemu.
Teraz pora zamykać usta emocjom. A na szalejące emocje (np. poczucie winy czy lęk) zasada jest taka, że działaniem na nie jest brak działania, a emocja zniknie.

Oczywiście jak zawsze pisze się łatwo, czyta się łatwo, ale to. co teraz jest potrzebne, to twój upór, ale nie ten upór co do tej pory, czyli upór trwania w szalejących emocjach, tylko upór trwania w logice, świadomości.
Weźmy znowu strach przed schizofrenią.
Pamiętam dzień kiedy pierwszy raz z agresją wręcz „sprawdziłem nerwicę” przy tej obawie. Piszę z agresją, bo byłem zły, ale próbowałem skończyć ze złością na siebie. Często złościłem się na siebie i krytykowałem, że jestem beznadziejny i słaby, że mam takie zaburzenie. To nie pomaga i do tego nie jest prawdą.
Widziałem wielu, nazwijmy to „ulicznych osiłków”, którzy wpadli w zaburzenia lękowe :) Bo po prostu jak pisałem wyżej zaburzenie to nie MY. Łatwo jest ulec na początku silnemu lękowi o swoje zdrowie i życie czy inne wartości. A to z miejsca kształtuje postawę wyłapywania zagrożenia we wszystkim, a co dopiero w objawach, które jakiś czas na pewno będą się przy tych zaburzeniach pojawiać.
Tak więc tym razem byłem wkurzony na nerwicę, na chochliki - na obawę!
Obawa jak strach przed schizofrenią nakręcała mnie przez całe półtora roku początku zaburzeń. (co opisywałem w pierwszej części). Potem jakoś odeszła i później znowu wróciła.
Pamiętam, że wyszedłem na dwór i poczułem się gorzej (zaznaczam, że ja podczas nerwicy ciągle się źle czułem), inaczej widziałem, latarnie były dziwne, domy z papieru, typowe odrealnienie. Ścisnęło mnie w głowie, wróciłem do domu i miałem myśli, że czuję się tak, bo to jednak schizofrenia się w końcu rodzi. Wkurzyłem się, położyłem na łóżku i będąc sam w domu gadałem do nerwicy:
„Dobra, pokaż mi te omamy i głosy, pokaz mi tą schizofrenię tu i teraz!”
Wstałem i pamiętam, że skopałem ze złości fotel, a potem nawalałem poduszki :D
Ten wybuch i to, że kazałem wręcz nerwicy dać tą schizofrenię, pokazać do czego jest zdolna, (mówiłem: „no i gdzie ta schizofrenia?”) był spowodowany tym, że miałem dość, ale też był poprzedzony długim rozmyślaniem i nabywaniem wiedzy o mechanizmach nerwicowych.
Zdałem sobie sprawę, że nie ruszy to dalej dopóki będę dawał zastraszać się obawom nerwicowym, czemuś, co wymyślają chochliki, mój wystraszony umysł, bo przecież nie przeznaczenie ;)
I cóż, to były początki mojego sprawdzania, więc to też nie było tak, że od razu strach minął ;)
Niektórym, którzy wchodzą na forum i czytają wpisy tych, co wyszli z tych stanów, wydaje się czasem, że 2, 3 razy sobie tak porobią i już im wszystko zniknie :)
Otóż nie.
To wymaga postępu i pracy nad tym, praktyki aż taki odruch zrobi się automatyczny, tak jak teraz odruchem jest automatyczne już straszenie siebie i reagowanie strachem jak tylko przyjdzie jakiś objaw czy jakaś myśl od stanu lękowego.
Do tego tak jak w przykładach powyżej, po tym jak próbujemy zmienić swoją postawę, pojawia się emocja (jak w przykładzie z lizakiem).

Myślicie, że mnie było łatwo tak powiedzieć? Łatwo sprawdzić nerwicę? Że się nie bałem?
Niektórzy zaburzeni czytając moje wpisy zbywają to i ignorują je, uznając, że widocznie miałem łatwiej, nie miałem tak silnych objawów.
Pomijając fakt, że bywa to momentami irytujące :D, bo przeżyłem ze swoimi zaburzeniami piekło, to takim czymś zamykamy sobie drogę do odburzenia.
Ja taką postawę rozumiem, bo jak byłem zaburzony to wszyscy, którzy mówili, że z tego wyszli, mieli w moim mniemaniu z jakiegoś dla mnie wtedy oczywistego powodu (wymówki) lepiej. Bo nie mieli takich objawów albo innych, nie mieli stresu, czy czegoś tam jeszcze, zawsze był dobry powód do wynajdywania wymówek. Do tego byłem osobą, która nie tylko miała nerwicę, ja miałem osobowość, która wiecznie na wszystko reagowała czarnym scenariuszem. Zwykłe odwiedziny u kogoś w szpitalu to były drgawki :) Więc nie, nie było mi łatwiej niż tobie wychodząc z zaburzeń lękowych.
Jak „sprawdziłem” świadomie nerwicę, pojawił się większy lęk, a że to był początek mojego świadomego sprawdzania, to przyszła obawa - (uwaga) ;D
- że skoro chodzę po domu i krzyczę sam do siebie to jednak to schizofrenia :D
Tak, tak ;) Chochliki to bardzo sprytne „zwierzęta”.
Ale ja wówczas przysiągłem sobie, że mimo tego za każdym razem będę świadomie tą nerwicę sprawdzał, mój upór wynikał z wyboru prawdziwej wartości.
O tym, co mnie naprowadziło na priorytety wybierania wartości, napiszę w kolejnym rozdziale, teraz jeszcze kontynuuję o objawach.
Oczywiście po tym jak pojawił się lęk i kolejna obawa, męczyło mnie to jakiś czas, ale powiedzmy sobie coś szczerze...ileż razy dotychczas w naszej nerwicy męczył nas lęk i obawa? :) Więc czemu niby teraz miało to by być złe?
Starałem się ignorować lęk, jak i obawy, bo oprócz działania logicznego i sprawdzania nerwicy, wymagane są jeszcze inne elementy jak akceptacja, przyzwalanie itd., ale to jest już opisywane na forum i ja jeszcze w tym temacie także to opiszę według swojej historii.
Tyle że na razie mówię o świadomym sprawdzaniu nerwicy, jak ignorowanie nie pomaga na jakąś upartą obawę, a racjonalizowanie i szukanie potwierdzeń działa tylko chwilę.
Bo to jest bardzo istotne.

Jeszcze raz pokażę wam teraz pewien przykład, czemu sprawdzenie nerwicy (chochlika-obawy) nie jest niebezpieczne.
Sprawdzanie nerwicy, ryzykowanie wobec obaw, poddawanie swojego skarbu, to nie tylko np. świadome mówienie „dawaj, pokaż co potrafisz”, ale to także choćby zignorowanie tej obawy.
Pokażę wam teraz ciekawe porównanie, które wyklucza brak niebezpieczeństwa tego świadomego zaryzykowania wobec obawy.

Weźmy na nowo obawę o schizofrenię.
Czasem musiałem gdzieś dajmy na to wyjść, na np. czyjeś urodziny. Przed tym oczywiście bardzo się bałem - jak się będę tam czuł, czy derealizacja mi się powiększy, to oczywiście dawało obawę, że tam zwariuję. Będzie tyle ludzi, tyle bodźców, że nie dam rady, zacznę mówić od rzeczy i przy wszystkich zeświruję. Strach przed schizofrenią, zwariowaniem, był ogromny. Ale nieraz było tak, że musiałem po prostu iść i szedłem.
W trakcie imprezy oczywiście wystraszony przez swoje wcześniejsze rozmyślanie i obawy czułem duży lęk, obawy, że może już zwariowałem albo zaraz się to stanie. No ale to była impreza, ktoś próbował rozmawiać, zagadywać i nawet moja uwaga chciała po części się skierować na zabawę, rozmowę (to jest to samo co mówienie „sprawdzam cię nerwico”, bo tym sposobem robisz na przekór obawie, chcąc ją zignorować i sprowadzić do poziomu bez żadnej wartości).
Ale...próby kierowania uwagi na zajęcie się rozmową z kimś powodowały w środku lęk ;) (Wiecie co to za lęk? To ten sam lęk, który przychodzi w momencie kiedy powiedziałem świadomie do nerwicy „dawaj, pokaż tą schizofrenię”, jest to lęk, który wynika z ignorowania obawy, bo zmienia on naszą postawę).
I ten lęk powodował, że znowu wracałem do zamartwiania się. Ale że momentami było naprawdę zabawnie, ktoś coś powiedział śmiesznego, coś zaśpiewał, to ignorowałem ten lęk i nagle sam (nawet nie zauważając) lęk znikał :) Dopiero po czasie zauważałem, że go nie ma :)
Ale rozumiecie co chcę powiedzieć?
Czemu to w takim razie, jak siedząc w domu, mam obawy przed schizofrenią i ją chce zignorować, i sprowadzić do zerowej wartości, i mówię jej na przekór:
„Dawaj tą schizofrenię”, ma to być niebezpieczne?
Skoro będąc na zabawie, kierując uwagę na towarzystwo, tak samo ignorowałem obawę, czyli sprawdzałem nerwicę czy naprawdę coś może, i następnie ignorowałem lęk, który w wyniku tego pojawiał się, i jakoś nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Ta druga opcja wynika po prostu z zajęcia uwagi spontanicznie, a ta pierwsza wynika ze świadomego zignorowania obawy sprowadzając ją do zera, bo nerwica nic nie może i wtedy okazuje się, że te obawy podsyłane przez nią nie są groźne.
A przecież nie można w nerwicy być ciągle zajętym ;)
Ale i w tym, i w tym wypadku, nie ma ŻADNEGO NIEBEZPIECZEŃSTWA.
A jeszcze warto przypomnieć, że przecież podczas swojego zaburzenia nie miałem tej jednej obawy, ale wiele różnych, zmieniających się, znikających nagle, zastępowanych przez inne :)
Więc co się stało z tamtymi obawami? ;) Ziściły się ? ;) Pewno, że nie. Bo nerwica nie może nic.
Ci, którzy mają jedną obawę TO bez paniki, wam też nic nie grozi ;)
A jeśli macie jedną obawę i czytając to, co wyżej napisałem, pomyśleliście, że skoro Victor napisał, że wiele obaw oznacza, że nic nie grozi, to jak mam jedną to może mi grozi...to od razu zaznaczam, że nie grozi, bo to oznacza, że jesteście tylko nerwicowymi świrami ;D
Do tego jeszcze raz powtarzam, że wszelkie obawy nie są prawdą, wynikają z mechanizmu nerwicowego, czegoś zewnętrznego, dlatego nie mogą realnie nic oprócz straszenia i objawów.
Więc śmiało możesz porzucać kontrolę! A porzucanie kontroli opisałem właśnie powyżej.
Wobec tego nie pytaj znowu jak porzucić kontrolę przy nerwicy, tylko ją zacznij porzucać :)

A żeby jeszcze dopicować to przypominam czym jest mechanizm nerwicowy.

Przede wszystkim jest on, można powiedzieć, czymś zewnętrznym – BO NIE WAMI.
Wynika z uwagi na pierwsze przyczyny, bowiem z powodu stresu czy jakiegoś innego powodu, powoduje pojawienie się pierwszego objawu, może ataku paniki, a może jakiejś dziwnej myśli czy obrazu myślowego (zastraszonej wyobraźni), co wynika z naturalnego mechanizmu każdego człowieka - reakcji „walcz bądź uciekaj”.
Ten to pierwszy objaw czy myśl, powoduje od razu mega strach o zdrowie i powoduje jakąś obawę. To z kolei powoduje badania, bieganie po lekarzach, upewnianie się na forach, podejmowanie działań mających pomóc, rozpoczynanie terapii, racjonalizowanie sobie itp.
Tutaj zależy wiele od temperamentu danej osoby i charakteru, bo wielu udaje się zdusić ten proceder w zarodku, ale wielu ulega strachowi, googluje, doszukuje się chorób.
A wynika to nadal z mechanizmu nerwicy, który to zaraz po pierwszych objawach, lękach, wpaja nam ANALIZĘ, POSTAWĘ WYŁAPUJĄCĄ WSZYSTKO, CO PODEJRZANE (a w tej postawie podejrzane są nawet za mocne kichnięcia), która niestety w ciągu paru momentów staje się powoli nawykiem.
Dlatego potem nerwicowiec zapominając lub nie wiedząc, że nerwica to nie zdenerwowanie i potrzeba nawet paru dni lub tygodni na wyciszenie, zaczyna wyłapywać objawy układu nerwowego - jako rzekome powody do wierzenia w lękowe myśli i obawy, które pojawiają się PRZECIEŻ z uwagi na sam stan lękowy, a to powoduje kolejne obawy i kolejne, i kolejne, i kolejne.
Dlatego nazywa się to błędnym kołem.
Nasze nawyki zapisują się w podświadomości i zaczynamy po krótkim czasie automatycznie reagować strachem i czarnymi wizjami. I stan emocjonalny zaczyna chorować i kręcić się w kółeczku. To jest właśnie mechanizm nerwicowy, zaczynający się i trwający bez znaczenia jakie były przyczyny jego pojawienia się.

Pewne problemy

Tutaj przy okazji mówienia czym jest mechanizm nerwicy i obawy, chcę poruszyć pewien problem, jaki może wyniknąć niestety podczas psychoterapii analitycznej czy psychodynamicznej.
I tutaj od razu mówię - to nie jest atak na te psychoterapie!
Nie jest to także mówienie, że te terapie są do niczego ani nie pomagają.
Nie ma w tym co piszę nawet 1% zachęty do tego, aby nie korzystać z tychże psychoterapii!
Wręcz nawet uważam, że są często bardzo potrzebnym elementem do poznawania siebie!

Niestety jest też widoczny problem, który ja przynajmniej widzę i którego nie powinno się pomijać.
I nie chodzi może tyle o samą psychoterapię psychodynamiczną czy analityczną, co o NIEKTÓRYCH psychoterapeutów, którzy wszystkich z zaburzeniem lękowym leczą na podstawie jednych i tych samych założeń terapii w jakiej się kształcili.
Niestety obydwa nurty psychologiczne choć w wielu sprawach genialne, często pomijają zupełnie bez mała kwestię mechanizmu nerwicowego i powstawania postawy, i nawyków lękowych w wypadku zaburzeń nerwicowych.
Dlatego też wielu z psychoterapeutów, którzy nie wdrażają innych możliwości podczas terapii, tłumaczą wiele obaw z wachlarzy trwającej u nas nerwicy konfliktami wewnętrznymi lub tłumaczą jakimiś zawiłościami z dzieciństwa, bądź realnymi problemami, bądź elementami terapii.
A to owszem mogą być przyczyny pierwszych objawów, ale często jest tak, że psychoterapeuta tłumaczy tak niektóre konkretne obawy powstające z uwagi na sam lęk, mechanizm lęku.
Np. ktoś ma obawę przed rakiem czy nagłą śmiercią, to terapeuci tłumaczą to jakąś zawiłością, i choć w niektórych wypadkach to się może pokrywać z problemami w dzieciństwie, w stylu, że np. ojciec umarł tej osoby nagle, czy ktoś miał ciężka chorobę to często zapomina się, że ta osoba z nerwicą oprócz tej obawy miała jeszcze podczas swojego zaburzenia 300 innych obaw.
I dlatego sądzę, że jak mamy zaburzenie nerwicowe to mamy wiele obaw i nie warto tak wyszczególniać konkretnie osobnych obaw, i próbować ich tłumaczyć logicznie, bo to mało zwykle zmienia.
Bo niby rozumiemy, ale zarazem nie idziemy dalej, nie puszczamy kontroli, tylko uczepiamy się myśli, że dojdziemy do podświadomych problemów to obawa ta zniknie. A zwykle jest tak, że ta obawa ma związek z po prostu lękowym kołem i uczepiła się nas, bo akurat ta wartość jest dla nas ważna - czyli zdrowie i życie.
Nie puszczając kontroli, powodujemy, że strach przed rakiem ciągle blokuje, a do tego nakręca stale stan lękowy powodując różne objawy, kolejne obawy i inne lęki. I koło się zamyka mimo genialnej pracy nad sobą na psychoterapii i poznawania siebie.

Przedstawię to na pewnym przykładzie, takich przykładów mógłbym podać niestety sporo, ale podam ten jeden, bo też pytałem tej kobiety o to, czy mogę o tym napisać.
Otóż ponad 3 lata temu miałem okazję na gg rozmawiać z dziewczyną, która napisała do mnie z uwagi na właśnie objawy derealizacji i strach przed schizofrenią. Pojawiły się one z uwagi na problemy zdrowotne dziecka oraz krzyżujące się z tym kłopoty z pracą. Spowodowało to pojawienie się objawów nierealności i wielu innych z czasem lęków, obaw i objawów samej nerwicy. Jak oczywiście każdy, kobieta ta próbowała sobie radzić z tym wszystkim, a także zapisała się właśnie na psychoterapię. Na psychoterapii zajmowała się przykładowo problemem tego, że nie była w dzieciństwie szanowana i nie potrafiła przez to poradzić sobie z „wchodzeniem jej na głowę” w pracy. Poznawała swoje różne reakcje i to akurat było bardzo dobre.
Problemem według mnie było to, że w trakcie terapii, wszelkie objawy jakie miała oraz różne obawy o coś tam, psychoterapeutka tłumaczyła tym, że jest to wynik terapii czy jakichś tam faz dziecka i jakichś podświadomych problemów.
Dlaczego uważam to za problem?
Bowiem przez to dziewczyna ta swoich myśli, objawów, lęków, nie traktowała jako całości i nie traktowała tego jako całokształtu mechanizmu nerwicowego, nie traktowała tego jako zewnętrznych chochlików.
Na domiar złego przy swoim wielkim strachu przed schizofrenią, jak powiedziała terapeutce, że poddaje swój skarb (bo czytała blog Szaffera), usłyszała aby tego nie robiła, bo sobie coś wywoła stresem...
I to jest właśnie częsty kłopot z psychoterapeutami.
Zakazują oni w wypadku zaburzeń lekowych „sprawdzać nerwicę”, czyli jednym słowem zakazują ignorowania lęku. Mówiąc, że ten lęk, który pojawia się podczas tego, jest szkodliwy!
To jest według mnie przy zaburzeniach lękowych kłamstwo, bo lęk to emocja, która zawsze pojawia się przy ignorowaniu obawy i zmiany postawy lękowej, która kształtuje się wraz z pojawieniem się w naszym życiu nerwicy. Ale najpierw trzeba dokładnie wyjaśnić czym jest sama nerwica i czemu taki lęk może się pojawić!
Natomiast dla psychoterapeuty, który trzyma się tylko jednego określonego nurtu, wszelki lęk i obawy wynikają tylko z podświadomych konfliktów z jakiegoś okresu naszego życia oraz z przebiegu terapii.
To jest niestety w wypadku zaburzeń lękowych nie do końca słuszne założenie.
Oczywiście terapia i poznawanie siebie może być emocjonujące, ale sprowadzanie do tego całości zaburzenia wynika moim zdaniem ze stosowania tylko jednej wyuczonej drogi leczenia przez psychoterapeutę i nieznajomości innych możliwości. Więc terapeuta jest jakby ograniczony do swojej wyuczonej wiedzy w tłumaczeniu skąd objawy i obawy.
I chociaż docieranie do spraw zadawnionych pokazuje nam jak źle reagujemy obecnie i czemu mógł powstać stresor wywołujący pierwszy atak (co jest właśnie w psychoterapii bardzo istotne), zapuszcza się jakby kwestię samego mechanizmu lękowego.
Dziewczyna jednak ignorowała możliwość poznawania czym jest mechanizm nerwicowy, a jak już poznawała to tylko pobieżnie, aby się uspokajać i po jakichś sześciu, może ośmiu miesiącach, ponownie napisała do mnie.
Tym razem z pytaniem czy leki to dobry pomysł, bo terapeutka uznała, że pora wprowadzić leki, bowiem docieranie do głębin podświadomości wyzwala emocje. Nie lubię dyskutować o zaleceniach lekarzy i terapeutów, no bo jeśli sami także nie zabiegamy o zrozumienie czym jest nerwica, no to jesteśmy jakby zdani na wybór jakiejś drogi leczenia.
Jednak jak rozmawiałem z tą dziewczyną to widziałem wyraźnie, że problemem objawów i obaw nie są raczej dokopane tajemne sekrety podświadomości, ale zwykle lękowe koło, gdyż ciągle ta bidulka bała się schizofrenii. Trudno się dziwić skoro od swojej terapeutki usłyszała dosłownie, że nie może „poddawać skarbu”, czyli nie może porzucać kontroli, bo tak to się to stanie. No ja tak rozumiem zakaz „sprawdzania nerwicy”.
Do tego zawierzała iluzji nerwicowej, jak z kimś rozmawiała to ciągle zastanawiała się czy dobrze mówi, czy słowa dobrze brzmią, czy nie zwariowała mówiąc jakieś brednie. Ciągle utwierdzała się, że objawy ma normalne.
Czyli po prostu robiła to co każdy z lękiem... siedziała po uszy w mechanizmie nerwicowym, a co gorsza nie robiła nic, aby tą postawę i nawyk odwrócić, nie wpływała realnie na swoje szalejące stany emocjonalne. Zresztą jak mogła, skoro nie rozumiała mechanizmu nerwicowego dokładnie? A na koniec wszelkich lęków czekała z myślą, że miną, jak dojdzie do podświadomych problemów.
No ale zaczęła przyjmować leki i one zadziałały, pamiętam, że pisała mi, że wyzdrowiała i terapia naprowadziła ją na poznanie siebie. Problem pojawił się po kolejnych jakoś 10 miesiącach, kiedy terapeutka stwierdziła, że leki zrobiły swoje i pora je odstawiać. I znowu do mnie bidulka napisała, że nie wie co robić, bo wszystkie objawy wróciły i znowu boi się, że zwariuje.
Ta historia świetnie pokazuje plusy psychoterapii oraz wielki minus psychoterapeuty. Bo dzięki temu konkretnemu nurtowi terapii, ta kobieta poznała swoje reakcje, czyli np. coś, przez co w pracy i w domu każdy wchodził jej na głowę, co powodowało presję.
Oczywiście zmiana tej postawy i tak dopiero przed nią. :D
To jednak psychoterapeuta poprzez trzymanie się tylko tej drogi leczenia (co jest bardzo częste niestety!), zupełnie zignorował sam mechanizm nerwicy, a przez to nie pozwolił tej kobiecie wyjść prawidłowo z zaburzenia lękowego, z błędnego koła nerwicy.
Interpretując wszelkie obawy i objawy jako wynik terapii oraz podświadomych konfliktów, wprowadził tą dziewczynę w zasadzie w błąd, każąc jej wręcz utożsamiać się z tym i zabraniając ignorowania tych lęków i obaw.
Czyli jakby przeszkodził jej zarazem w zmianie swojej postawy nerwicowej, która wyłapuje wszystko i sprowadza do sprawiania wrażenia, że bez mała „wszystko” nam zagraża. Nie zmieniła przez to nawyku reagowania strachem i poczuciem niebezpieczeństwa.
Dlatego też proszę wszystkich, abyście mimo wszystko, czy korzystacie z psychoterapii czy nie, uzyskiwali jak największą wiedzę o zaburzeniach lękowych, o tym czym jest sam lęk i o tym, że przełamywanie go, a w sumie to ignorowanie w przypadku nerwicy, nie jest szkodliwe.
Co do dziewczyny z opisu, jakby ktoś myślał co u niej, to zdecydowała się na kolejny lek, ale mam nadzieję, że kiedyś dojrzy swoje nieprawidłowe reakcje i postawy, wstawi między to knebel i zacznie uparcie działać, działać inaczej niż do tej pory, tym razem świadomością i logicznym uporem na emocje i mimo emocji.
Proszę też zauważyć, że to moja prywatna refleksja, która jednak wpłynęła na moje wychodzenie z zaburzeń, bo w końcu z uporem maniaka potraktowałem je jako mechanizm nerwicowy i mogłem odważniejszym krokiem (choć z oporami i dużym strachem) odnieść się co do samych objawów, myśli oraz obaw.
Bo tak wiele czytałem czym jest nerwica, tak wiele rozumiałem, ale...nie traktowałem myśli, lęków, objawów i obaw jako właśnie tego zewnętrznego utrwalonego we mnie mechanizmu nerwicowego, utrwalonej postawy.

Przykłady kolejnych obaw
Będąc jeszcze w tym temacie opiszę inną dla przykładu obawę:

- strach, że wyskoczę przez okno z uwagi na to, że zwariuję od myśli i lęku.

Była to u mnie silna obawa. Często unikałem ze strachu podchodzenia do okien, miałem nachodzące mnie automatyczne obrazy myślowe (obrazy myślowe wynikają z wyobraźni, są tak samo jak myśli spowodowane przez stan nerwicowy - wystraszone emocje podsyłają straszne obrazy).
Było to wyobrażenie w stylu, że widzę jak spadam i rozbijam się o chodnik. Pojawiały się myśli typu „nie wytrzymasz lęku, skoczysz, zabijesz się, zwariujesz i to zrobisz”.
Ale chciałem zmienić upór trwania w tym, na upór trwania w logice. Wyjście z nerwicy najlepiej zapoczątkować postanowieniem uporu. Powiedzieć sobie - chcę z tego wyjść, upieram się teraz na opak stanowi emocjonalnemu.
Więc do obaw, których nie mogłem zignorować zajęciem się, niereaktywnością (czyli brakiem reakcji), stosowałem „sprawdzanie” - ryzykowanie.
Podszedłem więc do okna, odsłoniłem firanki i spojrzałem (mieszkam na 2 piętrze). Co się stało? Oczywiście lęk się zwiększył, ale ja nie czułem się tym zaskoczony, przecież wiedziałem, że się zwiększy :) Przyzwalałem na to.
Tak samo jak wyżej opisałem sytuację na imprezie, jak próbowałem zatopić się w rozmowie lęk zwiększał się, ale czy był niebezpieczny lub szkodliwy? Nie. W tym wypadku także nie.
Ja nawet przed podejściem do okna wiedziałem, że się zwiększy – akceptowałem to. I właśnie to trzeba zrobić i widzieć, że lęk może się zwiększyć, być na to gotowym psychicznie i akceptować to.
Akceptowałem to, że zwiększyły się też myśli oraz obrazy myślowe. Było jasne, że się zwiększą - w końcu próbuję zmienić nawyk.
Wcześniej na obawę, że skoczę z okna reagowałem bezsensownym upewnianiem się, że to się stać nie może, czytaniem o tym w necie, pytaniem o to ludzi, psychiatrów i psychologów, reagowałem unikaniem podchodzenia do okien.
To są zabiegi krótkotrwałe, jak już nerwica trwa, a postawa lękowa jest utrwalona.
Więc wiedziałem, że próby zmian tego ciągną za sobą efekty w postaci emocji (choćby lęku) i naporu myśli (jak lęk, to i lękowych). W końcu to wiedziałem od dawna, ale dopiero wtedy uparłem się na stosowanie tego.
Zamiast pytać jak porzucić kontrolę, zacząłem ją porzucać.
Podchodząc do okna poczułem lęk i więcej myśli i myślowych obrazów. Reakcją nieprawidłową na nie będzie wikłanie się w te myśli, płacz, że się pojawiły, ucieczka od okna, mentalne szarpanie się, aby natychmiast sobie poszły one i lęk, i pewnie może jakieś objawy. Ale to nie odejdzie - na pewno nie od razu - trzeba być upartym i nie słuchać tym razem emocji. Można objawy, lęk, myśli, ignorować, zachowywać się wobec nich niereaktywnie, ale ja muszę przyznać, że w takich wypadkach trudno było mi stosować brak reakcji.
Bo myśli było wiele, lęk bardzo mocny. Z czasem już mogłem, ale na początku stosowałem zabieg wybicia się z tego, że myśli, lęk i objawy, próbują skupić moją uwagę na sobie i doprowadzić do załamania się, i kolejnego ulegnięcia im. Chochliki tego chciały i ja wiedziałem o tym, ale już tym razem ja też chciałem się uprzeć.
Więc wziąłem kartkę i próbowałem uwagę skupić na czymś innym pomimo szalejących emocji i myśli.
W sumie ciasteczko fajnie to opisała.
gra-w-zarzadzanie-natretnymi-myslami-t5041.html

Ja wtedy otworzyłem okno i oparłem się o parapet, lekko wychylając się. Na kartce zacząłem pisać - co choruje w tej chwili? Czy mam dużo myśli i obrazów myślowych? Czy mam objawy i czuję się tragicznie? Czy narasta mi lęk, kiedy sprawdzam nerwicę? A więc co choruje? Jak zwykle stan emocjonalny.
Ale to nie ma co użalać się nad sobą, tylko wszystko to wrzucić do kartonu z napisem „nerwica”. Bo powodem myśli, lęku i objawów, jest mechanizm nerwicowy, lękowy nawyk, który próbujemy zmienić. Bronią na to jest logiczne uparcie się na swoim mimo emocji i myśli, tak samo jak w wypadku lizaka z przykładu dużo wyżej.
Potem pisałem co nerwica może. Czy może mi podnieść lewą nogę, czy może prawą nogę? Nie może. Czy może zmusić mnie do skoku? Nie może. Tym pisaniem chciałem sobie pomóc przy logicznym uporze, a także chciałem, aby uwaga była zajęta bardziej pisaniem, niż wikłaniem się w panikowanie.
Potem odszedłem w końcu od okna. Myślicie, że od razu to minęło?
Nie, bo to były początki mojego upierania się i bardzo często jednak jeszcze dawałem się chochlikom zastraszyć, ale jednak był to moment zapoczątkowujący moje prawdziwe leczenie.
Bo coraz częściej tak robiłem, coraz częściej się udawało, a z czasem nie musiałem już nawet robić „sprawdzeń”, tylko mogłem po prostu nie reagować i nie narastał już lęk. A to dlatego, że tak właśnie koryguje się postawę. Tak samo jak z początkowego przykładu o zmianie nawyku nieasertywnego zachowywania się.
Ile czasu mi to zajęło oraz jak radziłem sobie z np. atakami paniki, z lękiem przed lękiem itp. opiszę jeszcze później, w kolejnych rozdziałach.

Teraz jeszcze warto napisać o tym czemu i co mnie zmotywowało do tego uporu.
Motywował mnie - efekt. Działanie logiką zamiast emocjami daje zawsze konkretny efekt.
Do samego spakowania myśli, objawów, lęku i obaw do pudełka – „zaburzenie”, a także do postanowienia , że naprawdę chcę zmiany i strącenia chochlików z siebie, aby w końcu poczuć wolność, motywowało mnie to, że mimo tego, iż to będzie mnie kosztowało dużo pracy, emocji i strachu, robię to tylko dla siebie, robię to dla własnego życia. A robiąc to dla własnego życia i dla siebie, robie to zarazem także dla innych.
Więc cierpienie akceptowałem z uwagi na cel – wolne życie od ograniczających mnie lęków. Wynikało to z w końcu prawidłowego uszeregowania wartości o jakie powinienem dbać. Lęki nerwicowe atakują największe wartości, ale my bojąc się o nie i pozwalając rządzić stanowi emocjonalnemu, i pozwalając mu bezkarnie chorować sobie, tracimy największą wartość - życie, nasze własne życie.

Natrętna obawa
Jak pisałem w pierwszej części, nerwica natręctw była ze mną od małego. Jak pojawiły się w wieku 22 lat zaburzenia derealizacji, lęk wolnopłynący i ataki paniki, to jakby natręctwa zeszły na drugi plan, ale jednak wiele z nich nadal było.
Dla przykładu miałem natręctwo, że przed wyjściem z domu robiłem znak krzyża np. trzykrotnie, inaczej czułem się niepewnie, a wręcz miałem często lęk, że przez to mnie lub np. mojej mamie stanie się jakaś nieokreślona krzywda.
Często czytam - mam natręctwa, co robić?
Przestać ich słuchać, bo natręctwa to rady chorego stanu emocjonalnego. Natręctwa to inaczej lęk. A obawy to po prostu obawy i lękowe myśli. Schematy są te same.
Zaraz czytam: no ale jak przestaję to czuję lęk, czuję się dziwnie, niepewnie itp.
No jasne, że tak! Gdybyś nie czuł lęku, tobyś nie musiał prostować swej postawy. A jak masz lęk, to niech to nie będzie dla ciebie wyznacznikiem poczucia krzywdy i niesprawiedliwości, tylko oznaką, że pora zmienić ten cholerny nawyk!
Któregoś dnia wychodząc z domu, nie zrobiłem znaku. Całą drogę czułem się źle, miałem jeszcze oprócz odrealnienia inne objawy, napięcie ciągłe, więc to też nie polepszało sprawy. Ale już był to okres, gdzie coraz częściej odmieniałem nawyki logiką, ignorowaniem i sprawdzaniem nerwicy, więc często wyśmiewałem chochliki. Dlatego idąc (szedłem wtedy do rodzinnego domu) spojrzałem w niebo i sobie powiedziałem: „I co, trafi mnie grom z jasnego nieba?”
Zawsze wychodząc z zaburzeń próbowałem stosować ironię na swoje chochliki lub im uprzykrzać życie żartem. Wchodząc do domu spytałem mamy: „Mamo, trafił cię dziś piorun?” Odpowiedziała: „Zwariowałeś już do reszty”.
I wiecie co? Chochlik zrobił mnie w konia. :D Bo podsunął myśl, że widocznie faktycznie może zwariowałem. ;) I poczułem się jeszcze gorzej. :D Tak więc zobaczcie spryt chochlików i efekty jakie może dać mechanizm nerwicy ;)
Być może też myślicie: „Tak mu łatwo to szło”.
Więc wyobraźcie sobie, że taki „guru” Victor :D wychodząc od mamy z powrotem do swojego domu, zrobił znak krzyża ;) Bo zwyczajnie ustąpił choremu stanowi emocjonalnemu, ze strachu ;)
Więc zmiana tych nawyków to proces, podczas którego trzeba być dla siebie także wyrozumiałym. Nie oskarżać się, nie krytykować ciągle, ale jednak mając przed oczami „konkretny cel” uparcie jak tylko jest okazja akceptować, ignorować, „sprawdzać” oraz mieć sporo zajęcia. ;)
Czy odeszły ode mnie całkiem natręctwa, które były ze mną od małego?
Tak, nie mam śladu po nerwicy natręctw i całościowo potraktowałem ją uporem i logiką przy zapatrywaniu się na CEL.

Życie bardziej logiką niż emocjami daje ogromne plusy w całym życiu, zresztą Ciasteczko tutaj też o tym wspomniała:
realistyczne-oczekiwania-po-odburzeniu-t4917.html
Ale ja dzięki czytaniu o tym w książce o asertywności, zrozumiałem, że nie ma różnicy między np. tymi poniższymi przypadkami.

Ostateczne wyjaśnienie:

1 przypadek:

Jak pisałem w części pierwszej jednym z moich problemów była kwestia potrzeby akceptacji i co za tym idzie, emocjonalnego ciągłego wikłania się w problemy innych, mimo że z tymi problemami mogli poradzić sobie tak naprawdę tylko oni sami.
Ale wikłałem się, bo chciałem być doceniony, lubiany, mimo że to mi szkodziło emocjonalnie.
To był właśnie jeden z tych można powiedzieć problemów, wynikających z doświadczeń dzieciństwa i dorastania. Osoby z najbliższego otoczenia przez to, że same nie potrafiły żyć, ciągle wmawiały mi, że to ja muszę żyć za nich, a jak nie dawałem rady, to krytykowali i powodowali poczucie odrzucenia.
Wiadomo, że dziecko nie jest zdystansowane i ono się takich rzeczy po prostu uczy, wchodzi mu to do części jego zachowań, osobowości. To wyzwoliło we mnie taki nawyk, że o akceptację trzeba zabiegać, a na wszelkie odrzucenia i krytykę, byłem bardzo wrażliwy. Z uwagi na to w późniejszym życiu trudno o prawidłowe relacje z innymi i brak stresu.
Tego właśnie można dowiedzieć się choćby na psychoterapii, często jest tak, że ktoś pyta:
„Jak poradzić sobie z poczuciem odrzucenia, jak poradzić sobie z nachalną potrzebą akceptacji”?
Stosuje się wtedy różne racjonalizowanie, jak np. mówienie sobie lub pisanie np.:
- mam prawo żyć swoim życiem,
- mam prawo do własnego zdania mimo niezrozumienia przez innych,
- mam prawo...itd.

Całą kwestią jest, że to są ważne sprawy.
Czyli po pierwsze sami bądź poprzez psychoterapię widzimy te nieprawidłowe wbite w nas reakcje i przez to potrzeby, po drugie racjonalizujemy sobie, ale cały sęk w tym, że to nie zmienia wcale tej naszej nieprawidłowej reakcji :)
Choćbyś miał tapetę w domu na wszystkich dostępnych ścianach z tymi prawami, to realnie niestety nadal nie zmieni to twojego zakodowanego systemu. Bo nadal twoim wyznacznikiem życia są tylko emocje. Tylko nimi się kierujesz, a do tego traktujesz emocje często jako wroga! A to właśnie jest problem.
Na swoim przykładzie z matką:
Moja mama często z uwagi na swoje różne słabości, dawała sobie wchodzić na głowę, wynikało z tego wiele problemów, kłótni, awantur, spraw, które oczywiście ktoś musiał rozwiązać za nią. Oczywiście ja byłem w to wikłany i jak mi się nie udawało to od razu szła krytyka, szło twierdzenie, że nie poradzę sobie w życiu. Jak się udawało to z uwagi na swoją słabość emocjonalną, matka po dwóch dniach zmieniała zdanie i znowu szła krytyka.
To zrodziło we mnie tą nadwrażliwość. Nie było w moim życiu od początku pokazane, że trzeba logicznie i odpowiedzialnie myśleć, a pierwszymi reakcjami jakimi mnie karmiono były tylko emocje.
I to jest problem osób takich jak ja, osób, które miały w dzieciństwie, czy młodości jakieś trudności w domu, szkole itd. Zaczynamy nie tyle, co być tylko emocjonalnymi, ale emocje stają się dla nas wyznacznikiem naszego działania, myślenia i życia. Brakuje działań logicznych, świadomych, konsekwentnych. A co gorsza z uwagi, że jesteśmy emocjonalni i reagujemy emocjami, to traktujemy emocje, głównie te negatywne jako coś, czego przecież rzekomo nie powinno być, a jak jest to znaczy, że jest źle.
Zauważyłem, że efektami tych tak zwanych konfliktów wewnętrznych, jakie wynikają z doświadczeń z przeszłości, są zwykle:
- potrzeba akceptacji,
- nadwrażliwość na punkcie swojej osoby, czyli wrażliwość na każdą krytykę,
- idzie za tym niska samoocena (czyli w sumie brak asertywności),
- za duże ambicje i potrzeby wobec realnych możliwości,
- zakładanie masek, czyli często udawanie kogoś, kim nie jesteśmy, z uwagi na strach przed odsłonięciem siebie (wynik często tych pierwszych czynników).

Jak to zmienić? Samo docieranie do głębin konfliktów tego nie zmienia, choć jest także ważne.
Jak zmienić więc takie życie emocjami na życie w logicznej konsekwencji?
Nie poznałem innej skutecznej metody jak rozpoczęcie życia konsekwentnymi i praktycznymi decyzjami.
Czyli konkretnym działaniem – mimo emocji! Ale z konkretnym celem.
I tym celem jest nasze życie, które zostaje postawione jako najwyższy priorytet.
I co ciekawe to nie egoizm.
Czytając tę książkę o tej asertywności dotarło do mnie, że wszystko to co powyżej, to są po prostu jedne wielkie cholerne nawyki zakodowanych reakcji. I takim samym nawykiem jest właśnie zaburzenie lękowe, które być może pojawiły się z uwagi na efekty konfliktów wewnętrznych (które przed chwilą wypisałem), to jednak dalsze ich trwanie, nie ma z nimi aż tak wiele wspólnego.
Tylko moja postawa, zaczęła kształtować się pod wpływem tego pierwszego lęku wynikającego z nadmiernego stresu i presji, a swoim nakręcaniem spowodowałem wejście w zaburzenie, a to dalej kształtowało moją reakcję.
Wejście w zaburzenie lękowe jest jak stres pourazowy. Pojawia się pierwszy atak, lęk, dziwna myśl, a to powoduje zakodowanie się odruchów strachu i od tej pory stale jesteśmy w poczuciu zagrożenia, a im dalej pozwalamy znowu emocji rządzić, tym bardziej utrwalamy tą „chorobę stanu emocjonalnego”.
Dlatego właśnie mówi się, że osoby emocjonalne łatwiej wpadają w zaburzenia, bo zwyczajnie nauczeni oni już są, aby w ich życiu wyznacznikiem była emocja.

I wracając do mnie.
Moja mama znowu potrzebowała mojego zaangażowania emocjonalnego i decyzyjnego w swoją sprawę, która i tak musiała sama rozwiązać.
Zacząłem konsekwentnie mówić, że z tym poradzić ona może sobie tylko sama, ale że jej nie zostawiam, to doradziłem jej CO MOŻE ZROBIĆ.
Oczywiście to było za mało, obrażała się, mówiła:
„Nie to nie, jak zwykle od nikogo pomocy.”
A potem oczywiście do kogoś innego krytykowała mnie za to.
No cóż, na krytykę odczuwałem automatycznie żal, smutek, frustrację.
Na odmowę i jak ktoś robił wtedy z siebie „osamotnioną ofiarę”, poczucie winy.
Wszelkie emocje kazały zrobić to, co ten ktoś chciał, ten nawyk tak kazał.

I właśnie o to chodzi – przychodziły emocje.
Dla osób, które zawsze kierowały się emocjami, przyjście silniejszej emocji oznacza zaraz coś, co musi być zrobione, coś, co jest od razu całkowitą prawdą, coś, co oznacza, że jest coś nie tak. Często takie osoby mogą się bać odczuwać niektóre emocje.
I to jest właśnie element (obok rozpoczęcia życia także logiką), którego mi brakowało do mojego odburzania. Czyli właśnie zrozumienie tego, że emocją możesz pokierować ty, a nie ona tobą, a co jeszcze lepsze i na początku korzystniejsze, możesz mimo emocji zrobić co chcesz, uparciem się.
Więc po odmowach angażowania się emocjonalnego w sprawy, które i tak zmienić ktoś może tylko sam, odczuwałem oczywiście poczucie winy, mega poczucie winy szczególnie, że to chodziło o matkę, z którą od małego byłem bardzo związany.
Ale uparłem się tym razem i każdym następnym. W uparciu się pomagało mi jak zawsze postawienie celu, spojrzenie na efekt, jaki mogę tym osiągnąć. A efektem było moje życie na stabilniejszym poziomie emocjonalnym, a za tym idzie polepszenie życia we wszelkich dziedzinach.
Ja swoje nawyki życiowe zmieniałem właśnie już po tym jak wyszedłem z mechanizmu nerwicowego, czyli zaburzenia nerwicy lękowej i natręctw, więc wiedziałem już, że to zadziała. Zresztą o zaburzeniu napiszę w drugim przykładzie.
Dlatego to, że czułem wyrzuty sumienia, poczucie winy, nie było złe, to było konieczne, bo tym kierował się do tej pory ten nieprawidłowy nawyk.
Tak mi zostało to utrwalone.
Ale właśnie dlatego mówię, nie bój się pojawienia emocji, bądź uparty, a emocje takie zwyczajnie ignoruj, nie rób z nich czegoś złego. To są zwykłe emocje wynikające z nawyku jaki przez lata w tobie tkwił.
Zajmuj się innymi sprawami, a emocje takie przepuszczaj, niech płyną, nie szarp się z nimi. Takie emocje po prostu zanikają, jak będziesz wariował wokół nich to nie znikną, bo mają twoją uwagę.
Wielu będzie nadal zawierzało emocji, bo poczucie winy będą interpretowali jako egoizm, słabość itd. Tu też trzeba to zastopować uporem, spojrzeniem na cel i możliwy efekt.
Dzięki temu, że zacząłem być asertywny, ale działaniem, a nie tylko założeniami na papierku czy w gabinecie psychologa, nie wikłałem się już w presję, problemy, których i tak naprawić nie mogłem. Nauczyłem się, że emocja to nie jest zło ani wyznacznik mojego życia (to tak jak w przykładzie z lizakiem i dziewczynką).
Dzięki temu ogólnie stałem się stabilniejszy emocjonalnie, bo nauczyłem się tego właśnie uporem i nierobieniem z emocji wroga!
Postawa zmienia się z czasem automatycznie, to nie wystarczy raz czy drugi odmówić i olać poczucie winy, bo pielęgnowałeś to latami, więc nieraz trzeba setki razy odmówić, nie rozdmuchując emocji.

A w końcu wiesz co się dzieje?
Teraz jak ktoś mnie próbuje uwikłać w coś emocjonalnego, czego zmienić i tak za niego nie mogę, od razu działam logiką, już nie mam wyrzutów sumienia, poczucia winy. Bo zbudowałem sobie nowy sposób reagowania.
Twój umysł sam się tego uczy, jeśli ty z uporem i świadomie w to brniesz bez względu na początkowe emocje. Ale zarazem rozumiejąc, że te emocje to nie zło! I rozumiejąc, że te emocje pojawią się, rozumiejąc i akceptując to.
Z początku trzeba się pilnować, co bywa trudne i energochłonne, ale przecież masz cel, prawda?
Po czasie już nie musisz się pilnować. Zobaczysz, że reagujesz już samoistnie logiką i praktycznie. Są oczywiście różne sytuacje, gdzie emocje także będą, ale to już wtedy ty wybierasz, a nie emocja i strach przed samą emocją ;)
Bycie emocjonalnym to nie wada! Ja nadal jestem emocjonalnym człowiekiem!
Wadą jest kierowanie się tylko emocjami.
Zmień to.

I o ile moja mama tego nie rozumiała, ja dzięki uporowi i zmianie mam o wiele lepsze życie jakościowo i dzięki temu o wiele więcej mogłem wspomóc matkę w innych sprawach niż kwestie, które i tak były z góry przegrane, bo to ona tylko mogła je zmienić.
I to jest właśnie to, co trzeba zrozumieć.
Jeśli dbasz o swoje życie, wybierasz je jako główny priorytet, przepuszczasz emocje i nie traktujesz ich jako zła, tylko rozumiesz, że to są twoje emocje, którymi nie musisz się kierować, i wybierasz logiczny upór, bo to daje konkretny efekt. Twoje życie ulegnie poprawie, ale też życie wszystkich bliskich dookoła. Bo nie będziesz sfrustrowany, agresywny, zły, poddenerwowany ;)
Kierując się logiką, jak byłeś zawsze emocjonalny, nie zmieniasz się w potwora i egoistę!
Bo emocjonalność zostaje, ale jednak twój umysł po praktyce, przestaje reagować tylko emocjami jako pierwszą linią automatycznego działania.
Reaguje także logiką, ale to ty masz nadal wybór do wszelkich decyzji.
Tym uporem oraz znajomością odwracania nawyków (choćby z zasad kształtowania asertywnych odruchów) zmieniłem dosłownie wszystkie efekty tych swoich konfliktów emocjonalnych. Może jedynie jeszcze nie do końca wychodzi mi niezakładanie masek. Ale to poruszę w późniejszym czasie.
I zaznaczam, że ja do upartych osób nigdy nie należałem, ale chciałem w końcu mieć inne życie. A nie ma innego sposobu na zmianę postawy jak tylko działanie - najpierw zrozumienie, nabycie wiedzy, uświadomienie sobie, a potem tylko działanie. A że działanie utrudniają emocje, bo zazwyczaj kierujemy się tylko nimi, trzeba na początek uprzeć się.
Przykładowo na krytykę od razu reagowałem smutkiem i złością. Często nawet na zwykłym jakimś forum jak ktoś zwrócił mi uwagę, rozmyślałem o tym co napisać, odpisać, przeżywałem to jak ostatni kretyn. Albo bałem się gdzieś iść, coś zrobić, bo opinia, bo krytyka.
Radziłem sobie z tymi emocjami potem grając w sumie w taką grę, gdzie efektem i motywatorem moich starań była poprawa jakości życia i wyjście z ograniczeń.
Kiedy tylko mogłem grałem na nosie emocji.
Jak mnie ktoś krytykował to emocja szalała na początku oczywiście, to ja po złości jej twardo mówiłem - nie odpowiem.
Szalała, szalała i przestała, a świat trwał dalej, a ja miałem satysfakcję. Co zresztą z czasem przyczyniło się, że jak była krytyka to nawet emocja już się jakoś specjalnie nie pojawiała, a jak pojawiała to w rozsądnej ilości, naturalnej, która nie zaburzała mi logicznych odpowiedzi.
Krótko mówiąc, jeśli czegoś nie umiesz zrobić, rób to! I ignoruj pojawiającą się emocję, która zawsze i tak mija. A ty stajesz się powoli kimś lepszym, stajesz się wojownikiem :D
Tak się zresztą wkręciłem pamiętam w to, aby zamiast życia emocjami, żyć uporem logicznym, że to stanęło na pierwszym miejscu w mojej uwadze. Więc te opinie ludzkie same przez się stały się mało wartościowe :D
Zmieniłem po prostu tym podejście do życia, bo dojrzałem coś dużo ważniejszego niż wszystkie moje inne obawy.
To, że czas płynie, a życie ucieka, a ja mogę stać się tylko w taki chyba sposób w końcu emocjonalnie sprawny. A wszyscy ci, którzy z emocji walą krytykę, bezsensowną, oceniają nic nie wiedząc, nie są warci denerwowania tylko żal mi ich było. Bo są ograniczeni przez działanie emocjami.
Tak więc od teraz nie tylko logicznie sobie tłumacz, wypisuj na kartce i cuduj z jakimiś technikami, tylko także rób to, co sobie logicznie wytłumaczyłeś, uprzyj się, działaj mimo tego, że na początku to kosztuje emocję.
Przypominaj sobie wtedy czemu to robisz i dlaczego, i przede wszystkim dla kogo.

Kwestia leków
Może ktoś w takim razie spytać czy nie warto brać leków, aby zmieniając swoją postawę i nawyk nie odczuwać tych emocji.
Ogólnie można.
Jednak ja jestem zdania, że problemem jest właśnie ta nieumiejętność odczuwania emocji bez reakcji na nią. Nie umiemy ignorować emocji i robić tego, co chcemy robić logiką.
Więc jeśli leki wyciszą emocję to wydawać by się mogło, że zmiana postawy, że zaszła dość szybko po jedynie zrozumieniu.
Problem może wystąpić po tym jak odstawimy leki i przy jakiejś sytuacji pojawi się emocja, i wówczas się okaże, że my znowu nie wiemy co z tym zrobić i znowu kierujemy się emocjami zamiast logiką.

A teraz
Drugi przykład:
Chodzi oczywiście o zaburzenia lękowe.
Bo ogólnie przed tym przydługim :D opisem pierwszego przykładu zapodałem, że wychodzenie z nerwicy jako mechanizmu lękowego, nie różni się niczym od wychodzenia z nawyków związanych z konfliktami wewnętrznymi.
Wyżej opisałem właśnie te efekty.
Teraz krótko o zaburzeniu lękowym, choć w sumie pisałem o tym cały czas w tym wpisie od początku.
Weźmy tą obawę z oknem, strach przed zabiciem się i utratą kontroli.
Przy wychodzeniu z zaburzeń kluczowa jest także akceptacja, działanie na lękowe myśli na rozmaite sposoby, od ośmieszania do odwracania uwagi na coś innego, przyzwalanie, a także właśnie często w przypadku obaw bardzo upierdliwych (bo mimo tego wszystkiego o coś się boimy, że się to jednak stanie) potrzeba jest „sprawdzenia nerwicy”, „poddania skarbu”, ale to już wszystko wyżej opisałem.
Tu chcę tylko pokazać podobieństwo.
Sprawdzając nerwicę i podchodząc do okna, odczujemy lęk - czyli emocję z uwagi na próbę zmiany nawyku, zmiany w naszym chorym stanie emocjonalnym. Chcemy wpłynąć tym działaniem na podświadomość, która ma zakodowane, że „jest się czego bać, co z tym oknem jest związane”.
Jeżeli uprzemy się i logiką z myślą o celu i wyobrażeniem sobie efektu (wyjście z zaburzenia) i nie ulegniemy lękowi, a przepuścimy go i pozwolimy mu trwać - bo przecież tak ma być, to w sumie właśnie przekazujemy stanowi emocjonalnemu, że nie ma powodu być chory. I dzięki temu krok po kroku wychodzimy z tego. Tu też jest kłopot, że początkowo musimy się pilnować świadomie, świadomie sprawdzać, odwraca
uwagę itd. A to męczy. Ale z czasem zaczynamy robić to automatycznie, naszą reakcją na obawy jest powoli brak reakcji, odruchowa pewność, że to nic groźnego. Dlatego tak się dzieje, że na początku uporem świadomym uspokajaliśmy stan emocjonalny.

Leki
Z lekami jest kwestia taka sama, uspokoją, ale jak się odstawi je to nawyk lęku i brak umiejętności odczucia tego wszystkiego, może spowodować, że przy najbliższej okazji, jak powróci objaw, znowu wpadniemy w mechanizm nerwicy.

Teraz taka kwestia:
Najpierw konflikty, potem zaburzenie.

U mnie w sumie zrobiłem na odwrót, najpierw skupiłem się (tymi elementami, o jakich mówię na forum), na wyjściu z zaburzenia lękowego, a dopiero potem zająłem się asertywnością, krytyką, stosunkiem co do rodziny itd.
Bo efekty konfliktów wewnętrznych to są nieprawidłowe, wyuczone reakcje, ale według mnie trwające już zaburzenie lękowe to także nieprawidłowa wyuczona już reakcja, postawa polegająca na traktowaniu wielu rzeczy naturalnych jako zagrożenie oraz wielu objawów układu nerwowego jako zagrożenie.
A poprzez dalsze wikłanie się w to, problem lękowy tylko narasta.
Dlatego potem trzeba to jako osobny nawyk odwrócić.

Nie upieram się przy swoim, są to tylko moje spostrzeżenia.

W kolejnych rozdziałach opiszę jak to praktykowałem w wypadku ataków paniki, w wypadku lęku wolnopłynącego, w wypadku natręctw i lęku społecznego oraz osobowości lękowej i unikającej. A na końcu jak wpływałem tym na życie. Choć to, co jest opisane wyżej oraz w innych moich wpisach, stanowi podstawowy wzór.
A teraz kwestia tego, co pomogło mi uznać moje życie jako najważniejszy priorytet. Jak doszło do tego, że spośród wielu wątpliwości i obaw uparłem się w walce o moje lepsze życie.


3. USZEREGOWANIE PRIORYTETÓW, ZNALEZIENIE PRAWDZIWEJ WARTOŚCI NADRZĘDNEJ.

Otóż jest to trochę kwestia religii i filozofii :D
Mianowicie może jak niektórzy również z was podczas zaburzenia lękowego, próbowałem szukać jakiegoś pocieszenia, a w zasadzie nie pocieszenia, lecz pewności..., że warto toczyć „walkę” z nerwicą.
Każdy chyba z nerwicą boi się najbardziej porzucenia kontroli. Bo boi się, że coś się wtedy stanie najgorszego z ich obaw.
Dlatego szukałem czegoś, co pomogłoby mi w tym porzuceniu.
Dla przykładu szukałem upewnienia się, że śmierć nie jest końcem. Bo wtedy nie wydawałaby się taka straszna oraz coś by temu wszystkiemu jakby nadawało sens życia i zmagania się, utraty jakiś wartości.
Dlatego czytałem wiele o śmierci klinicznej, potem od tego wątku doszedłem do buddyzmu i ogólnie religii Wschodu. Były to bardzo pouczające lektury, z których wyniosłem ważne kwestie. Jednak nie dały mi ukojenia, bo wiadomo, że tak naprawdę żadne księgi ani książki, ani filozofowie nie odpowiadają na najbardziej kontrowersyjne pytania (bo potrzebna jest bardziej wiara), a jak to bywa w przypadku stanu lękowego, tam gdzie nie ma odpowiedzi, tam od razu zjawia się dodatkowy lęk :)

Szukałem czegoś, co pomoże mi oswoić te wszystkie lękowe obawy i któregoś dnia obejrzałem kawałek wywiadu, w którym brał udział Stanisław Lem.
Nie znam za bardzo jego twórczości. Jednak przykuło moją uwagę pytanie dziennikarza o to, co według Lema istnieje po śmierci.
Odpowiedział on, że według niego nie ma nic.
Dziennikarz zapytał: czy to nie jest zbyt przerażające?
A on odpowiedział, że nie, bo taka jest natura ludzka, żyjesz, kształtujesz się, umierasz.
Pomyślałem sobie wtedy, kurde, jak można mieć taką postawę, jak z taką postawą można spokojnie żyć i rozwijać się??
Ale w późniejszym okresie to i właśnie zainteresowanie się religiami wschodu spowodowało, że właśnie wpłynęło to na moją postawę wobec lęków, obaw, i samego życia.
I chcę tutaj zaznaczyć, że nie zostałem żadnym joginem :D
Ogólnie jestem osobą, która nie potrafi się zidentyfikować z konkretną religią, bo uważam, że każda religią ma czynnik ludzki, wiele zasad wprowadzonych zostało przez człowieka, rzekomo w imię Boga.
Zasady te stawiają często znak zapytania czy tak naprawdę nie stoją w sprzeczności z Bogiem, bo są zwyczajnie nielogiczne.
Ale to kwestia na inny temat :D
Po prostu religie wschodu, a dokładnie to, co o nich wyczytałem, najbardziej mi przypadły do gustu, bo poruszają kwestie świadomości, podświadomości, wewnętrznego spokoju ducha. Zwracają uwagę na emocje, jako na coś pozytywnego. Poruszają kwestie opanowania, medytacji, jako wyciszenia i relaksu. Moim zdaniem jako jedyne prawdziwie poruszają duchowość, ale w otoczeniu nie tylko ciała, lecz też właśnie psychiki.
A spełnienie można uzyskać nie tylko będąc szczęśliwym, ale także i cierpiącym, poprzez nauki wyważenia emocji wobec zmienności losu i utraty różnych wartości.
Religie te stawiają głównie tak naprawdę zarazem na rozwój osobisty, jak i duchowy, a przez to stabilizację psychiczną.
Jeżeli kogoś z was interesuje to czy skłaniam się w stronę jakiegoś wyznania, czy kultu z tych religii, to nie. Ale wyciągnąłem z tego wiele ciekawych treści.
Bardzo przydało mi się zrozumienie samej medytacji jako relaksacji i umiejętności przepływu emocji oraz myśli, podczas gdy świadomie robię co innego - relaksuję się.
Wiele dało mi pojęcie „skup uwagę na czymś innym”. Czyli idziesz ulicą, jest hałas, mnóstwo ludzi, obserwują cię, a ty za to z uwagą obserwujesz ptaki, drzewa, niebo. Brzmi to być może dla wielu jak wizja mnicha oszołoma. :D Ale jednak świadoma uwaga i umiejętność jej kierowania na co innego, była niezmiernie dla mnie ważna. Bo nauka tego wymaga praktyki.
I nie, nie chodzi o to, że zmieniłem się w podskakującego z radości na widok wróbelka gościa w rajtuzach. :D Ale jednak co by nie mówić, uczenie się podczas medytowania (mimo początkowych trudności z uwagi na lęk) tego, aby położyć się i świadomie uwagę kierować na inne rzeczy niż szalejące myśli i emocje, dało mi podstawy do wychodzenia z zaburzeń. Dało mi podstawy do zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi.
Inną sprawą były kwestie reakcji na zmienności losu. Co prawda czytałem o ludziach, którzy potrafią okazać spokój emocjonalny na wielkie tragedie, na utratę wielkich wartości. Ale to już zostawiam dla mnichów i osób, które bardzo się z taką religią identyfikują.
Mnie na tym nie zależało, ale wyciągnąłem z tego bardzo ważną nauczkę, a w połączeniu z tym, co wtedy Stanisław Lem powiedział o śmierci, doszedłem do jednego wniosku.
Czemu ja te wszystkie obawy o swoje największe wartości uznaję za największe?
I tu w sumie doszedł do mnie sens mojego istnienia, sens tego po co tu jestem. Sens ten pozwolił mi nie szukać już tak usilnie nagrody, którą będę za to miał po śmierci i pozwolił mi przestać szukać po co tu żyję i jestem.
Otóż zauważyłem, że osoby, czy to duchowne jak mnisi, jogini, o których czytałem, czy naukowe jak choćby Lem, stawiają na rozwój życia. Układają się emocjonalnie, mają jakieś własne wartości, dążenia, ale ogólnie stawiają na własne życie jako coś, co jest nagrodą i dążeniem. A to dlatego, że jak układasz sobie życie, i nie chodzi tu o układanie życia tylko materialnie, ale także filozoficznie, a przede wszystkim emocjonalnie, układają ci się także inne rzeczy o wiele łatwiej, niż jak chcesz mieć wszystko i zaniedbujesz swoją emocjonalność.
Dlatego zastanowiłem się nad tym, że mam tak dużo strachu przed różnymi nerwicowymi obawami, mam w sobie tyle lęku o to, że stanie się to, co mi nerwica podsuwa, a tak naprawdę umknęło mi coś, co jest ponad tym wszystkim, bo z tego wychodzą pozostałe elementy, a mówię tu o swoim życiu i jego rozwoju.
Obawiam się o rodzinę, choroby, życie, szaleństwo, opętanie, kary od Boga, obawiam się tak wielu rzeczy, a czemu nie obawiam się NAJBARDZIEJ tego, że w tym całym galimatiasie tracę wartość, która jest ponad tym wszystkim!

I tutaj warto poruszyć sprawę rozwoju życia, rozwoju osobistego, bo zauważyłem, że dla wielu rozwój osobisty to zostanie chirurgiem plastycznym :), a wszystko poza tym wydaje się nieistotne, ewentualnie jeszcze dom, rodzina, fajna laska, samochód, są priorytetami.
Problemem nie jest dążenie do bezpieczeństwa materialnego, czy jakiejś stabilizacji po prostu finansowej. Nie dajmy sobie wmawiać, że to jest coś złego mieć jakąś ambicję czy pragnąć jakichś dóbr materialnych. Tak to ja mógłbym myśleć, gdybym wybrał drogę jezuity czy mnicha. Wtedy owszem potrafiłbym z miejsca odrzucić te potrzeby.
Kwestia jaka się tu pojawia to pragnienia, ambicje a realne możliwości.
Nie oszukujmy się, nie każdy może być i nie każdy będzie chirurgiem plastycznym :)
Często jest tak, że warto zaakceptować jakiś obecny brak czegoś, co pragniemy, a jeśli próby zdobycia tego nie wychodzą ustawicznie, czasem warto skupić się na czymś innym.
Bo jak uczepiamy się tylko jednego pragnienia, a ono nie nadchodzi lub umyka nam, stajemy się nieszczęśliwi i trwanie w tym blokuje z czasem samo w sobie zdobycie tego pragnienia, które ten galimatias spowodowało.
Czasem brak nam miłości, przyjaźni, chcemy ją mieć natychmiast, a nie możemy, bo to, że nam nie wychodzi powoduje presję, zaburzenie, i to w zasadzie uniemożliwia zdobycie czegokolwiek.
Więc warto wtedy przerzucić naszą potrzebę na inne zajęcie, zająć się czymś innym, inną dziedziną, która może nam pomóc podrasować życie.
Najczęściej dzieje się tak, że dzięki temu nie zamykamy się na dalszy rozwój życia, a czas i postępy sprawiają, że ta potrzeba, którą wcześniej tak pragnęliśmy zdobyć, staje się faktem lub się przybliża. Tak więc ogólnie mając na myśli rozwój własny, nie trzeba wyobrażać sobie wybitnych osiągnięć.
Oczywiście jeśli masz możliwości, a tylko np. potrzeba ci bardziej przyłożyć się do nauki czy wcześniej wstawać, to trzeba się po prostu postarać. Ale czasem nie da się przeskoczyć pewnych spraw i niektóre potrzeby mogą być zbyt daleko od naszych możliwości. Wtedy warto szukać czegoś, w co możemy się zanurzyć, bo rozwój życia to rozwój w choćby małych drobnych pracach, szczegółach, obowiązkach.
Czekanie na wybitne osiągnięcie i nierobienie przez to nic, nie jest rozwojem.
Ale mówiąc o rozwoju własnym mam na myśli przede wszystkim emocje.
Zauważyłem kiedyś czytając o różnych terapiach, choćby terapię dla DDA/DDD (dziecko dorosłego alkoholika, dziecko z domu dysfunkcyjnego) czy inne terapie, że wszelkie konflikty w podświadomości sprowadzają się do emocji.
Wszelkie negatywne wydarzenia w życiu, złe wychowanie, krytykowanie itp. powodują, że dana osoba dorasta i potrafi reagować w zasadzie tylko emocjami. Przez to nie radzi sobie choćby z krytyką, bo na każdą zamiast reagować logiką i emocjami po równo, reaguje tylko emocjami. To powoduje duże ilości stresu, a z czasem pogłębia się, powodując wpadanie w zaburzenia.
I sądzę, że wszelkie konflikty i powody sprowadzają się właśnie do tego. Mówimy - „bo jestem emocjonalny”. W sumie możesz być taki, to nie jest złe. Kwestią jest nauczenie się oprócz emocji myślenia logiką.
Problematyczne jest to, że często w swoim życiu nie zauważamy tego, chcemy brnąć do przodu sądząc, że emocje powinny same się ustawiać.
Być może są ludzie, którym się dobrze złożyło i nie mają z tym aż takich kłopotów. Ale jednak duża ilość ludzkości ma, jedni większe drudzy mniejsze.
Dalszym problemem jest to, że jakoś panuje chyba przekonanie, że emocja za silna to emocja zła, emocja patologiczna.
Oczywistym jest, że jeśli ktoś nas skrytykuje, nie powinniśmy odczuwać mega strachu, wstydu, upokorzenia, złości, żalu lub gniewu. Ale przypominam, że dzieje się tak dlatego, iż tak się wyuczyłeś, taka reakcja w tobie siedzi, reakcja emocją zamiast po równo z logiką. Z jakichś powodów tak reagujesz.
I tu problematyczne jest również to, że mam wrażenie, iż trafiając do psychiatry czy psychologa również zostaje ta ważna kwestia pominięta. Ale to nie dla tego, że to są źli fachowcy, tylko oni wykonują swoją pracę zazwyczaj jako naukowcy. Jest to coś, czego się nauczyli.
Niewielu psychoterapeutów odchodzi od tego, co się wyuczyli, choć prawdopodobnie nieraz zdają sobie sprawę z tego, że działaniem upartym i logicznym, mimo emocji doszłoby w końcu do sukcesu. Ale nie mogą sobie na to zwykle pozwolić. Dlatego że jako osoby, do których pacjent powinien mieć zaufanie i traktując zaburzenia lękowe naukowo, jak na specjalistów przystało, nie mogą oni jakby narażać pacjenta na to, że przy nauce nowej postawy, aby zamiast reagowania tylko emocją, reagowali również logiką, będą oni odczuwali silne różne emocje. A to jako naukowcy i specjaliści ograniczają zwykle lekami.
I wtedy często tworzy się kółeczko, bo na terapii dowiadujemy się wiele, zaczynamy siebie poznawać, widzieć różne sprawy, a zarazem wszelkie techniki racjonalizowania sobie, techniki mówienia sobie, afirmowania siebie, spełzają na niczym, bo brak jest konkretnego uporu w działaniu logiką, pomimo tej emocji.
A znowu jak bierzemy leki i to one wygaszają tą emocję, to potem rodzi się problem, że jak leki odstawimy, to my nadal nie wiemy co zrobić jak emocja się pojawi choćby po krytyce.

Dajmy na to masz wrażliwość na krytykę.
Powodem może być matka, która wiecznie krytykowała, a także może to być, co ciekawe, matka nadopiekuńcza ;), może być środowisko gdzie cię krytykowano, rówieśnicy, różnie.
I każda krytyka dotyka cię do żywego, daje różne emocje, żal, strach, powoduje różne zachowania jak złość, albo wycofanie.
Jak idziemy na terapię, dowiadujemy się, że to od matki nam się tak robi, że byliśmy krytykowani i teraz mamy taką nieprawidłowość w sobie. Zaczynamy terapię, dostajemy racjonalizowanie, mówienie, że właśnie mam prawo do własnego zdania, mam prawo, aby sprawdzić się itd. Dostajemy wiele wyjaśnień i tłumaczeń.
Jak próbujemy podczas krytyki wdrożyć logikę, pojawia się emocja, strach, lęk, niepokój. Ta emocja jest wręcz koniecznością.
Problemem jest, że nie dostajemy zwykle o tym informacji. I te emocje traktujemy jako coś złego, jak zaburzenie. A zwykle po konsultacji dostajemy na to leki. Leki może i owszem mogą przytłumić to i nam wydaje się, że wszystko razem idzie do przodu. I to jest prawda, leki czasem pomagają skupić się na terapii.
Problem następuje jak leki odstawiamy, a nasze emocje wracają do stanu sprzed leków. I nagle krytyka - znowu emocja, a my znowu czujemy, że się gubimy.
A tu trzeba powiedzieć sobie śmiało, jak czujemy krytykę i jesteśmy dotknięci do żywego, to z uporem logicznym trzeba przedstawić sobie racjonalne kontr-myśli - że np. każdy ma prawo myśleć sobie o mnie co chce, ale ja mam prawo żyć i podejmować decyzje jak chcę.
I oczywiście, że to nic od razu nie da, bo jak próbujemy wrażliwość na krytykę tak zbyć, to pojawia się jakaś emocja, czujemy nadal żal, smutek, przygnębienie.
Dlatego właśnie musimy mieć tym razem świadomość, że ta emocja to nie jest zło! To nie jest zaburzenie, ta emocja przyszła, bo próbujemy zmienić swoją postawę. Ona odejdzie, jak każda emocja. Możliwe, że pomęczy długo, będzie dawała myśli różne. Ale my przecież mamy także inne sprawy do roboty niż nadawanie temu uwagi, prawda?
Po czasie emocja znika, a my mamy inny pogląd na emocję. Dzięki temu coraz łatwiej nam będzie zacząć do naszego tylko emocjonalnego życia i emocjonalnego reagowania wprowadzać logikę.
Z czasem staje się to tak oczywiste, że już nie potrzeba się pilnować i świadomie dawać sobie racji logicznych i założeń, bo potem dzieje się to z automatu.
I to jest właśnie dla mnie rozwój osobisty. Nacisk w rozwoju położyłem na emocję. Zrozumienie, że nie są złe, nie muszą być też dobre, ale przede wszystkim mogą być neutralne mimo istnienia.
Jak cofnę się lata wstecz, to najbardziej żałuję nie tego, że nie poszedłem od razu na terapię, nie tego, że nie brałem leków, ale tego, że swoją emocjonalność oraz wszelkie emocje, które wynikały z nieprawidłowych postaw i które wynikały z zaburzeń, taktowałem jako zło ostateczne. Coś, czego nie powinno absolutnie być i szarpałem się z tym, nadawałem im przez to ważności.
Nie dość, że jak próbowałem cokolwiek zmienić i pojawiała się emocja to z nią się szarpałem, to jeszcze stosowałem zachowania unikające, czyli np. unikałem miejsc, gdzie może być krytyka itp.
Ale zła podstawa leżała w braku zrozumieniu emocji.
Więc jak zmieniasz logicznym racjonalizowaniem i uporem w trwaniu w tym, swoje złe reakcje życiowe, czy może złe reakcje w zaburzeniu (strach przed chorobami, przed lękiem itp.) i samo racjonalizowanie nie pomaga, to znaczy, ze brakuje ci uporu. A uporu zwykle brakuje dlatego, że zmiany te powodują przychodzenie emocji, a my je uważamy za zaburzenie, za coś, czego ma nie być natychmiast, za coś, co jest złem. Do tego staramy się unikać tego, aby one się pokazywały, a to powoduje, że nasza reakcja nie zmienia się.
Dlatego trzeba pamiętać, emocja taka nie jest zła, jest ona efektem naszego uporu w logice, do czego nie przywykliśmy.
Mimo że nas męczy, możemy robić inne rzeczy, zajmować się innymi sprawami, zbijać myśli (choćby zajęciem czasu), jakie ta emocja nasuwa, (nauczyła mnie tego dość dobrze medytacja, o której napiszę później). I wtedy nagle się okazuje, że emocja zanika, myśli także nie są trwałe i im więcej takiego działania, tym bardziej wdrażamy w nasze odruchy logikę.
Tak samo jest w przypadku zaburzeń lękowych.
Nawet osoby, które przed swoją nerwicą nie miały jakichś złych nieprawidłowych reakcji, a jedynie jakiś uraz stresogenny, który spowodował pierwszy objaw, a potem narastanie mechanizmu nerwicowego, muszą wiedzieć, że właśnie oni w nerwicy także po prostu przestają działać logiką, natomiast zaczynają dominować emocje.
I to już omówiłem w poprzednim rozdziale.
Zasady uporu logicznego są takie same.

Oczywiście oprócz uporu logicznego, konsekwencji, które są według mnie podstawą do konkretnej zmiany, to mamy do pomocy potrzebne rzeczy takie jak np.:

- akceptacja,
- ignorowanie,
- niereaktywność (czyli brak reakcji na emocje i myśli),
- rozmaite działanie na myśli lękowe, a także medytację jako relaksację i naukę przepuszczania i myśli, i emocji mimo działania logiki i świadomości,
- hipnozę jako relaksację,
- i wiele innych technik i różnych sposobów na odprężanie, a także psychoterapię i wszelką pomoc specjalistów.
To wszystko, co mi pomogło, będę opisywał etapowo, w kolejnych rozdziałach.
Teraz wracam do tego co skłoniło mnie do znowu przydługiego :D opisu.

Zrozumiałem czym jest rozwój osobisty, zrozumiałem też, że żyjąc dłużej emocjami i strachem przed tak wieloma obawami, że utracę różne wartości, życie, zdrowie, rodzinę itd., stracę największą wartość - życie i rozwój emocjonalny.
A to tak naprawdę powoduje, że bez życia i rozwoju nie będę miał ani wartościowej egzystencji, ani zdrowia jak należy, ani wartościowego wpływu na rodzinę.
Dlatego też moją duchowością wręcz można powiedzieć stały się emocje, ale właśnie już nie aby tylko nimi dalej reagować i tylko nimi działać. Teraz chciałem wdrożyć też w nie logikę, a jak pisałem wcześniej wielokrotnie, to wymaga praktyki i jest możliwe tylko przez praktykę i wymaga zrozumienia, że na początku tego będą pojawiały się emocje i będą one dłuższy czas trwały.
Dzięki temu życie i rozwój stanęły w szeregu wartości, o jakie się obawiałem jako pierwsze. Dołączyłem je tam przed wartościami, o jakie mnie męczyła nerwica, że niby je rzekomo stracę.
Zrozumiałem też po swojemu sens życia. Nie ważne czy stworzył mnie Bóg, czy natura, chodzi o pielęgnację właśnie tego własnego życia najpierw, a potem dopiero idzie wszystko inne.

GŁUPIE PYTANIA :D

Tutaj chcę też poruszyć kwestię tego, że to, iż ja stosowałem „sprawdzanie nerwicy”, logiczny upór, mimo emocji, było kierowane na to, aby dzięki temu mechanizm lękowy ze mnie zszedł, chochliki odeszły.
Natomiast upór mimo emocji logiką, na różne reakcje życiowe jak ta choćby nadwrażliwość na krytykę itd. było po to, aby można było w relacjach międzyludzkich i na co dzień jakościowo lepiej funkcjonować.

Natomiast dostaję pytania w stylu:

„To ty teraz nie boisz się już w ogóle chodzić po ciemnym np. lesie?”
„To ty teraz jak idziesz nocą między kamienicami nie boisz się napadu?”

Jasne, ja teraz to ogólnie nocami brykam z łopatą na cmentarz i z wykopanych kości robię sobie wisiorki.
Kochani, to, że ja wdrożyłem w swoje automatyczne działanie w końcu także logikę, to nie znaczy, że całkiem wyeliminowałem swoje emocje.
Jak pisałem wcześniej, po prostu przeszedłem z reagowania emocjami, na reagowanie logiką z emocjami.
Już nie muszę się wysilać, aby na krytykę dawać jakieś argumenty, teraz po prostu automatycznie od razu mam ją gdzieś, choć wiadomo, że krytyka czasem jest uzasadniona i są emocje, które mobilizują do zastanowienia się nad sobą.
Ale to już nie jest to, co miałem kiedyś, gdzie każda krytyka powodowała, że trzęsła mi się z nerwów głowa. A wyeliminowałem to tym, co opisałem w całym powyższym tekście.
Dlatego też, czuję w różnych sytuacjach realnego zagrożenia, czy wyolbrzymionego przez np. ciemny cmentarz - strach :)

Zmienność życia
To, co mi pomogło zrozumieć zainteresowanie się religiami wschodu, to była kwestia pogodzenia się z stratami różnych wartości.
Często mówi się, aby wyjść z zaburzeń, czy być szczęśliwszym, trzeba pogodzić się ze stratą życia, czy czegoś, co możemy stracić, a jest dla nas ważne. Nie wiem czy jest choćby z 1000 osób na świecie, które by to potrafiły zrobić. :D No chyba, że jak pisałem wcześniej dla osób, które bardzo żywo interesują się formami „bycia świadomym”, czyli różnymi religiami wschodu, mocno medytują i szkolą się w zakresie przepuszczania emocji przy różnych wydarzeniach.
Sądzę, że to jest możliwe. ale nie było dla przeciętnego gościa jakim jestem. Dlatego też zrozumiałem, że to nie jest kwestia rozmyślania o możliwych tragediach i próby godzenia się z tym zawczasu. Raczej kwestią jest pogodzenie się z tym, że żaden człowiek nie może kontrolować całkowicie swojego życia. Nigdy nie będziesz w stanie tego zrobić, to jest fakt bezsporny.
Dlatego też, to mi dało motywację do uporu w logice przy różnych obawach.
Choćby strach przed rakiem, który towarzyszył mi od 15 roku życia w mocnej formie, czasem zanikał, ale po krótkim czasie pojawiał się na nowo, stale zajmując moje myśli, a często i czas sobą. Bardziej się „rakiem” zajmowałem niż innymi sprawami, które były czy to przyjemniejsze, czy po prostu ważniejsze.
Dlatego trzeba zdać sobie sprawę, że świat rzeczywiście obfituje w choroby, wypadki, różne zdarzenia.
Natomiast co tobie właściwie dzieje się teraz?
Zaburzenia emocjonalne i ewentualnie nieprawidłowe reakcje życiowe.
I dlatego nie do końca rozumiem osoby (choć sam tak robiłem), które na dźwięk słowa rak albo schizofrenia trzęsą się.
Teraz wiem, że to błąd.
Rozumiem osoby, które wpadły w nerwicę i nie chcą o tych tematach nic słyszeć przez pierwsze miesiące. Ale osoby, które po roku, 2, 7 na dźwięk słowa „rak” dostają drgawek już teraz nie rozumiem. I nie dlatego nie rozumiem, bo cwaniakuję i zapomniałem jak to jest, ale nie rozumiem, że wybierają strach, nieprawidłową reakcje lękową, reagowanie emocją zamiast logikę i własne życie.
Tak, owszem, na świecie są choroby jak rak czy schizofrenia.
Owszem nikt nie może mnie zapewnić, że kiedyś tego nie dostanę, ale jak pisałem, jesteś duchem świętym?
A skąd wiesz, że dostaniesz?
„Albo objawy...” - STOP.
A gdzie podstawowa praca i spakowanie objawów, myśli i lęków do kartonu z napisem „zaburzenie”, po zrobieniu badań i uzyskaniu raz od specjalisty potwierdzenia, że jesteśmy zdrowi?
To mechanizm lękowy, więc to nie powoduje żadnych chorób.
Warto takie obawy „o coś, co się nigdy nie wydarzyło” ustawić z innymi, jak np. to, że możesz sobie siedzieć w domu i na głowę spadnie ci doniczka i utracisz swój żywot :)
Myślisz, ze to mało prawdopodobne?
Tak samo jak twoje obawy choćby o schizofrenię czy utratę kontroli nad swoimi czynami.
Pamiętam, jak kiedyś czytałem, że szedł sobie facet polaną i nagle skoczył mu bóbr do szyi i przegryzł aortę. Tragedia, ale wydało mi się to w tej tragedii komiczne, że facet zginął przez bobra. Ale pomyślałem, że przynajmniej się nie bał.
A ja to w sumie czego się bałem? Wyobrażeń.
Tak samo może mnie też ugryźć bóbr, jak mogę dostać schizofrenię czy jakąś ciężką chorobę. Nie mogę tego całkiem wykluczyć i nie ma sensu tego wypierać na siłę. Ale jest sensem to, aby zastanowić się, co tracę teraz, w tym czasie, póki nic się nie dzieje? Tracę życie i jego rozwój i dlatego te obawy są tak naprawdę mimo wszystko mniej ważne.
Na strach przed schizofrenią reaguję zamiast tylko emocją, logiką i uporem, racjonalizacją:
„Obecnie nic mi nie jest, a jak będzie to i tak nie mam na to realnie wpływu, a życie tym i ciągłe upewnienia zabierają mi cały prawdziwy sens życia.”
Oczywiście przyjdzie emocja jak strach i niepewność, że jak przestanę o tym myśleć, to jednak tego dostanę, ale jak ulegniemy emocji, to nic się nie zmieni, będziemy się tak stale bali czegoś.
Ale jak pójdziemy w zaparte mając przed oczami cel (wolne życie od ograniczającego strachu) i emocję tą zignorujemy, czyli mimo niej nie będziemy czytać ponownie czy mamy szanse na raka czy nie, a do tego będziemy uwagę (na początku z wielkim trudem) kierowali na sprawy domowe, życiowe, przyjaciół, znajomych, gry, uprawianie seksu, pracę, szukanie rozwoju w pracy (kursy itp.), to zwyczajnie emocja zniknie, a my wpajamy sobie teraz powoli reagowanie na słowo „rak” także logiką.
Ja jak słyszę „rak” czy „schizofrenia” obecnie, to oczywiście wiem, że nie chcę tych chorób, ale nie telepię się już. Wiem, że nie mam wpływu na to, a ciągłe życie strachem zabrałoby mi ponownie wiele miesięcy i lat. A moja uwaga szłaby na bzdury, zamiast na coś, co może sprawić mi przyjemność i rozwój.
Dlatego wybierz w końcu najważniejszy priorytet.

Na koniec chcę dodać, że to też nie było tak, że poczytałem o joginach i nagle uświadomiło mnie, i olśniło, i wyzdrowiałem.
Wiele osób czytuje różne rzeczy, bo chce przemienić swoje życie, ale to wszystko może mieć na ciebie wpływ. Jednak jeśli żyjesz emocjami i nimi kierujesz się podejmując decyzje, to i tak potrzebujesz zacząć działać logiką mimo emocji.
Tu jeszcze chciałbym dodać, że w taki sam sposób poprawiłem swoje optymistyczne podejście choćby do stresu. Do dziś się staram tego trzymać. Zawsze potrafiłem się stresować nawet małymi sprawami. Zawsze jak przychodził stres, z uwagi na nawet choćby małe zlecenie w pracy, to miałem czarne wizje, myśli „nie uda się”. Bowiem jak zawsze pierwsze było co? Emocja.
Więc do dziś niektóre stresy wytrącają mnie przecież z równowagi, obawy czy się uda, czy nie polegnę przy tym zadaniu itp. Najczęściej mówię:
„Będzie ok, przemyślę praktycznie czy dam radę to zrobić i się uda, jak nie, spróbuję później lub spróbuję czegoś innego”.
I nie mam już obecnie takich emocji negatywnych, a na początku jak próbowałem zagłuszyć reakcje emocją - logiką, to emocje szalały.
Tematy stresu męczyły, powracały co chwila, ale to potrzeba wyrabiać sobie sumienność w tym, a także wyrozumiałość dla swoich działań i ewentualnych porażek.
Zajmowałem myśli jak męczyły czymś innym, a sam stres i martwienie się traktowałem jako emocję, która jest, ale mogę mimo to trzymać się logiki i oczywiście mimo wszystko szedłem zrobić, co było do zrobienia, a powodowało ten stres.
No bo jako człowiek mam jednak wolną wolę.
To naprawdę zmienia, obecnie jak się stresuję to poważniejszymi zadaniami, a nie wszystkim co mnie dotyczyło.
A przede wszystkim - DAJE TO W KOŃCU EFEKT, a nie jak wcześniej nerwy, nerwy, nerwy, i rzeczywistość i tak jaka miała być, taka była :)

Ważne!

Trzeba też powiedzieć sobie coś bardzo ważnego, ja te zmiany przestałem traktować jako dopust boży, a zacząłem jako rzecz potrzebną i tak naprawdę w moim życiu najważniejszą.
Bo widziałem przed sobą cel i możliwy efekt, i sprawdził się, moje życie wygląda zupełnie inaczej bez zaburzeń i wielu, wielu innych ograniczeń.
Dlatego ja nie traktowałem tego jako karę, potraktowałem to jeszcze zanim mi się poprawiło jako coś, co widocznie było potrzebne.
Ktoś może pomyśleć, że strasznie to upraszczam wszystko do jednej sprawy.
Otóż biorąc udział w forach internetowych, rozmawiając z ludźmi, bazując na ich i swoich doświadczeniach, stwierdzam, że psychologię i konflikty emocjonalne, zaburzenia lękowe, można sprowadzić do reagowania po prostu emocjami.
Mimo że wiele osób przeżywa różne rzeczy na swój sposób, mimo że mieli różne doświadczenia z przeszłości, to reakcje nieprawidłowe, które utrudniają życie czy relacje międzyludzkie, wynikają z zapatrywania się na wszystko emocjami.
A osoby, które wpadły w zaburzenia lękowe, wpadają w myślenie i życie także emocjami lęku, niepewności, depresji oraz obawami.
Więc dlatego upór i wdrażanie w swoje decyzje działania logiką jest jedną z podstaw, która pozwoliła mi wyprowadzić się na prostą.
Jeżeli chodzi o szybkość z jaką można to wdrożyć, to oczywiście zależy w dużej mierze od twojej sumienności, ale także od temperamentu danej osoby. Jedni są ogólnie bardziej optymistyczni, inni mniej, bywa różnie.
Ja akurat zawsze należałem do najmniej optymistycznych ludzi jeśli chodziło o moje życie, a także nigdy nie należałem do osób, które myślały, że kiedykolwiek będzie u mnie możliwe reagowanie czymś innym niż emocjami.
Nie należałem do wojowników życia :D
A jednak zmiany poczyniłem wielkie, dlatego mówię, że ty także możesz.
Znajdź cel, znajdź wyobrażenie sobie efektu, chodź na psychoterapię, poznawaj siebie i upieraj się mimo emocji, bo one są czymś, co cię ogranicza lub powoduje, że stoisz w miejscu.
Napisałem tu także sporą krytykę leków :D
Nie chodzi mi jednak o to, że uważam wsparcie lekami za całkowity bezsens, jednak jestem zdania, że w całościowej zmianie powinny stanowić ewentualnie margines, a nie główne leczenie.
O tym napisałem teraz, a w dalszych częściach opiszę pozostałe elementy układanki, które mi pomogły i te, które również dla mnie były niezbędne.
Podkreślam raz jeszcze, że to są tylko moje własne spostrzeżenia, a dokładnie to, co mnie wyprowadziło na prostą.

W kolejnym wpisie napiszę o AKCEPTACJI, MEDYTACJI (jako zrozumienie przepuszczania emocji i myśli), ATAKACH PANIKI.

A więc zrobiłem pewne podsumowanie dotychczasowych elementów części 2.
Nie jest to streszczenie, ale takie podstawowe punkty, choć i tak polecam odczytać całość uważnie i powoli :)

Zrozumiałem, że aby zacząć wychodzić z nerwicy, należy uświadomić sobie czym w ogóle nerwica jest. mechanizm-lekowy-charakterystyka-t5227.html
Zrozumieć czym jest mechanizm lękowy. Nie jest on zdenerwowaniem się, a jego regeneracja trwa dłuższy czas i jest utrudniona przez podążanie za myślami lękowymi, skupianiem na objawach oraz lękach i często sytuacjach i „objawach” zupełnie naturalnych, nadając im rangę „niebezpieczny”.
Dzięki temu mogłem bardziej stanowczo zapakować poszczególne elementy mechanizmu lękowego do kartonu z napisem „zaburzenie emocji” i traktować jako całość.
Doszedłem do wniosku, że samo zaburzenie jest tak naprawdę nawykiem, reakcją i postawą wyczuloną na „wyszukiwanie zagrożenia”, utrwaloną z pojawieniem się pierwszego objawu lub ataku paniki, bądź dziwnej myśli.
Zrozumiałem, że po krótkim czasie zaburzenie zaczyna żyć swoim życiem, zupełnie obok przyczyny, która to wywołała.
A dzieje się tak dlatego, że poprzez skupianie się na objawach oraz myślach wynikających z samego mechanizmu lękowego oraz poprzez nadawanie rangi „niebezpieczny” zjawiskom naturalnym, stale SAMI przedłużamy regenerację tego stanu.
Dlatego w końcu rozdzieliłem zaburzenia od innych problemów emocjonalnych, konfliktów jak np. nadwrażliwość na krytykę (dało mi to wytchnienie od obaw, że muszę poznać tajniki podświadomości, bo inaczej zaburzenie nigdy nie minie).
Zrozumiałem bowiem, że odpowiednimi zabiegami oraz krokami i działaniem, mogę wyjść z mechanizmu lęku, zmienić na nowo postawę „wyszukiwania zagrożenia” na postawę zwykłą, tryb zwykły, a nie defensywny i dzięki temu pracować nad ewentualnymi problemami osobowymi (jeżeli takie są, bo wcale ich być nie musi) bez konieczności sięgania po leki, które mogłyby w przyszłości sprawić, że nadal nie będę miał rozpracowanego osobnego nawyku „siedzenia” w zaburzeniu.

Choć oczywiście wychodząc z zaburzenia, wychodząc w końcu z mechanizmu nerwicowego i postawy (spowodowanej przez zaburzenie) lękowej może zdarzyć się tak, że niektóre osoby mają dalej problem choćby dajmy na to nadwrażliwości na krytykę. I np. jakaś krytyka mocna może powodować doły czy też jakieś niepokoje.
Ale dzięki temu, że uzyskaliśmy świadomość czym jest lęk, nerwica oraz potrafimy już reagować na nie inaczej niż poprzez zanurzanie się w tym i zastępowanie tym głównych problemów czy stresów, wikłaniem się w bezsensowny mechanizm lękowy, nie zrobimy z „muchy słonia” i nie wpadniemy w zaburzenie.
Innymi słowy doły i niepokoje miną, a my możemy skupić się na realnym stresie czy problemie, a także z powolnej zmianie choćby tej wrażliwości na krytykę.

Doszedłem do wniosku, że te wszelkie konflikty wewnętrzne to także po prostu nawyki pewnych reakcji nadmiernymi EMOCJAMI, które zostały utrwalone z uwagi na pewne wydarzenia/traumy z przeszłości.
(z uwagi na tego typu problemy warto korzystać choćby z terapii)
Dlatego np. wrażliwość na krytykę jest efektem wydarzeń z przeszłości, traumy (krytyka rodziców, brak z ich strony zainteresowania, bądź choćby nieprzychylne środowisko szkolne, co dalej za sobą ciągnie zwykle niską samoocenę i z uwagi na chęć „wybicia się z tego” dochodzić może do przerostu ambicji, potrzeb, nad realne możliwości, co rodzi dużo presji i stresu), może rozpocząć naszą postawę reagowania na każdą krytykę rozmaitymi nadmiernymi emocjami.
A że nie rozumiemy tego to stale reagujemy tylko taką reakcją. Do tego jak próbujemy inaczej reagować to pojawiają się różne emocje, przez które szybko rezygnujemy.
To powoduje ciągłe trwanie w jednej postawie.
Jednakże wychodzenie z zaburzeń, z mechanizmu lękowego, pokazało mi, że w zasadzie nawyki siedzenia w zaburzeniu nie różnią się wiele od nawyków i nieprawidłowych reakcji osobowych, będących efektami różnych dawnych traum, stresujących ciągów wydarzeń.
Dzięki temu pojąłem, że to iż próbuję czasem postąpić inaczej niż dotychczasowa reakcja, (czyli np. do tej pory się wszystkim przejmowałem, a zaczynam się po prostu nie przejmować), powoduje różne emocje, ale nie jest to złe ani nieprawidłowe. O ile oczywiście to wiemy i to rozumiemy, bo tak to te emocje będą nas nękać, a jak to rozumiemy to zwyczajnie możemy te emocje sprowadzić do ich prawidłowego miejsca.
Prawidłowym miejscem emocji jest takie, że jeśli nawet występują możemy mimo to kierować się dalej umysłem praktycznym i logiką.
O ile na początku jest to trudne z czasem kształtujemy mimo wszystko nowe postawy. Bo dzięki temu do reagowania emocjami zaczynamy w końcu dodawać logikę i zamysł praktyczny.
Zrozumiałem, że czy to w zaburzeniach czy w wypadku zmian postawy, powiedzmy życiowych, emocje przy tym występujące to norma, a nawet potrzebna norma.

No i na koniec uszeregowałem priorytety:

W wypadku zaburzeń:
Przestałem tak bardzo stawiać na pierwszym miejscu te wszelkie obawy nasyłane mi przez nerwicę (no bo przecież wynikały one tylko z mechanizmu lękowego), a postawiłem jako cel nadrzędny wszelkie działania przeciwko temu, bo efektem miało być w końcu wolne życie od lęków. Chciałem bez obaw i wiecznych myśli lękowych i objawów, w końcu sobie żyć.
W wypadku korygowania nawyków nieprawidłowych reakcji życiowych:
Przestałem tak bardzo stawiać na pierwszym miejscu opinię innych, krytykę, potrzeby wybitnych osiągnięć ponad możliwości, a skupiłem się na tym jak mogę praktycznie i całkowicie na opak emocjom zmieniać swoje działanie, aby stało się ono bardziej logiczne niż emocjonalne.
I to pomimo tego, że na początku emocje i tak są silne i próbują dominować moje reagowanie i wybory życiowe.

Powyższa część jest to wstęp.
W dalszych elementach będę wyjaśniał poszczególne swoje zaburzenia oraz życiowe skrzywione postawy i sposoby jakimi na nie reagowałem.

4. AKCEPTACJA
O akceptacji w zasadzie wiele nie będę tutaj jednak pisał. To znaczy tak w sumie o akceptacji to już na potrzeby tego wpisu wcześniej napisałem, ale...potem skopiowałem omyłkowo plik na plik i wpis o akceptacji się niestety usunął.
Jednakże w tym samym czasie robiłem nagranie i wszystko to, co we wpisie było, zostało nagrane :)
Dlatego też odsyłam na do nagrania segment-1-istota-akceptacji-t5203.html, a także i na przykład do tego wpisu, gdzie o akceptacji pisałem podsumowanie-leczenia-plus-nowy-wazny-e ... t3862.html, a w sumie o akceptacji także jest ten wpis, choć także o czymś innym akceptacja-zaburzenia-oraz-wiara-ze-to- ... t3619.html

Tutaj w zasadzie nakreślę ogólnie kwestię akceptacji oraz wymienię jak akceptacją posłużyłem się ja.

Akceptacja jest w zasadzie przeciwieństwem skupiania się na swoich lękach, objawach i myślach natrętnych.
Oczywiście pierwsza myśl wielu z was to – jak się nie skupiać, skoro to jest tak silne.
Owszem jest, bo stan emocjonalny, który przy nerwicy jako jedyny w zasadzie można powiedzieć choruje, potrafi wpływać na ciało i dawać rozmaite objawy fizyczne, ale także psychiczne, potrafi również zapewniać nam świeżutką porcję natrętnych straszaków myśli oraz obaw.
Jednakże nie jest niebezpieczny.
To oczywiście mało kogo pociesza.
Ale okres pocieszania powinien w którymś momencie waszą własną decyzją minąć :) i powinien zostać krok po kroku wprowadzany okres wychodzenia z mechanizmu lękowego, w którym mocno siedzimy.
A to właśnie można robić poprzez choćby te praktyki opisywane na forum.
Wtedy w zasadzie pocieszanie się i tylko „uspokajanie” powinno schodzić z pierwszorzędnej linii naszej obrony, bo stosując tylko te dwa aspekty, czyli pocieszania się i uspokajania, nie robimy za wiele jeżeli chodzi o samo wychodzenie z nerwicy. Chociaż te etapy uspokajania są moim zdaniem również potrzebne, bo tym także zdobywamy wiedzę, ale w którymś momencie, mimo trudności, należy iść dalej.
Aby ruszyć dalej, dość potrzebna jest do tego akceptacja. Dzięki temu oraz wprowadzając w życie techniki mające na celu wybicie się z mechanizmu lękowego, coraz mniej będziemy skupiali się na objawach czy myślach natrętnych. Nie ma to oczywiście polegać tylko na odwracaniu uwagi od natrętnych myśli czy objawów. Bowiem również trzeba praktykować (dzięki posiadanej wiedzy) z uporem brak nadawania dużej wartości takim natrętom czy objawom.

Ale powoli, teraz akceptacja:

Zaakceptowałem fakt, że zaburzenie lękowe nie oznacza, że jestem słaby.
Ogólnie rozpatrywanie zaburzeń emocjonalnych na „słaby” - „silny” jest bez sensu. Po prostu te słowa źle się kojarzą, bycie słabym dołuje.
Bardziej jak już miałbym rozróżniać to stosowałbym „emocjonalny” - „logiczny, praktyczny”.
I też nie stosuję takiego rozróżnienia dla pokazania co jest złe, a co dobre.

Jak pisałem we wcześniejszych wpisach, bycie np. emocjonalnym nie jest według mnie wadą, o ile nauczymy się wdrażać też logikę w swe działania. I to tyczy się nie tylko życia, ale także zaburzeń, gdzie przecież reagujemy wkoło na wszystko strachem i idąc za tym blokujemy logiczne i świadome myślenie.
Reagowanie tylko logiką czy praktyką w całym życiu też nie jest aż takie super, chyba że tyczy się to samego zaburzenia, to według mnie owszem, bo dość szybko wychodzimy wówczas z mechanizmu nerwicowego.
I dlatego mówiąc o zaburzeniach to właśnie choćby udział na forum i poznanie setek ludzi i ich historii przekonało mnie, że podział na słaby i silny jest błędny.
Podział na „emocjonalny” i „logiczny” jest bardziej słuszny, choć też nie we wszystkich przypadkach.
Wiele osób mówi często takie słowa: „Byłem słaby psychicznie i mam teraz nerwicę”.
To jest takie dobijanie się w sumie i nie chodzi tu tylko o grę słów, ale pokazuje brak zrozumienia swojej emocjonalności.
Bowiem ta „słabość psychiczna” to po prostu nadmierna emocjonalność, kierowanie się emocjami, zamiast często w potrzebie logiką i zamysłem praktycznym.
Ale o tym pisałem w 3. elemencie części 2.
Natomiast sama emocjonalność może owszem prowadzić szybciej do zaburzeń, z uwagi na to, że jak reagujemy prawie TYLKO emocjami to często niesie to za sobą wiele ciężaru, presji, stresu zakładania różnych masek czy udawania kogoś kim nie jesteśmy.
Łatwo wtedy wpaść w mechanizm lękowy.
Dlatego też taka osoba powinna powiedzieć:
Akceptuję to, że zawsze byłem emocjonalny i przez to doprawiłem się zaburzeń emocji, czyli zaburzeń lękowych.
Ale zarówno emocjonalność to nie koniec świata, bo wprowadzenie do tego umiaru i reakcji logiką jest możliwe, a i samo zaburzenie to nie koniec życia, bo z kręgu lęku się WYCHODZI.

Ktoś może więc pomyśleć, a jeśli ja nie byłem aż tak emocjonalny? Zawsze lub często twardo stałem na ziemi?
Otóż to również wcale nie chroni przez zaburzeniami emocjonalnymi.
Wystarczy duży stres, jakaś trauma (choćby zażycie substancji psychoaktywnej) i możemy wpaść w mechanizm lękowy. A wpadnięcie w zaburzenie oznacza nie mniej nie więcej, że nagle stajemy się emocjonalni jak cholera :) Bo głównymi emocjami jakimi wtedy żyjemy są strach i lęk bądź depresja.
To częsty problem osób, które przy nerwicach nagle trzęsą się, boją, płaczą, czują bezsilni, wrzeszczą, złoszczą, a do tego zawsze byli „stabilni”.
Ale to przy zaburzeniach możliwe.
Więc takie osoby powinny mówić:
Akceptuję to, że zawsze stałem twardo lub mocno na ziemi, ale jednak wpadłem w bezsensowny stan lękowy i potrzebuję teraz wykroczyć poza jego barierę.
Co by nie mówić uparte trzymanie się logiki, czyli wiara w zdrową własną świadomość, mimo emocji i całego mechanizmu lękowego, zawsze szybciej powoduje wyjście z zaburzenia.

Miałem o akceptacji napisać krótko, a tu pierwszy punkt i się zaczyna :D A więc:
Zaakceptowałem to, że zawsze byłem bardzo emocjonalnym człowiekiem i to szybko spowodowało u mnie zaburzenia. Jednak moja emocjonalność nie była wadą, a jedynie problemem, z uwagi na to, że była najczęstszą reakcją, jaką się kierowałem.
Zaakceptowałem również to, że mam stan zaburzeń emocji, czyli zaburzeń lękowych, w których jako jedyne pochorowane są emocje. Wpływają one na ciało, myśli, ale nie są w stanie zrobić mi krzywdy.
Zaakceptowałem to, że myśli strasznie głupie, dziwne, przerażające, a zarazem przeskakujące z jednej na drugą w różnych odstępach czasowych, są wynikiem samego wystraszonego stanu umysłu, który jest opisywanym przeze mnie często mechanizmem lękowym.
Zaakceptowałem fakt, że ciągle analizując daną myśl i nadając jej rangę „niebezpiecznej” sam przedłużam swoje stany i bardziej wpajam postawę wyczulenia.
Zaakceptowałem fakt, iż objawy, jakie nagle się pojawiają, mimo że czuję się w danej chwili „spokojny” i „o niczym nie myślę” są efektem samego stanu lękowego.
I mogą się pojawiać nawet wtedy, gdy pracuję nad sobą.
Mogą się także pojawić objawy, które już minęły, bo wychodząc z nerwicy nie wychodzimy z objawów, ale całości zaburzenia.
Zaakceptowałem to, że przy nerwicy, dopóki mój stan emocjonalny nie wyciszy się (samemu świadomie się go do tego przekonuje) mogę odczuć lęk „bez powodu”, napięcie, a nawet atak paniki może nagle nadejść, mimo że dawno nie nadchodził.
Zaakceptowałem, że to nie są nawroty „do początku”.
Przyjąłem do wiadomości również fakt, że przy „chorym stanie emocjonalnym” mogę szybciej wpadać we frustrację, złość, gniew, i nie jest to nic nienormalnego.
Zaakceptowałem fakt, że nerwica to nie tylko myśli - obawy, lęk, czy objawy, ale także to, że mój stan umysłu przez rozbiegane emocje jest nastawiony na „wyczuwanie zagrożenia”.
Powoduje to wyolbrzymianie swoich stanów oraz objawów z nich wynikających, ale co gorsza traktowanie wielu zwykłych spraw (jak choćby czasowej dezorientacji po szybkim wybudzeniu się) jak objaw nadchodzącego realnie kataklizmu.
Zaakceptowałem więc to, że teraz będę łapał się na tym i odpuszczał - „sprawdzał nerwicę”, zamiast się uspokajać.
Oraz zaakceptowałem, że ta postawa zmieni się jak będę mimo emocji i obaw trzymał się logiki, nie tylko tłumaczył sobie, ale także mówił „zapraszam”.
Zaakceptowałem również to, że na to potrzeba niestety czasu oraz, że samo uświadomienie sobie tych rzeczy nie sprawi, że z tego nagle wyjdę.
Bo uspokajanie się pomaga i daje ważne punkty, ale nie odburza, a z czasem robi się pewną formą ucieczki przed odburzaniem, formą „użalania się” i skupiania na objawach, lękach i myślach.

Teraz kwestią jest to, że mnie wiele miesięcy zajęło dojście do tego, co akceptować.
I niech nikt z was nie pomyśli, że ja sobie to zaakceptowałem, powiedziałem czy napisałem i trolololo, byłem zdrów. Bowiem dłuższy kolejny czas kosztowało mnie to wiele cierpliwości i wahania się tych stanów.
Choć gdy poważnie zacząłem z uporem trzymać się tych wszystkich technik wychodzenia z mechanizmu lękowego to ostre stany poprawiły się w ciągu dość szybkim, bo 3-4 miesiące.
Jednak kolejne miesiące to były stałe wahania przy pojawianiu się i wracaniu różnych objawów, czasem nawet ataków paniki, lęków, wielu emocji rozdrażnienia, a także wielu myśli natrętnych i straszaków.
Wiele nocy było nieprzesypianych z uwagi na to. To nie było tak, że minęło mi to w tydzień.
Swój w miarę dokładny czas wychodzenia z zaburzeń napiszę na koniec całej części 2.
Jednak było to tego warte, bo po pierwsze „naumiało” mnie świadomego życia pośród emocji i myśli.
Dzięki temu powiedzmy w przyszłości, w razie gdyby dajmy na to zostawiła mnie żona i czynnik ten byłby stresogenny na tyle, że przyszłyby objawy stresu, które łatwo mogą przemienić się w zaburzenie, już nie doszłoby u mnie do tego.

Moim uporem, a dokładnie motywacją w tym uparciu się było to, że:
Zaakceptowałem fakt, iż wszelkie obawy jakie nasyła mi lęk nie są warte mojej uwagi.
Bo właśnie przez to, że tą uwagę im nadaję, moje życie samo w sobie jest bez wartości, nie ma w nim praktycznego celu. To chciałem w końcu zmienić i to stało się moim priorytetem.


4. MEDYTACJA / Co wyniosłem z nauk mnichów :D

Wyniosłem na pewno sporo, choć akurat ja czytając o filozofiach/religiach mam tendencję czytania o tym z tak zwaną otwartą głową, a to mi w sumie pomaga w interesowaniu się takimi tematami. Bo nie biorę od razu wszystkiego za pewnik, a jedynie wybieram to, co kluczowe dla mnie.
Tak samo było z religiami Wschodu, oświeceniem :) i w zasadzie pomogło mi to zrozumieć zależność, a zarazem możliwą odrębność świadomości a myśli i emocji.
A także pomogło mi poszeregować priorytety.
Poszeregowanie priorytetów było kwestią niezmiernie ważną w moim procesie odburzania.
Dlatego jak po wklejeniu wpisów 2 części, które znajdują sie powyżej, zacząłem dostawać pytania czemu nie ma opisu jak wyjść z lęku, zacząłem się zastanawiać czy ja to niezrozumiale napisałem, czy może po prostu ludzie chcą się skupiać tylko na konkretnym czymś, co pomoże wyjść z lęków.
Takie konkretne coś może wymagać jednak zrozumienia również naszego stanu emocjonalnego, zrozumienie jego istnienia, niezależnie od świadomości, a także choćby wyjście naprzeciw obawom.
Mnie nie odburzyło tylko i wyłącznie ignorowanie objawów i sprawdzanie nerwicy oraz niereaktywność. Bowiem trzeba mi było także prostego zrozumienia zaburzeń emocji oraz innego spojrzenia na nie i na objawy oraz obawy.
I to właśnie praktyki różnych joginów dały mi podstawy aby to zrobić, dały mi podłoże do gruntownych przemyślunków.
A mianowicie zrozumiałem, że żadna z osób dążących do oświecenia poprzez rozwój wewnętrzny/duchowy nie miała praktyki „stoickiego spokoju” nabytej od razu. Wielu z nich dążyło do tego miesiącami, a zaawansowani zapewne latami praktyk.
Oczywiście ja to uprościłem sobie, bo są różne, nazwijmy to, kulty dążenia do oświecenia, nurty, szkoły, ale mnie w zasadzie do niczego ta różnorodność konkretnie się nie przydała.
Natomiast zrozumiałem, że dążenie do stoickiej postawy, czyli zachowania spokoju wobec zmienności losu, jak i straty, było poprzedzone zapewne dłuższa praktyką. I osoba, która do takiego nazwijmy to oświecenia dążyła, musiała na początku odczuwać silne emocje, jak każdy z nas w wypadku jakieś np. złej wiadomości.
Dążenie do stoickiego spokoju, spokoju ducha, to jednak nieszarpanie się z emocjami, a także to niekontrolowanie emocji siłą woli. Emocji nie da się tak kontrolować, bo to przynosiłoby odmienny skutek. Osoba, która dąży do umiejętności zachowania spokoju, potrafi rozdzielić strefę emocji od sfery myśli oraz świadomości.
Dzięki temu puszcza emocje, a dokładnie stosuje wobec nich brak reakcji. Nie szarpie się również z negatywnymi myślami, dostrzegając je, ale traktując neutralnie, a nie jako wyznacznik zachowania.
A co tej osobie pozwala na takie działanie? Właśnie świadomość/logika.
Taki mnich jako swój główny cel stawia sobie rozwój wewnętrzny, nauka zachowywania stoickiej postawy jest dla niego w tym momencie najważniejsza, ma on różne powody, aby to osiągać, a to jego wiara, a to po prostu dążenie do takiego stanu i umiejętności. Nieważne są powody celu, on po prostu taki cel chce osiągnąć mimo innych trudności czy obaw.
I w momencie złej wiadomości lub nawet tragicznej informacji, oczywiście, że odczuwa on emocje, ma również wiele myśli, ale logicznie trzyma się tego, że musi to przepuścić, bo dzięki choćby medytacji uczy się tego, że emocje i myśli przemijają.
A świadomość nie, decyzje świadome nie przemijają i dają konkretne efekty.
Z czasem takich praktyk coraz mniej emocji pojawia się w nadmiarze (nie znikają one jednak całkiem), a działa coraz częściej sama świadomość, i tak osiągają oni w zasadzie spokój ducha. Bo potrafią się logicznie odnieść do różnych wydarzeń, ale zarazem nie są robotami bez uczuć. Wręcz przeciwnie, potrafią okazywać ciepło i miłość, bo sami są spokojni.
Zrozumienie tego bardzo mi pomogło.
I czy ja piszę to, bo stałem się jak jakiś jogin, odporny na wszelkie zmienności losu?
Nie.
I chociaż imponowały mi umiejętności różnych joginów, którzy żyli bardzo świadomie, to akurat to nie było moim celem.
Chociaż wychodzenie z zaburzeń oraz różnych cech osobistych, które mnie blokowały, pokazały mi, że spokój ducha osiągany w taki sposób jest w zasadzie realnie do osiągnięcia. Jednakże ja wykorzystałem to u siebie do poprawy różnych reakcji, reakcji na stresy, a także właśnie zaburzenie. Bo jak się czymś wkurzę to muszę sobie ryknąć :D choć wiem dobrze, że wcale bym nie musiał ;) .
Dojrzałem w zasadzie jakie możliwości mam dzięki temu, w wypadku własnych zaburzeń lękowych.
A mianowicie mimo różnych starań, w którymś momencie blokowało mnie zawsze jakieś nerwicowe ALE, jakaś obawa, której się bałem. Porzucanie skarbu, sprawdzanie nerwicy (ryzykowanie), czyli innymi słowy porzucanie kontroli wydawało mi się bardzo trudne. Stosowałem akceptację, ignorowanie objawów, starałem się w którymś momencie mocno, ale - ALE było jednak nadal silne.
Jednak robiłem błąd tego typu, że jakby ktoś mnie się zapytał co jest moim celem? Powiedziałbym, że wyjście z zaburzenia.
Ale jak tylko przychodziła dajmy na to jakaś natrętna myśl (a przychodziły ciągle), która dawała obawę, to mimo wszystko zapominałem o celu i drążyłem samą obawę, analizowałem myśl, bałem się przestać o tym myśleć, zwracać na to uwagę.
Dotyczy to także objawów oraz samego lęku. No bo jak można mówić, że celem jest wyjście z zaburzenia, a zarazem ustawiczne zwracanie uwagi na jego straszaki i przez to tkwienie w nim. Nasze świadome działanie mija się z celem w takim razie.
Dlatego te postawy joginów różnego rodzaju pokazały mi, że oni mając także objawy, emocje, myśli (tak, oczywiście, że zdaję sobie sprawę, ze przy zaburzeniu to jest wszystko cięższe i mocniejsze ;) ), ale zarazem trzymają się celu i świadomie przepuszczają to, pozwalają na to i tkwią we własnym uporze, który ma im dać określony efekt.
Dlatego właśnie ja część 2. zacząłem od pisania o logice, świadomym uporze względem zaburzeń, obaw nerwicowych.
Bo to również była dla mnie kwestia ważna, bo zacząłem patrzeć na zaburzenie i wszystkie jej elementy jak myśli, objawy, obawy, lęk, postawa wyłapująca zagrożenie, nie jak na coś, co mnie atakuje, a ja muszę z tym się szarpać i walczyć.
Bowiem stany te mimo wszystko wynikają ze mnie, a dokładnie z mojego chorego stanu emocjonalnego.
Pozwoliło mi to powoli oczywiście nie traktować już objawów, lęku, myśli i obaw jako czegoś co mi zagraża, bo to powoduje, że oddalam się od celu, a nie przybliżam.
I powoli mogłem coraz bardziej z automatu na wszelkie obawy, objawy, myśli i lęki reagować nie strachem, ale od razu myśleniem jak rozbić i zignorować daną myśl, obawę, objaw czy lęk. Bo to przybliża mnie właśnie do celu.
Czyli na myśli, obawy, objawy przestawałem powoli reagować pytaniami „skąd to”, „dlaczego to”, „po co to”, „kiedy minie”, „a co jeśli się to stanie” itp., tylko w końcu właśnie świadomym wyborem (to jest zawsze sprawna rzecz w zaburzeniu - świadomość), akceptowałem, ignorowałem, ośmieszałem, wyszydzałem, a także porzucałem skarb – „ryzykowałem”, „sprawdzałem nerwicę”, bo wybrałem ratowanie ogromnego bogactwa. Czym było życie wolne od takich lękowych ograniczeń.
Więc może też spróbuj teraz świadomie dokonać wyboru i na myśli, objawy i obawy także tak reaguj?
Bo przecież świadomość działa u ciebie doskonale, masz pewnie już wiedzę na tematy czym jest nerwica i natręctwa, a jeśli nie to poszerzaj ją.
Dobrze wiesz, że myśli natrętne cię straszą po raz któryś, pozwól sobie na sprawdzenie ich realności. Jeżeli nawet nie możesz ich sprawdzić w tej chwili, bo np. straszą cię, że jesteś homoseksualistą, to logicznie sobie postanów, że i tak żyjesz dalej, bo dobrze wiesz w głębi siebie, że nim nie jesteś ;)
Daj czas natręctwom, aby pokazać realność tego, niech czas zweryfikuje ich rzekomą prawdę, ale ty teraz żyj pełnią życia i zajmuj się różnymi swoimi sprawami, porzuć kontrolę i nie weryfikuj co godzina czy natręctwo ma rację czy nie!
Odpuść to i kieruj się logiką i intuicją, ignoruj natrętne straszaki.
A zobaczysz, że ignorowany lęk, i straszaki odpuszczą, a logika i twoja świadomość wygrają.
Porzucaj kontrolę w imię większego bogactwa, świadomie, bo nic ci nie zagraża, to jedynie szalejące emocje. Ale o tym już pisałem w poprzednich elementach części 2.
Bo to jest ogólnie rzecz biorąc twój wybór, a cel przecież dobrze znasz.
Uszeregowanie tych priorytetów, czyli postawienie na czele największego bogactwa - życia własnego - zamiast drążenia obaw i myśli, ciągłego poszukiwania co mi jest i kiedy minie oraz zamiast szukania wymówek do działania (dla przykładu – „bo ja to mam gorzej”), zacząłem powoli myśli i obawy oraz inne elementy mechanizmu lękowego mechanizm-lekowy-charakterystyka-t5227.html traktować jako coś co mi JUŻ NIE zagraża, ale coś, co jest upierdliwie natrętne, i szukałem momentalnie sposobu jak mogę to natręctwo oszukać i je zignorować. Sprowadzić do poziomu wartości – „śmiecia”. Bo cel był przecież jakże wybitny i opłacało się upierdliwie trzymać nowego postanowienia i nowej perspektywy.

Tym, co mi pokazało czym różni się świadomość od myśli i emocji, jest MEDYTACJA.
Nie mam tutaj na myśli jakichś medytacji typu lewitacji :D Tylko wyciętą na potrzeby relaksacji i psychologii medytację relaksacyjną, o której było już pisane na forum:
medytacja-relaksacyjna-t3421.html
medytacja-relaksacyjna-czesc-2-oczyszcz ... t4590.html

I właśnie tutaj poruszę pewien temat.

Medytacja a kwestie religijne

Często osoby będące katolikami mają obawy czy kwestia medytacji nie jest sprzeczna z ich wiarą. Z uwagi na to, że często w nerwicy występują natrętne myśli, to mogą one dotyczyć kwestii medytacji jako grzechu. Ja np. tak miałem. No ale wiadomo, że natręty to NIE wyrocznie :)
Ogólnie od księży również w większości można usłyszeć, że medytacja to jest grzech, niewierność wobec swojego wyznania. Wynika to z uwagi na łączenie medytacji od razu z wszelkimi religiami jak np. buddyzm.
Jednak medytacja relaksacyjna nie ma kompletnie żadnego związku z jakąkolwiek religią, ona ma uczyć nas po prostu relaksacji oraz umiejętności skupienia świadomej uwagi mimo myśli i emocji.
Medytacja taka to nie tylko przecież siedzenie okrakiem i wymawianie: oooouuummm, aaaauuummmm :)
Medytacją są również choćby spacery i skupianie uwagi na pięknie otoczenia. Sam Jan Paweł II, który spacerując po górach „wyłączał się” i swą uwagą podziwiał piękno, tak naprawdę medytował.
Nikt tu nie mówi przecież o modlitwie poprzez medytację, czy kłanianie się glinianym bożkom.
Bóg miałby poczuć się znieważony przez to, że ćwiczy się uwagę i dzięki temu można wyuczyć się innego spojrzenia na myśli i emocje, a dzięki temu choćby na stres?
Moim zdaniem osoby, które mówią, że taka forma ćwiczenia uwagi jest grzechem i skazuje nas na potępienie, stawiają samego Boga w niekorzystnej sytuacji, jako nielogiczną istotę.
A przecież Bóg, stwórca wszystkiego, niewątpliwie sama potęga miłości, stwórca materii, wszechświata, działania grawitacji, stwórca matematyki, zasad fizyki kierującymi wszystkim, co widzimy i słyszymy, jest zapewne istotą całkowicie logiczną.
W głowie mi się dlatego nie może pomieścić, że miałby karać za to, że ćwiczę świadomą uwagę i dzięki temu staję się lepszym człowiekiem. Bo to byłoby całkiem nielogiczne, niepodobne do Stwórcy.
Straszenie według mnie, że medytacja relaksacyjna, czyli nauka skupiania uwagi i zarazem relaksowanie się przez to, nie wynika raczej z zasad wiary katolickiej czy innej, ale zwykłej ignorancji oraz niewiedzy.
Ale to oczywiście moje przemyślenia, nie zmuszam, jedynie wyjaśniam jak ja to sobie zrozumiałem.
Tak więc medytację relaksacyjną chciałem zacząć stosować z uwagi na relaksowanie się. Jednakże mnie akurat medytacja nie przydała się do tego szczególnie. Podczas zaburzenia byłem ciągle w lękowym pogotowiu, napięty, z lękiem wolnopłynącym, obawami i reagowaniem wyczuloną postawą. Dlatego nie mogłem się jakoś podczas zaburzenia relaksować.
Mimo to próbowałem i podczas tego miałem problem, jaki ma sporo osób z nerwicą. A mianowicie podczas prób siedzenia czy leżenia i relaksowania się, oczyszczania umysłu dochodzi do wzmożonego lęku lub napięcia, bądź jakiś objawów jak np. poczucie zapadania się w łóżko lub kręcenia się razem z łóżkiem itp.

Z czego to wynika?
Wynika to z tego, co wszystko w nerwicy :), czyli mechanizmu lękowego. Jak opisywałem sam mechanizm, są to: myśli, lęki, objawy, obawy, a także wyczulona przede wszystkim postawa na wyłapywanie zagrożenia ze wszystkiego.
A to jest przeciwieństwem relaksacji, a skupianie uwagi na jakimś medytacyjnym słowie czy liczeniu jest ignorowaniem nerwicy.
Czyli innymi słowy podczas medytacji relaksacyjnej uczymy się puszczać kontrolę, to może powodować nasilenie lęku, bo lęk i cały mechanizm nerwicowy nienawidzą ignorancji. Więc szarpią się.
Nieprzyzwyczajone ciało do relaksowania się, bo w nerwicy często stale napięte, powoduje, że samą relaksacje nasze nerwicowe wyczulenie traktuje jako coś strasznego. Ale w gruncie rzeczy nic się nie dzieje, jak zwykle zresztą.
I właśnie to mi medytacja pomogła unaocznić, zrozumieć różnice między emocjami, objawami, myślami a świadomą uwagą, logicznym uporem.
W medytacji choćby relaksacyjnej za skupienie uwagi może odpowiadać skupianie się na jakimś słowie, jak np. „cisza” lub „relaks” bądź na liczeniu od 1 do 10.
To ma w zasadzie ułatwiać skupienie się na czymś innym niż właśnie myśli czy jakieś inne bodźce i dzięki temu zwracając uwagę na słowo czy liczenie, a można i oddech (choć w nerwicy niepolecane, bo zaraz będziemy się bać o duszności :D ) możemy spowodować, że myśli jest coraz mniej i mniej, i mniej, a jak się jakaś pojawia to tylko przepływa i zanika.
No ale przy nerwicy jak się kładłem do tej medytacji to od razu czułem większy lęk, miałem zaraz myśli, że może stracę kontrolę, usnę i nie obudzę się, wpadnę w trans i zwariuję. Czyli jak to zawsze bywa w zaburzeniu, bałem się wszystkiego, co rzekomo się zaraz zdarzy.
Dlatego początkowe próby medytacji polegały na analizowaniu myślenia, co mi się stanie, czy zapadnę się w sobie? To wzmagało niepokój, dawało czasem potrzebę ucieczki. Więc wstawałem.
Często też miałem objawy, jak poczucie zapadania się w sobie, ale to z uwagi na to, co wcześniej pisałem, ciało nie było przyzwyczajone do relaksowania się.
Denerwowałem się na początku też strasznie, że mi to nie wychodzi, że nie mogę się zrelaksować.
I dlatego od razu ci powiem, że nerwy nie pomagają, ja i tak w końcu przy zaburzeniu nigdy nie zrelaksowałem się do końca, ale za to właśnie zrozumiałem skupienie uwagi.
Bowiem mimo niepowodzeń próbowałem dalej. To sprawiło, że w końcu, mimo nadal różnych myśli i obaw, natrętów i poczucia niepokoju, powtarzałem słowa „ciiiszaaaa”. Starałem się już nie stwarzać sobie presji, że musi się udać. Jak się nie udawało lub nie mogłem dać rady to odpuszczałem, próbowałem później lub na drugi dzień.
Więc zrozumiałem świadomą uwagę i pojąłem jej znaczenie w nerwicy. A zrozumiałem to kiedy mimo odczuwania lęku, obaw, że coś mi się stanie od samej medytacji, mimo myśli, swoją uwagę kierowałem na słowo „ciiiszaaa” i chociaż emocje usilnie chciały mi pokazać swoje wyimaginowane zagrożenia, ciągle świadomością i wolną wolą kierowałem uwagę na „ciiiiiszzzzaaaa”.
Z początku wychodziło to średnio, ale podczas zaburzenia jednak stosowałem medytację codziennie, a czasem po kilka razy. To pokazało mi, że świadome skupianie uwagi na głupim słowie, powoli powoduje, że te myśli przelatują i znikają, przychodzą co prawda zaraz nowe, ale dalsze skupianie uwagi na słowie powoduje, że one mijają, a nic się nie dzieje.
Poprzez medytację sam lęk oraz moja wyczulona postawa oczywiście nie minęły, bo to wymaga pracy nad mechanizmem lękowym ogólnie przy codzienności, życiu technikami jak choćby akceptacją, ignorowaniem, niereaktywnością, zrozumieniem nerwicy, ale także właśnie świadomą uwagą.
Właśnie te praktyki kierowania tej uwagi były dla mnie bardzo ważne, bo potrafiłem oddzielić emocje oraz myśli i obawy, które podczas medytacji przychodzą i odchodzą, a ja robię swoje, czyli w tym wypadku powtarzam świadomie słowo i totalnie nic się nie dzieje.
Dla mnie było to, jeszcze raz podkreślam, nie mniej ważne niż akceptacja i „sprawdzanie nerwicy”, bo dało mi do zrozumienia, że wszystko to, co nerwica (mechanizm lękowy), czyli zastraszony stan emocjonalny mi podsyła, nie jest prawdą, a do tego mogę to z uporem maniaka wręcz :) przysłaniać świadomym krokiem, czyli choćby głupim świadomym skupieniem uwagi na czymś innym (słowie cisza), co daje ignorowanie całej nerwicy i obaw.

W przyszłości w wychodzeniu z zaburzenia przełożyło mi się to na takie sytuacje:
Kiedy w pracy miałem wykonać jakieś zadanie, policzyć towar przed sprzedażą klientowi, to zamiast znowu pocić się z uwagi na to, że brak koncentracji powodował pomyłki i zamiast ulegać myślom, że „to nigdy nie minie i nie będę mógł pracować”, „widocznie masz chory mózg, skoro nie umiesz liczyć, to nie może być nerwica”, z uporem pamiętając o celu mówiłem krótko, racjonalizowałem, „to wynika z mechanizmu, zrobię wszystko, aby go ośmieszyć” i skupiałem uwagę na zadaniu, choćbym miał 10 razy liczyć to w końcu policzyłem.
W ten sposób AKCEPTOWAŁEM OBJAWY, STAN I STOSOWAŁEM IGNOROWANIE.
Na początku z dialogami, ośmieszaniem myśli i obaw, a z czasem powoli samą reakcją był brak reakcji, czyli niereaktywność.
Bądź np. biorąc pod uwagę sytuację rozmowy z kimś.
Myślałem czy to co mówię (mój głos był jakiś obcy i dziwny ) ma sens, czy nie zwariowałem i przez to ciągle byłem pochłonięty obawami.
Skupiałem więc uwagę na rozmowie, rozmówcy, mimo że to nie do końca wychodziło i często rozmowa nie szła, a ja nie mogłem się skupić do końca, bo miałem objawy derealizacji i ta osoba wydawała się np. dziwna lub oddalona.
Ale im dłużej to robiłem, tym lepsze efekty były, bo oprócz medytacji, która nauczyła mnie oddzielać prawdę od iluzji i pokazała mi, że teraz świadomość może wpływać na stan emocjonalny, a nie odwrotnie, uszeregowałem priorytety, jak pisałem wcześniej.
Od tego momentu przy obawach, zamiast znowu wdawać się w nie i analizować, od razu szukałem sposobu jak to zgnoić i wyszydzić, ośmieszyć, zneutralizować, zmniejszyć ich rzekomą wartość, przy równoczesnej akceptacji objawów i tego, że nie wszystko szło jak chciałem.
A do tego sprawdzałem nerwicę, czyli poddawałem skarb - pozornie oczywiście, bo nic nam nie grozi, ale jednak o tym musimy właśnie świadomie przekonać stan emocjonalny.
Jednak robiłem to przecież aby ochronić największe bogactwo, czyli swoje życie i jego rozwój, zablokowany przez zaburzenie i inne cechy osobowe.
I na tym kończę w sumie te pierwsze elementy 2. części odburzenia.
Napisałem specjalnie to na samym początku, bo kwestie lęków, myśli lękowych, akceptacji opisywałem nie raz na forum.
Ale nie pisałem do tej pory o roli swoich przemyśleń i upartego postanowienia zmiany z uwagi na cel.
A rozmawiając z ludźmi często widzę, że ich problemem jest to ostateczne porzucenie kontroli, i tym co powyżej napisałem chciałem przedstawić jak sobie to ułatwiałem.
Bo poszeregowanie wartości i upór ułatwiają to ostateczne porzucenie nerwicowych „ALE” i „CO JEŚLI”, o ile mamy dostateczną wiedzę co to jest mechanizm lękowy i czym nam realnie grozi - przypominam, że niczym, oprócz męczenia.
Ten początek był podstawą, w dalszej części opiszę teraz jak poradziłem sobie z atakami paniki, lękiem wolnopłynącym, natręctwami.
A później jeszcze dalsze części :)
Chociaż nic nowego nie powiem niż to co do tej pory na forum :) jeśli chodzi o nerwicę.
Ale opiszę to pod swoją historię, zarazem to jak sobie poradziłem z zaburzeniami lękowymi, a później z cechami osobowości lękowej, unikającej, lękiem społecznym, a na końcu problemami ze sobą, rodziną i brakiem nieasertywności oraz samooceny.

Więc ogólnie sporo jednak widzę mi tego jeszcze zostało :D

5. Najpierw zaburzenia lękowe :)

Teraz więc dalej kontynuuję pisanko i w tej części poruszę najpierw to, czym zająłem się na początku, czyli zaburzenia lękowe, natrętne myśli, objawy, zachowania nerwicowe itd.
Na potrzeby tego wpisu podaję linki gdzie opisałem swoje objawy:

zbior-naszych-natretnych-mysli-i-obrazo ... tml#p50742

nerwica-objawy-mala-encyklopedia-naszyc ... tml#p50577
Całość powyżej napisana jest taką formą podstawy, która pomogła mi zrobić resztę.
Powyżej przedstawiłem rozmyślania, które poprzedziły w końcu działanie.
Podsumowanie tego powyższego tekstu jest zrobione już wyżej, jeszcze tutaj dodam, że głównym założeniem i taką próbą nowej filozofii życia było:

- Wdrażanie z uporem logiki do sytuacji, w których dochodziło do reagowania emocjami (również w wypadku właśnie zaburzeń lękowych) i trzymanie się jej, mimo obaw i różnych emocji,

- Dzięki poznawaniu różnych filozofii, o których pisałem wcześniej, podjąłem się wypróbowania nowej postawy wobec życia i świat, a dokładnie:

1.
Nie ma sensu nigdy wróżyć z fusów, czyli w wypadku lęku czy nawet samego stresu, nie warto żyć i wierzyć w obawy czy myśli, bo nie można przewidzieć przyszłości w taki sposób.
A obawy oraz myśli to wynik emocji.

2.
Życie jest naprawdę nieprzewidywalne, ale obawy i myśli płynące ze stresu czy nerwicy nie są zwiastunami tych nieprzewidzianych zdarzeń.
Wierząc w nie i żyjąc tym nie dość, że i tak nic się od tego nie staje, to tylko i wyłącznie cierpimy emocjonalnie i marnujemy energię życiową, którą można by poświęcić na cokolwiek innego.

Ale to oczywiście były założenia, gdybym może nie miał zaburzeń lękowych, to łatwiej by mi było je „przecisnąć w działanie”, ale ja miałem wiele problemów mimo różnych przemyśleń i powyższej podstawy, której zamierzałem się dopiero trzymać.
Gdzieś wyżej napisałem, jakie miałem główne problemy ze sobą, teraz krótko przypominając, mając około 25 lat moimi głównymi problemami były:

- Okropna podatność na krytykę i zabieganie o akceptację, przez to nie byłem zupełnie asertywny, przeżywałem każdy drobiazg, każdą opinię o sobie,

- Moja osobowość była nastawiona na lękowe odbieranie świata, czyli zawsze charakteryzowało mnie nadmierne martwienie się wszystkim, nadmierne przeżywanie stresu, czarnowidztwo, przeżywanie duperelek i wyolbrzymianie wszystkich problemów,
- Byłem również nastawiony na brak umiejętności konfrontacji z jakąkolwiek przeszkodą w życiu, nie potrafiłem być odpowiedzialnym, bo odpowiedzialność niesie czasem za sobą obawę utraty „czegoś”, a to rodzi stres przed utratą tego „czegoś”,
- Wolałem wszystkiego co złe i niewygodne unikać, bo bałem się emocji i złego samopoczucia oraz krytyki,
- Niska samoocena i pewność siebie pogrążona w dużym lęku społecznym,
- Żal do rodziców za swoje dorastanie i brak pewnych szans,
- Zaburzenia lękowe, ataki paniki, depersonalizacja, lęk, objawy, hipochondria.

Jak również pisałem wcześniej, któregoś razu zastanowiłem się co mnie blokuje w pierwszej kolejności.
Wyszło mi, że zaburzenia lękowe, ta iluzja. Nawyki, które każą mi ciągle skupiać się na sobie, zdrowiu, objawach. A także to, że zacząłem to traktować momentami jako zastępstwo i ucieczkę od realnych problemów.
Pamiętam, że jedną z przyczyn, która mnie drażniła, był fakt, że miałem sporo wiedzy, ale wszystko to wydawało mi się tak cholernie rozbudowane i rozwalone, jak tylko się da.
Bo z jednej strony sama nerwica, derealizacja, a z drugiej podatność na stres, z trzeciej problemy życiowe, a z czwartej rozmyślania o samej egzystencji.
Bałem się wówczas, że nie dam rady tego ułożyć, ale była w tym i moja wina, bo wszystko chciałem układać naraz.
Dlatego właśnie zastanowiłem się nad tym, co na ten moment blokuje mnie najbardziej.
Wyszło mi, że to są właśnie zaburzenia lękowe, brak zajęcia, pracy. I tym postanowiłem zająć się na początku.
Ale muszę przyznać jedną rzecz i zapewne wielu mi nie uwierzy. Przestałem pragnąć natychmiastowego odburzenia tak na 100% full wypas natychmiast.
Zrozumiałem, że taka presja jest błędna, a kto jak kto, ja najlepiej powinienem zdawać sobie z tego sprawę, bo dużo czasu spędzałem na rozmowach z osobami z zaburzeniami.
Dlatego moim założeniem stało się na początek poprawienie jakości życia, a nie całkowite natychmiastowe przeobrażenie wszelkiego zła jakie powoduje u mnie cierpienie.
Do tego miałem w sobie dużą motywację, która była spowodowana chyba tak naprawdę dotknięciem można powiedzieć „dna”, do którego mnie to wszystko naraz sprowadziło.
Wcześniej moim błędem było wkurzanie się na siebie, mówienie - jesteś słaby, do niczego, nie potrafisz sobie poradzić z lękiem, inni sobie radzą, ale ty jesteś do niczego albo, że mam to za silne, gorsze od innych.
Robiłem błąd, bo złość kierowałem na siebie, a podczas odburzania zacząłem ją kierować na głupi stan emocjonalny (a dokładnie może złość zamienioną w zrozumienie), który zaburzył się i był prowodyrem tych wszelkich sensacji.
Zacząłem mówić do niego – zorientuj się!

Czego mi brakowało do podjęcia prawdziwego odburzania przez duże O :D

To, że trzeba się konfrontować z lękiem wiedziałem od dawna, to że trzeba robić na przekór nerwicy również, ale teraz wiem czego mi brakowało do sklejenia całości układanki.
Pomimo swojej wiedzy oraz chęci również zabrakło mi:
- Wiedzy o tym, czym są lękowe myśli, te natrętne myśli.
Mimo że czytałem wiele książek o nerwicach, pytałem psychologów, nie uzyskałem przez cały ten okres zadowalających odpowiedzi, i dlatego wierzyłem w te myśli, jakbym wierzył, że myśli mają tę moc sprawczą.

- Nie akceptowałem cierpienia, które daje zaburzenie nerwicowe.
Byłem tak naprawdę nadal egocentryczny. Skupiałem się na sobie i na tym jak się źle czuję, i na tym jak cierpię.
Ciągle się pytałem „jak żyć” z tymi objawami.
Wiecznie pojawiały się pytania i wiecznie poruszałem kwestie: „czemu ja”, „kiedy to minie”, „czy to na pewno nerwica”, „czy nic mi nie będzie od tego na bank” itp.
Ciągle nie dopuszczałem do siebie tak naprawdę i solidnie tego, że muszę to przecierpieć świadomie, że muszę teraz się tak czuć i wręcz pozwolić na to, a wobec obaw i wątpliwości „ryzykować”.
Czyli nie chciałem tego poczuć jako coś normalnego, ciągle to wypierałem, traktowałem jak wroga.

- Poza tym nie rozumiałem nadal, mimo czytania o tym, co to znaczy tak naprawdę „wpływać na stan emocjonalny”.

- I czwarta sprawa, nie kumałem właściwie co to znaczy „nie szarpać się z nerwicą”.

I tu może zacznę od trzech z elementów, jakich brakowało mi do zrozumienia prawdziwie zaburzeń lękowych.

Wpływaj na stan emocjonalny!
Często czytałem - wpływaj na stan emocjonalny, no niby ok, ale za chwilę myślałem: co to właściwie kurde jest ten stan emocjonalny!
A to jest prowodyr! :)
Jak pisałem w poprzednich częściach, zainteresowanie różnymi nurtami filozoficznymi nauczyło mnie, że człowiek to nie jest efekt tylko tego, co mówią myśli i emocje.
Oraz nabyłem wiedzę na potrzeby wyjaśnienia sobie, co to jest stan emocjonalny.
Człowiek ma 3 główne podstawy:

- świadomość/logika
- myśli
- emocje - czyli właśnie stan emocjonalny
Można jeszcze tu napisać o czwartym, czyli podświadomości, która jest według mnie zbiorem pamięci i nabytych nawyków. Ma ona też swój duży udział w zaburzeniu lękowym.

Świadomość:
W tym - wszystko to, czym możemy kierować to nasza świadomość/logika, ale nie kontrolować, tylko kierować!
Świadomością możemy wpływać i na podświadomość, czyli zmieniać nawyki oraz wpływać na własne myśli bądź po prostu te niechciane myśli świadomie ignorować.
Możemy też wpływać na stan emocjonalny, choć nie całkowicie, ale do stopnia takiego, aby zrównoważyć logikę – świadomość zrównać z emocjami.
Stan emocjonalny:
Stan emocjonalny odpowiada za reagowanie emocjami.
Jest to druga najważniejsza część każdego człowieka.
Podkreślam to dlatego, aby w końcu przestać mówić – „nerwica nie może dawać takich objawów”. ;)

Przykładem z udziałem podświadomości może być następująca sytuacja:
Wiele osób ma zakodowane w podświadomości, że czarny kot przebiegający drogę to oznaka nieszczęścia.
I teraz taki człek idzie, kot przelatuje drogę, świadomość to rejestruje, podświadomość także, nawyk się odzywa i stan emocjonalny wysyła niepewność. To są milisekundy i na to wpływać nie można. Można za to odwrócić nawyk.
Mimo strachu przejść tą drogą, a następnie wracać się i przejść ją jeszcze ze sto razy, i za każdym razem jak kot przebiega drogę, świadomie przekraczać ją. Logicznie tłumacząc sobie to, że akurat czarny kot nie może sprowadzać nieszczęścia w większym stopniu niż kot biały czy różowy.
Stosując jednocześnie niereaktywność na emocje, które na początku będą mimo wszystko niepokojące.
Po czasie nabierania takich doświadczeń, zdobywamy pewność, że to zabobon i na kota już stan emocjonalny nie reaguje „biegunką”. Podświadomość wyrzuca z siebie ten zabobonny nawyk.

W wypadku zaburzeń lękowych jest tak samo.
Stan emocjonalny odpowiada właśnie za tę reakcję rozpoczynającą zaburzenie lękowe, reakcję „walcz bądź uciekaj”. - reakcja-walcz-badz-uciekaj-czyli-nerwic ... t3411.html
Potem po tej reakcji zaczyna mieć miejsce mechanizm lękowego błędnego koła. - mechanizm-lekowy-charakterystyka-t5227.html
Reakcja „walcz bądź uciekaj” wiąże się z odpowiedzią organizmu człowieka na realne zagrożenie.
Biegnie w naszą stronę napastnik?
Stan emocjonalny działa w milisekundy, lecą emocje i różne także objawy - serca, koncentracji, oddechu, poczucia realności.
Gdyby ktoś wtedy kazał wam poczytać książkę (podczas tego realnego zagrożenia) zrozumielibyście, że to jest to samo, co zaburzenie lękowe.
Podczas zaburzenia lękowego, a dokładnie jego początku, stan emocjonalny został zrobiony za przeproszeniem w ch***, a co gorsza my świadomie w to brniemy i robimy sami siebie w tego ch***.
Początek zaburzenia może być przecież różny, jedni mogą przeżyć jakieś załamanie psychiczne z jednorazowego dużego stresu, inni znowu z uwagi na jakiś przewlekły stres, a ktoś znowu z uwagi na wieloletnie problemy ze sobą, swoim nastawieniem do stresów czy samego siebie (brak odporności na krytykę itp.) i z uwagi na kumulację takich czynników w wypadku stresu zaczyna się zaburzenie.
Ale to już wyjaśniałem we wpisie o reakcji „walcz bądź uciekaj”.
Jakby nie było to stan emocjonalny z uwagi na to, że jakiś zapalnik, stres, presja, czyli przyczyna - czy długo trwająca i kumulowana, czy krótka a silna i nagła, zostaje wprowadzony w błąd.
A dzieje się tak dlatego, że wszelkie przyczyny jak - presje, stresy, powodują nadmiar negatywnych emocji, nadmiar hormonów stresu w organizmie, nadmiar myślenia o tym, co złe, smutne, problematyczne, a na coś takiego stan emocjonalny nie potrafi inaczej zareagować jak właśnie reakcją walcz bądź uciekaj.
Bo on tylko to zna, tylko tak umie sobie radzić.
A już z chwilą pierwszego ataku paniki, martwienia się o zdrowie, lęku, objawu, myśli natrętnej, stan emocjonalny wchodzi w iluzję, nie widząc realnego zagrożenia tworzy sobie własne zagrożenie w postaci chorób, myśli, wyobrażonych zagrożeń, czyli tego znanego strachu „o coś”.
I wtedy powstaje nam mechanizm lękowy. - mechanizm-lekowy-charakterystyka-t5227.html

Dobra, ale powiesz - ja to wiem! Po co on się powtarza! Ale JAK TO ZROBIĆ!

Ano właśnie ja powtarzam się o tym dlatego, że nie ma 100% pasującej każdemu odpowiedzi na pytanie JAK.
Tak naprawdę nikt nie powie wam jak, bo to działanie, które trzeba zrobić, jest działaniem świadomości na zaburzony stan emocjonalny oraz podświadomość, która z chwilą pierwszego lęku, zakodowała sobie ten strach „o coś” w pamięci.
To, co wkoło powtarzam, powtarzam dlatego, że to właśnie nie tylko poznanie tego czym jest mechanizm lękowy uwolniło mnie od zaburzeń, ale akceptacja tego i trzymanie się tych faktów.
Popełniałem przez długi czas błąd, jaki popełnia wielu.
A mianowicie poczytałem o nerwicy i wiedziałem dużo, jak nie wszystko co możliwe, ale zarazem były objawy, dziwne myśli i tych faktów nabytych o mechanizmach lękowych, stanach emocjonalnych, w ogóle się nie trzymałem.
Czyli nie wpływałem świadomością na stan emocjonalny, ale to zaburzony stan emocjonalny wpływał na moją logikę.
Zamiast pytać JAK to zrobić, zastanów się najpierw czy z tobą nie jest tak samo.
Wiesz już to (jak nie wiesz to poczytaj), ale nie robisz tego wcale albo tylko chwilę licząc na to, że to jest proste? ;)
A następnie frustrujesz się, że ci wiedza nie pomaga?
Ten mój wpis, który tak po kawałkach piszę, został różnie odebrany, widzę to po pytaniach na PW.
A to dlatego, że każdy jest przyzwyczajony do USPOKAJANIA.
Ale ten wpis nie ma na celu uspokajać, nie ma na celu też nikogo odburzać, ten wpis ma na celu pokazać jak ja się odburzyłem, a nie odburzyłem się na pewno wiecznym samym uspokajaniem.

Myślisz sobie teraz, że się mądruję niepotrzebnie? Że zapomniał wół jak cielęciem był?

Jak tak myślisz, to nadal nie akceptujesz prawidłowo tego, co się z tobą dzieje.
Nie akceptujesz, że to jest naprawdę mechanizm lękowy, który jest zaburzonym stanem emocjonalnym, który u każdego człowieka jest tak samo ważny jak świadomość, dlatego nie umniejszaj znaczenia słowa „ nerwica”.
Dlatego nadal właśnie żyjesz w iluzji lękowej.

Tak więc, pomogło mi zrozumienie czym jest stan emocjonalny, czym jest mechanizm lękowy i zaakceptowanie tego.
Dzięki temu, mogłem wpływać (mimo strachu i niepewności) na ten stan własnym myśleniem i własnym działaniem, czynami, zajmowaniem czasu.
Ale o tym w przykładzie za chwilę.

Najpierw poruszę kolejny element, który błędnie rozumiałem:

- myśli, natrętne, lękowe.

W tej jednej rzeczy pomogła mi terapia.
Bowiem popełniałem błąd identyfikując się z tymi myślami.
Terapia poznawczo – behawioralna, a dokładniej, ludzka i życiowa terapeutka, pomogła mi zrozumieć mój błąd w działaniu, jeśli chodzi o lękowe myśli.

I tu jest ta sama sytuacja, jeśli chodzi o myśli, każdy pyta JAK zrobić, aby ich nie było.
A to jest sprawa tak naprawdę drugorzędna.
Pierwszą kwestią jest zrozumienie oraz akceptacja tego faktu, że tak właśnie jest, że wszystkie te myśli wynikają z zaburzonego stanu emocjonalnego, są iluzją (mimo niepewności, należy uparcie to akceptować).
Moje myśli podczas zaburzenia dotyczyły i zdrowia, chorób, ale też przyszłości, sensu życia, strachu przed wykonaniem jakichś okropnych rzeczy sobie czy innym.
Ciągle pytałem jak zrobić, aby się tego pozbyć.
Wiedziałem, że konfrontowaniem się można uzyskać wiele, ale nie rozumiałem istoty samego myślenia.
Często mówi się:

- odwracaj myślenie,
- nie myśl o tym,
- myśl o czymś innym,

i wiele osób zaraz mówi, że to jest działanie czasowe i to jest prawda, ale właśnie wtedy, jeśli nie rozumiemy i dziwimy się myślom.

To jest właśnie błąd, który popełniałem - dziwiłem się swoim myślom, pytałem:
„Jak to możliwe mieć tak dziwne myśli?!”

No i właśnie, a co dzieje się z tą wiedzą o mechanizmach lękowych ? :)
Widzę to samo na forum, ludzie znają mechanizmy lękowe, chodzą na terapię, a dziwią się stale swoim własnym przecież myślom, ciągle pytają:
„Ale czemu ta myśl przyszła tak sama z siebie, tak nagle?”

Ja też się dziwiłem. I to jest błąd, bo to pokazuje brak zaakceptowania (mimo niepewności), że myśli te wynikają tylko ze stanu emocjonalnego.
Ale jest jeszcze jedna rzecz jeśli chodzi o myśli, przez każdego zbywana, a to też jest najważniejsze. To mi właśnie uświadomiła terapeutka.

Myśl nie mówi o tym, co się stanie.
Myśl nie jest wróżbitą przyszłości.
Myśl może samoistnie przyjść do głowy, ale nie jest wyznacznikiem tego, co się wydarzy i tego, co my zrobimy.
Myśl to nie CZYN.

Czy to, że pomyślimy o tym, aby zamiast cukru pojawiło się złoto, sprawi, że tak się stanie?
Wielu z was pomyśli, że to jest nieracjonalne! Więc wiadomo, że niemożliwe.
A to, że ty stale w myślach boisz się o coś, co się nie wydarzyło i wynika tylko z zaburzonych emocji jest racjonalne?
Tak samo nie, jak powyższe zdanie.
To, że podczas zaburzenia dostaniesz myśl o tym, iż zabijesz np. własne dziecko jest irracjonalne?
Tobie wydaje się, że tak jest. WYDAJE CI SIĘ!

Czyż próbując to stale wyjaśniać i szukając uspokojenia nie używasz słów np.:

- Miałem uczucie, że zaraz to zrobię,
- Miałem wrażenie, czułem, że jest to blisko,
- Miałem przeczucie, odczucie...ano właśnie, wszystko związane z emocjami i jakimiś objawami oraz myślami.

Bo to wynika z zaburzonego stanu emocjonalnego.

Wiele osób skarży się, że terapia nie pomaga, ta wiedza nie pomaga, a odwracanie myśli jest chwilowe albo powoduje, że nawet jest tych myśli więcej.
Wielu mówi, że konfrontacja NIC NIE DAJE.
Jak też tak mówiłem.
I dlaczego tak się dzieje?
Bo nie rozumiemy tej podstawy, a jeśli nawet mamy już wiedzę o mechanizmach lękowych, to nie akceptujemy choćby na siłę tego faktu, że te myśli wynikają właśnie stąd.
I robimy ten błąd – dziwimy się skąd ta myśl, dlaczego ta myśl i nasilamy obawę, że tak się stanie. Podczas gdy to jest tylko iluzja. Zagrożenie ze strony myśli – ZERO.

Na przykładzie kogoś, kto ma natręctwo, że zrobi krzywdę własnemu dziecku. Ja miałem tak w stosunku do matki i rodziny brata, z którymi wtedy mieszkałem.
Błądzenie:

Podczas zaburzenia przychodzi myśl:
„Zabijesz dziecko, udusisz je”.
-Miałam konfrontować tę sytuację, ryzykować.
- Ale czemu ta myśl przyszła tak nagle?
- Bez powodu przecież, a jak jestem wariatką i powinno mi się zabrać dziecko? (dziwienie się myśli, brak akceptacji faktu skąd ona jest)
- Ludzie mają różne myśli na forum, ale takie to nie wiem (chociaż dobrze zwykle wiemy). Nerwica to ja rozumiem, że serce bije, ręce się trzęsą, ale myśli żeby zabić dziecko???
- Tak to chyba tylko ja mam. (dziwienie się dalsze, licytacja, że się ma gorzej, która powoduje nadawanie większej wartości myślom jako czemuś, co nam zagraża)

I to już to zwiększa lęk.
Potem przypominamy sobie, że mieliśmy robić konfrontację i tak bez tej ważnej podstawy, jaką jest zrozumienie i akceptacja, że myśli te są iluzją lękową, że na ten moment to stan emocjonalny wpływa na świadomość, a nie odwrotnie.
Próbujemy KONFRONTOWAĆ SIĘ, a przez to szarpać z nerwicą z uwagi na złe podejście do samych myśli, objawów, czyli elementów mechanizmu lękowego.
Próby konfrontacji zawodzą, bo pojawia się wyobrażenie albo myśl, że jednak udusimy to dziecko, wyobrażamy sobie to.
W panice chcemy uciec.... i tak się to kręci.

Jak nie takie myśli, to inne albo inne objawy, albo znowu ataki paniki.
Zanim opiszę jak mogłoby to wyglądać inaczej, poruszę kwestię kolejnego elementu, jakiego ja nie rozumiałem do końca, a mianowicie:

Szarpanie się z nerwicą.
Często czytałem, że szarpać się z nerwicą, to inaczej szarpać się z samym sobą. I to jest prawda.
Nerwica wynika przecież z nas, nerwica tworzy się z naszej energii, witalności, siada na tym jak pasożyt, utrudnia życie, ale mimo wszystko pamiętajmy czym nerwica jest:
- zaburzonym stanem emocjonalnym.
Stan emocjonalny to część nas, tylko się ta część akurat rozchwiała, zaburzyła.
Stanu emocjonalnego nie jesteśmy w stanie kontrolować na siłę, siłą woli, nie jesteśmy w stanie zastopować objawów, myśli czy emocji, bo tak chcemy, bo nas to męczy.
Najgorsze, że nie widzimy wroga, a cierpimy, to powoduje, że szarpiemy się sami ze sobą.
Staramy się zwykle nie akceptować zaburzenia, ale wypierać je, unikać myśli i objawów jak ognia, bać się ich, podczas gdy to wynika z nas, naszego stanu emocjonalnego.

Często wyżywamy się na sobie - jestem do niczego, nie umiem z tym sobie poradzić, to jest za silne, nie mogę tego kontrolować, to się dzieje samo itp.
Dlatego zamiast szukać wroga i wyżywać się na sobie, można zrobić manewr, jaki ja zrobiłem, to jest prosty manewr, nic specjalnego, ale warto sumiennie do tego podchodzić.
A mianowicie zamiast szukać wroga, postanowiłem spersonifikować sam zaburzony stan emocjonalny, czyli nerwicę.
Pokazałem to mniej więcej w tym temacie:
lekowy-chochlik-myslowy-t5055.html

Zamiast wyżywać się na sobie i dziwić, że mamy takie lękowe myśli czy objawy, czy lęki, czy derealizację, zwróćmy uwagę na to, co jest tak naprawdę zaburzone.
Emocjonalny stan, tylko on, i to on nasyła te myśli i daje objawy oraz lęki, obawy i cały ten strach. On, który jak pisałem wcześniej, został zrobiony w konia i stworzył sobie zagrożenie, i stwarzał je będzie dopóki to MY - go nie przekonamy.

Jak ma to nam pomóc?
To inne spojrzenie na nerwicę było dla mnie punktem poniekąd zwrotnym.
Bowiem personifikacja nerwicy, zaburzonego stanu emocjonalnego może nam zmienić punkt odniesienia dla naszej frustracji, złości, z siebie na stan emocjonalny. Możemy zamiast wkurzać się, że znowu się boimy czegoś, zacząć ośmieszać, wyszydzać to zagrożenie, którego stan emocjonalny się tak boi i które sobie tworzy.

Zaburzony stan emocjonalny można porównać do dziecka, które wystraszyło się czegoś i teraz my musimy go przekonać, pokazując mu naocznie, że zagrożenia nie ma.
Dlatego mając objawy, myśli lękowe, zamiast wypierać je, szarpać się z nimi, bać się ich możemy zwrócić się do stanu emocjonalnego, jak do kogoś rzeczywistego, mówiąc np.:

„Znowu się boisz? Znowu dajesz myśli, objawy, bo chcesz się stale bać?”

Do obaw natomiast wtedy można mówić z przekorą, wyszydzić je, ośmieszyć, tak jakbyśmy dziecku chcieli pokazywać, że ten pies (obawy), który stoi przed nim, jest bardzo łagodny.

Dosłownie tak można wpływać na nerwicę, my naszą świadomością, rozumem, potrzebujemy być wyżej niż zaburzony stan emocjonalny.
Póki daje nam on myśli natrętne, lękowe, objawy, odrealnienie, sprawia, że idziemy za tym, nakręcamy to, unikamy, wypieramy, szarpiemy się, nie próbujemy zrozumieć i zaakceptować, a tylko ciągle się uspokajamy chwilowo. W ten sposób nie przekonujemy tego dziecka, jakim jest zaburzony stan emocjonalny.
Dzięki takiemu podejściu możemy odseparować siebie, swoją świadomość, uwagę, od życia zaburzeniem i z zaburzeniem, bo możemy wyobrazić sobie obiekt naszego cierpienia, a nawet pomóc mu dojść do siebie i pokazać, że nie ma się czego bać.
Nie musimy już się tak szarpać z objawami i myślami, z samymi sobą, bo możemy skierować swoje działania do czegoś zastraszonego w nas, a obawy wyśmiewać, łagodzić, wyszydzać, ciągle przekonywać, pamiętając równocześnie o celu, po co to robimy, pamiętając o wiedzy jaką mamy i akceptując to, że teraz jest ciężko.

Będąc przy akceptacji, to był to właśnie element, którego też nie rozumiałem jak należy.

Akceptacja
I nie mówię już o akceptacji samego zaburzenia, mechanizmu lękowego, bo o tym pisałem wcześniej, tutaj mi chodzi bardziej o akceptację cierpienia wynikającego z zaburzenia i pewnych zmian.
Mając zaburzenie zwykle czujemy się fatalnie, przez to często nie jesteśmy tacy jak wcześniej. Ciągle robimy sobie wyrzuty, że nie możemy uczyć się jak trzeba, pracować na takim poziomie jak kiedyś, rozmawiać z innymi jak się powinno, być takimi jak wcześniej na 100%.
A to powoduje, że tym bardziej zespalamy się z zaburzeniem widząc, że nie wszystko jest tak samo.
Warto dlatego zdać sobie sprawę, że przecież stan emocjonalny to nie takie byle co. Więc może on wpływać na nasze wyniki pracy czy interakcji z innymi, ale to nie powód aby się z nich całkiem wycofywać czy żeby robić sobie wyrzuty,
Podczas zaburzenia jesteśmy tym wszystkim cholernie zmęczeni, więc warto być dla siebie wyrozumiałym i akceptować to, że nie możemy być w 100% sobą.
Do tego z uwagi na taki brak akceptacji tego, że czujemy się źle, zaczynamy często robić sobie presję z samego wychodzenia z tych stanów.

Chcemy jak najszybciej z tego wyjść, co nie jest dziwne, ale problemem według mnie jest to, że zaczynamy uzależniać całe nasze szczęście w życiu od tego czy zaburzenia są, czy zaburzeń nie ma.
To jest w sumie zrozumiałe, ale tak naprawdę podczas zaburzenia też moglibyśmy mieć chwilę szczęścia.
Ale to szczęście psuje nam to, że nie akceptujemy samego zaburzenia, nie akceptujemy, że myśli, objawy są wynikiem zaburzenia stanu emocji, że mogą się pojawić kiedy chcą przez cały epizod zaburzenia.
Przez to nawet jak jest miło z jakiegoś powodu, od razu po części sami psujemy sobie nastrój,
bo - myśl, bo - objaw, bo czuję niepokój itp.
Przez to nie spychamy tego na drugi plan, ciągle jakby jest to dla nas najważniejsze.
Dlatego akceptacja jest naprawdę istotna i oczywiście można powiedzieć, że to jest ciężkie do zrobienia, ale przecież mamy chyba cel?
Po to wyżej tak długo pisałem o tym celu, wolność naszego życia od lęku powinna stać się priorytetem. U mnie się stała i to mnie w końcu mobilizowało do uporu.

A teraz wracając do naszego przykładu z myślą o zabiciu własnego dziecka, natrętną myślą.

Jak przychodzi myśl czy wyobrażenie o zabiciu własnego dziecka czy rodziny, to jak zawsze pojawi się strach, że to zrobimy, pojawią się obawy, czy na pewno tak nie będzie.
Czyli będzie co?
To samo co zawsze :)
I znowu nachodzi ochota na dziwienie się czemu ta myśl przyszła, znowu przychodzi strach przed taką myślą, ale właśnie wtedy powinniśmy wdrażać wiedzę, a nie o niej szybko zapominać.
Bo jak znowu zapomnimy, to pozwolimy temu wystraszonemu stanowi emocjonalnemu, zaburzeniu, wpływać na nas samych. A to musi być na odwrót.
Nie lećmy znowu na forum ani do psychiatry biegiem pytać czy to normalne w tym stanie.
Chociaż na początku zaburzenia uspakajanie się jest potrzebne, ale po miesiącach zaburzenia, kiedy stale robimy to samo, już nie, teraz pora działać, a nie wkoło robić te same błędy.
Głównym błędem jest pozwolić zastraszyć własną świadomość, logikę poprzez zaburzone emocje, które dają myśli oraz objawy.
Więc na początek zracjonalizujmy sobie, raz, a dobrze-

- psychiatra mi mówi, że jestem zdrów psychicznie, może nawet psycholog, ludzie z forum, którzy też nie są przecież w ciemię bici to mówią.
Ty sam zdajesz sobie sprawę w głębi siebie, że jesteś zdrowy, wiesz, że kochasz rodzinę, dziecko, nawet jeśli masz odrealnienie i odcięcie emocjonalne to na intuicję czujesz, że kochasz i nie chcesz nikomu zrobić krzywdy.
Przypominasz sobie wiedzę, jaką zdobyłeś o zaburzeniu lękowym, te fakty, które powtarzają wszyscy odburzeni, ale także psychologowie, terapie, książki i artykuły psychologiczne.
Logicznie przypominasz sobie mimo strachu, że myśl nie stanowi wróżby, a obawa nie jest czymś, co zmienia się w czyny czy rzeczywistość.
To jest tylko lękowe wyobrażenie.
Wtedy przypominasz sobie, co tak naprawdę w tobie choruje.
Odpowiedź jest jedna – zaburzony jest stan emocjonalny.
To roztrzęsione dziecko, które nasyła ci pełno myśli lękowych, wyobrażeń, emocji, objawów, próbuje wpłynąć na ciebie, tak jak to zawsze robi, widząc realne zagrożenie.

Ale ty mu teraz na to nie pozwolisz, trzeba odwrócić role, możesz nawet zwrócić się do niego:
„Jak zwykle się boisz, próbujesz mnie nastraszyć, dajesz mi ten syf, ale ja cię uspokoję, bo wiem, że sam nie dasz sobie rady”.
W głowie oczywiście obawy – „A czy na pewno tego nie zrobię”, właśnie wtedy „ryzykujesz”, mówisz:
„Sprawdzimy te obawy zaburzenia stanie emocjonalny, sprawdzę czy to się wydarzy właśnie po to, aby ciebie uspokoić i abyś wyszedł z iluzji”.
„Pokażę ci, że ten groźny pies, którego sobie stworzyłeś i próbujesz ten strach przelać na mnie, nie jest groźny, nie ma żadnego zagrożenia.”

I np. mówisz:
„Spędzę tydzień z dzieckiem, z rodziną, będę się do nich przytulał, rozmawiał z nimi, bawił z dzieckiem, aby pokazać stanowi emocjonalnemu, że zagrożenia nie ma WCALE.”

I to jest właśnie cholernie ważne, nie to, że ty dostajesz takie myśli, objawy czy lęki, obawy i strach „o coś”, bo to jest gra zaburzenia.
Ważne jest jakie ty masz do tego nastawienie, jeśli akceptujesz fakt, że myśli, objawy, wynikają z zaburzonego stanu emocjonalnego, to możesz swoją uwagę i działania zamiast poświęcać na rozkminianie typu - czemu ta myśl przyszła i co ona oznacza - możesz je poświęcić na to jak ugłaskać stan emocjonalny, jak go przekonać, że tam się nic nie dzieje ani nic się nie stanie.
I mówisz:
„Pokażę sama sobie i tobie nerwiczko, że przez te 2 tygodnie spędzania czasu z rodziną nie wydarzy się nic złego”.
I naprawdę to robisz, bierzesz swoje dziecko i przytulasz je, bawisz się z nim, układasz klocki, oglądasz bajkę, czytasz, robisz co się da, aby spędzać czas z rodziną.
Oczywiście podczas tego obawy nadal będą, może nawet przyjdzie więcej myśli oraz lęku, więcej obaw, że – „a może jednak coś się stanie”.
Ale ty jesteś na to przygotowany, akceptujesz to, że swoje trzeba przecierpieć.
Najważniejsze abyś rozumiał czym jest nerwica oraz kogo musisz przekonywać do tego i czemu musisz to robić.
I tu może pomóc właśnie zajęcie myśli, bo podczas prób spędzania czasu może się tak zdarzyć, że myśli będzie wiele natrętnych i aby nie ulegać ich analizie, swoją uwagę warto poświęcić na coś innego, np. układanie klocków i skupianiu się na budowli, czytaniu, a może śpiewaniu piosenki?
To nic, że źle się czujesz, serce ci wali i boisz się. To normalne. Jesteś właśnie podczas pracy przy porzucaniu kontroli. Próbujesz stanowi emocjonalnemu pokazać, że ten pies, którego stworzył, nie niesie zagrożenia, więc wiadomo, że on się tym bardziej boi i tym bardziej nasila objawy oraz myśli. Ale ty to wiesz, bo przypominasz sobie tę ważną i niezbędną wiedzę.
Dlatego właśnie wcześniej pisałem o zajęciu myśli, że bez praktyki, bez zrozumienia czym jest nerwica, bez działań, bez próby wpływania na stan emocjonalny świadomością - zajmowanie myśli jest rzeczywiście chwilowe.
Ale kiedy ty pokazujesz samym sobą, że stan emocjonalny wymyśla bzdury i próbuje wpływać na ciebie, na te wszystkie obawy mówisz „no to sprawdzimy to”, ośmieszasz te obawy, wyszydzasz je:
„Nie wygłupiaj się koleżko, tam nic nie ma, zagrożenie robisz sobie sam, nie pozwolę się znowu zmanipulować”.
Jeśli akceptujesz fakt, że myśli i objawy są wynikiem zaburzenia, to po prostu wykonujesz pracę bardzo potrzebną do wyjścia z zaburzeń lękowych.
Wówczas zajmowanie myśli staje się ważnym filarem w czasowym pokazywaniu stanowi emocjonalnemu i samemu sobie, że to wszystko to jest pic na wodę.
I nie ma mowy aby po czasie nie było widocznej poprawy, a z czasem całkowitej regeneracji stanu emocji w nas.

I w zasadzie właśnie na tym polega racjonalizowanie, akceptacja, ryzykowanie, wpływanie świadomością na stan emocjonalny.
Trzeba zrozumieć rzecz świętą, to nie myśli, objawy i lęk są problemami, bo to jest nasłane przez zaburzony stan emocji.
Problemem jest na ile się uprzemy, aby to pokazać komuś kto zrobił się sam w ch*** i teraz nas chce zrobić, czyli ponownie - stanowi emocjonalnemu.
Faktem jest, że takie działanie kosztuje wiele energii, faktem jest, że można powiedzieć, że to jest mega trudne.
Ale ja sądzę jednak, że o wiele trudniejsze i do tego niepraktyczne jest pozwalanie, aby to stan emocjonalny, myślami, objawami, lękami, wpływał na nas, a my świadomie ciągle tylko uspokajamy się, pytając, czytając wkoło to samo, latając po doktorkach i korzystając z terapii tylko po to, aby się uspokoić (bo terapia, na której trzymamy się założeń, a nie tylko uspokajamy, też jest dobra).
Panikujemy już świadomie.

A co do siły, to właśnie dlatego na początku tyle napisałem o celu.
Przecież każdy z nas chce być wolnym od lęku, dlatego ja ustawiłem w tym czasie jeden jedyny sobie priorytet - wyjść z tego, bo kochałem swoje życie i chciałem odzyskać spokój w emocjach.
Cel powinien być zawsze dla nas widoczny, czemu tak się zamęczamy i czemu tak się staramy, bo jest to gra warta świeczki.
A w zaburzone emocje musimy po prostu wdrażać logikę.
Pisząc to cały czas zastanawiałem sie jak poruszyć ten temat, czy znowu pisać o ryzykowaniu, akceptacji, mechanizmach lękowych, ale poczytałem tematy, które napisałem wcześniej i doszedłem do wniosku, że nie ma sensu aż tak wszystkiego tu powtarzać.
Bo to wszystko jest wytłumaczone jak dla mnie mocno solidnie.
Dlatego postanowiłem tutaj opisać parę w sumie przykładów, jak ja to zastosowałem.
Muszę przyznać, że miałem w sobie dużo uporu do działania, kiedyś w jakimś wpisie napisałem, że 7 dni mi zajęło przekonanie siebie, ale nie chodziło to o odburzanie, ale o postawę, która mówiła całym mną – DOSYĆ.
I nie dosyć w taki sposób jak zawsze, czyli popłakiwanie i zatruwanie pytaniami rodziny czy będzie dobrze :D
Ale chciałem, wręcz pragnąłem dostać w zasadzie na nowo życie bez ograniczeń stwarzanych przez lęk, stan emocjonalny – co zabawne mój własny przecież :)
Robiąc ciągle to samo...

Gdzieś napisałem, że dotknąłem dna, nie chcę tutaj, aby ktoś z was wystraszył się tego, że Bóg wie co mi się stało. Bo ludzie z nerwicami obawiają się, że gdzieś tam na końcu czyha depresja straszna, samobójstwa, schizofrenia, a to nic z tych rzeczy.
Zaburzenie trwa, a tobie jedynie co najbardziej wzrasta to FRUSTRACJA i pragnienie lepszych dni. A całość rozważań to ciągłe zaburzenie. Nazywam to dnem, bo już nie chciałem tak dalej w tym trwać, po części ta terapeutka, która pomogła mi zrozumieć myśli sama mi powiedziała:
„O czym mamy tu jeszcze rozmawiać?”
„Z lękiem nie ma kompromisów.”
Ale też jeśli bez zrozumienia rzucamy się na lęk, robimy konfrontację nie akceptując faktu, że to tylko stan emocjonalny jest zaburzony, często robimy tylko część pracy.
Dlatego jak wyżej napisałem warto pamiętać, na co mamy wpływać, dlaczego i po co.

Często dostaję pytania – mam ataki paniki, czy z nimi wychodzić czy nie?
Niedawno jeden z użytkowników pytał o strach przed zwymiotowaniem, czy może od nerwicy zwymiotować? Inny czy może zrobić siku na mieście, czyli czy może utracić kontrolę nad pęcherzem, bo się tego boi.
Inni znowu boją się, że utracą świadomość, zemdleją, umrą, dostaną wylewu lub zawału.
Każdy z nich ma jakąś wymówę, ja też je stosowałem :)
Najczęściej ci, co boją się zsikania, bądź numeru 2, zwymiotowania, omdlenia, mówią, że takie rzeczy przecież są możliwe! Bo ci, co boją się śmierci to już są według nich śmieszni :D
No bo to jest niemożliwe :D

Czy możliwe jest zwymiotować od stresu, zsikać się czy omdleć? Owszem :)
Ale najczęściej trzeba mieć do tego predyspozycje, tak jak niektórzy mają do omdlewania przy pobieraniu krwi.
Czyli jeśli już ktoś miał choć raz atak paniki, lęk, jakieś objawy nerwicowe i nie omdlał, nie obsikał się, nie narobił dwójki w spodnie ani nie zwymiotował, to się to nie stanie. Gdyby miało się stać, stałoby się na początku.
Potem to już są tylko lękowe wyobrażenia, obawy nasyłane przez zaburzony stan emocjonalny.
I jest to też trochę kwestia priorytetów, o których wkoło powtarzam.
Ja miałem dość swojego zaburzenia do tego stopnia, że wolałbym zasikać chodnik, zwymiotować w galerii handlowej, niż bać się wyjść przez to z domu czy zatruwać sobie tym codzienność.
To jest ta kwestia, którą opisywałem szeroko w uszeregowaniu priorytetów. Wybrałem w końcu jako priorytet życie, swoje życie, a nie ograniczenia.
Oczywiście jak ktoś nie ma skłonności do omdlewania, wymiotów, sikania pod siebie ze stresu to nie stanie się to. Ale to nie o to chodzi tak naprawdę, to są właśnie te obawy, które wywołuje zaburzony stan emocjonalny.
Często ktoś mnie pyta, ale czy to warte jest ryzyka?
Czyta o konfrontacji, mechanizmach lękowych, ale myśli często błędnie, że ryzyko jest prawdziwe.
Nie jest!
To nie ty masz przekonywać siebie, twoja świadomość wie, że przecież to jest nieracjonalne - mdleć, sikać akurat po wyjściu, a czemu nie w domu?
Albo wie, że to sie nie stanie, bo było już tak wiele razy oraz były wcześniej inne obawy.
Tu już nie może chodzić o uspokajanie siebie znowu!
To chodzi o to, że jak ty wychodzisz z domu i boisz się, że zemdlejesz, zsikasz się itp. to musisz pamiętać o tym, co tak naprawdę w tobie jest chore.
Zaburzony jest właśnie stan emocjonalny i jeśli pytasz mnie PO CO MASZ to robić, i CO CI TO DA, to właśnie wiedz, że to ma przekonywać nie znowu ciebie i twoją świadomość, ale ten zaburzony stan emocjonalny.
Zwracaj się do niego, a co do obaw, ryzykuj i je sprawdzaj, ośmieszaj i wyszydzaj.
Czy ja tak właśnie robiłem?
TAK!
Ale tylko z pełnym zrozumieniem.
Czyli wiedziałem już po co tak robię i kogo mam uspokajać. Nie znowu siebie, pytając na forum czy się zsikam, umrę, zemdleję i pytając co robić, aby takie myśli przeszły.
Bo te myśli i obawy przejdą właśnie wtedy, kiedy przekonamy stan emocjonalny.
Ci znowu, co boją się umierania po wyjściu czy samego ataku paniki mówią, że takich bzdur jak zwymiotowanie toby się nie bali, ale oni mają ważniejsze obawy! :)
Utrata pamięci, świadomości, zdolności poznawania rodziny, otoczenia, utrata życia, zwariowanie i może latanie na golasa po mieście ;)
Tak się składa, że miałem wszystkie te obawy :D
I to jest to samo, nawet jeśli nie boimy się tego po wyjściu, a cały czas.
Ryzykowanie oznacza przeciwstawienie się obawom, ośmieszenie ich, rozumiejąc, że to wynika z zaburzonego stanu emocjonalnego i to on się tak naprawdę boi.
Ty nie musisz się bać, ty powinieneś być ponad tym (skoro dostałeś już wiedzę) i temu zapłakanemu dziecku (stanowi emocjonalnemu) masz pokazywać, że te jego wymyślone zagrożenia nie są REALNE.
O to w tym chodzi.
Tak wychodzisz z zaburzenia, bo stan emocjonalny uspokoi się, przestaje nasyłać myśli, objawy i lęki.
Trzeba załapać tego bakcyla i dalej już pójdzie.

Na początku jak nie mamy wiedzy uspokajamy się, to naturalne, w kryzysach uspokajamy się, to także naturalne, ale w końcu trzeba korzystać z wiedzy jaką mamy, przez dłuższy czas.
Aby więcej czasu to my i nasza świadomość była ponad tym zapłakanym dzieckiem, a nie większość czasu to zapłakane dziecko przelewało na nas swój strach.
Wtedy i konfrontację rozumiemy jak należy, i ryzykowanie, i terapia pomaga, i książki, i złote rady innych :)
To jest kwestia dostrzeżenia, i mimo wątpliwości, bo wątpliwości czy to na pewno nerwica i tak będą :), należy zaakceptować fakt wiedzy o tym, co „choruje” – stan emocji (jest to rozchwianie emocji) oraz wiedzy o tym, co to jest mechanizm lękowy.

Po czym jak to rozumiemy i rozumiemy po co mamy się konfrontować, po co mamy sprawdzać obawy w czasie, po co mamy porzucać dzięki temu kontrolę, po co mamy zajmować myśli i rozumieć je, możemy zacząć naprawdę rozumieć czemu my nie musimy się tego bać i czemu warto poświęcać na to czas i energię, czemu warto się zmobilizować.
Bo cel też jest przecież szczytny.

Lęk wolnopłynący
Wziąłem ten lęk na pierwszy ogień, bo jest on w nerwicach bardzo wkurzający :)
Mówiąc „lęk wolnopłynący” mam na myśli odczuwanie po prostu lęku, ciągle go czujemy, niby nie wiadomo dlaczego i czego się boimy.
Mam tu też na myśli napięcie, które nie pozwala się zrelaksować, uspokoić, spokojnie nic przeczytać czy obejrzeć.

Zawsze myślałem, że lęk ten jest, bo jest, mnie ten lęk na przemian z napięciem utrzymywał się przez prawie cały okres zaburzenia.
Ale potem jednak doszedłem do wniosku, że lęk ten jest wynikiem obaw i stałym zajmowaniem się objawami i obawami. Choć czasem też po prostu był pewnie z uwagi na sam mechanizm lękowy.

Jeśli lęk wolnopłynący, napięcie, ciągle trwają, to jest to spowodowane najczęściej:
- samym lękiem przed tym lękiem, strachem, że on nie minie,
- brakiem akceptacji tego lęku,
- obawami.

Przykładowo ktoś dostał pierwszego ataku paniki i zaczyna się strach – „co to było”, zaczyna się strach przed kolejnym atakiem lub pojawiają się inne objawy, które powodują obawy „o coś” i w ten sposób ten lęk ciągle trwa, a czasem przemienia się w napięcie.
Dlatego jakby mnie ktoś pytał jak poradziłem sobie z lękiem wolnopłynącym, to ja nie zajmowałem się nim w sumie jakoś specjalnie.
Co na pewno to ważne jest, aby nie bać się samego tego lęku, dobrze to dopuścić do siebie, nie próbować tego lęku na siłę blokować, ale pamiętać skąd ten lęk jest.

To szczególnie się tyczy osób takich jak ja, które bardzo wiele czasu poświęcają na skanowanie swoich ciał i otoczenia, które doszukują się zagrożeń w myślach i objawach.
Dlatego że robiąc to wszystko nie ma sensu skupiać się najpierw na tym, jak pozbyć się lęku i napięcia, bo to jest robota od dupy strony.
Najpierw warto wpływać na stan emocjonalny, wychodzić z jego iluzji. Wtedy lęk i napięcie będą się automatycznie zmniejszać.
Ale może się też zdarzać, że taki lęk pojawi się nagle i trwa jakiś czas, niektórym np. z rana, innym wieczorem. W takim wypadku warto od razu akceptować fakt skąd ten lęk wynika, wydaje się, że znikąd, ale to nieprawda. Wynika nadal z zaburzonego emocjonalnego stanu i dobrze jest się zając wtedy czymś, jednocześnie wiedząc po co to robić ;) Nie chodzi tylko o odwrócenie uwagi, ale i o to, aby nie dopuścić do analizowania tego lęku, a stan emocjonalny po czasie go odpuści.
U mnie w zasadzie im więcej przekonywałem stan emocjonalny, tym mniej tego lęku i napięcia czułem na co dzień. Podjęcie pracy pozwoliło mi nawet o nim zapominać całkiem. Z czasem pojawiał się tylko w wolne dni, a potem odszedł całkiem, jak stan emocjonalny uspokoił się, jak przekonałem go.

Ataki paniki
Ataków paniki podczas zaburzenia miałem wiele, naprawdę wiele, często po kilka w ciągu dnia. Wynikały zwykle z nakręcania lęku, obaw, że coś mi się stanie. Czasem powodowane były nagłym objawem. A czasem też wyskakiwały niespodziewanie lub po prostu z uwagi na strach przed samym atakiem paniki.

Co robić z atakami, co ja z nimi robiłem?
Kwestią ataków paniki jest to, że są one w zasadzie kumulacją emocji, kumulacją lęku, strachu przed czymś.
Dlatego w zasadzie prawda jest taka, że przy ataku paniki to najlepiej nie robić nic.
Zainspirowała mnie do tego Bronwyn Fox, autorka książki Opanować lęk.
Ona sama podczas próby relaksowania się, doznała ponownie paniki i po prostu to przeleżała, to był zresztą dla niej krok ku zrozumieniu tych stanów.
Istotną kwestią u mnie był także w okresie zaburzenia sam strach przed atakiem paniki, tym, że wystąpi poza domem, stanie mi się coś od niego, przyniesie mi to wstyd. Ale to jest także gra zaburzonego stanu emocjonalnego, bowiem z samego ataku paniki ten stan emocjonalny robi sobie tego złego psa.
I dlatego często ludzie piszą mi, że to dziwne jest (według nich) żeby się konfrontować jak się ma tak straszne ataki paniczne. To tych ludzi dziwi, bo właśnie nie rozumieją po co mają to robić, po co mają się konfrontować z atakiem paniki.

Konfrontacja to jedno, rozumienie po co to drugie, a trzecie to cel, dla którego to robimy.
Więc jeśli bałem się, że wyjdę i dostanę paniki, to przede wszystkim wdrażałem logikę od razu w myślenie, czyli:
„Czemu mam się bać wyjść z domu z uwagi na atak paniki, skoro ten atak miałem już nie raz i co za różnica czy ja go dostanę w domu czy poza domem?”

Jak przychodziły obawy, że mnie ten atak zabije, spowoduje, że zemdleję, dostanę zawału serca, wylewu, bo ciśnienie skoczy, serce stanie, to przede wszystkim mówiłem:
„Sprawdzę to”, „No to gdzie to umieranie”, „Pokaż nerwico, co potrafisz, pokaż atak”,
czyli wychodziłem mimo to, konfrontowałem się, ale zacząłem w końcu też patrzeć na to, PO CO to konfrontuję.
Bowiem już zaakceptowałem ten fakt, który wynikał z mojej wiedzy o zaburzeniu, że to wszystko wynika z uwagi na zaburzony stan emocjonalny.
I po to robiłem konfrontacje, po to wyszydzałem i ośmieszałem obawy, aby pokazać temu zapłakanemu dziecku, że ten pies nie jest groźny.
Czy od razu spowodowało to, że ataki paniki się nie pojawiały?
Nie.
Im bardziej przekonujesz właściwie już stan emocjonalny, tym bardziej on się boi, więc ataki i tak przychodziły.
Ale czym jest atak? Skumulowaną emocją i atak tak naprawdę najlepiej przeczekać. Jak w domu mamy atak spróbujmy go dosłownie przeleżeć.
Nieważne co tam myślimy, byle się nie nakręcać. Możemy też się czymś zająć, pamiętając i mając w świadomości, że w ten sposób uczymy się, aby atak paniki, nasza skumulowana emocja, przeszła przez nas i sobie poszła.
Ważne jest też jak zachowamy się PO ataku paniki, PO należy wzruszyć ramionami:
„Przyszedł atak, atak poszedł, widzisz moja emocjo, nie było tak tragicznie, nie jest to groźne, czy było się czego bać?”
Atak paniki to także nasza emocja, my sami - przyjdzie, pójdzie, a jak my nie będziemy się ograniczali z uwagi na ataki paniki, to przestaną być one i strach przed nimi problemem.
Ważne jest aby pamiętać, że to stan emocjonalny ma zostać przekonany, my właśnie po to, to robimy.
Zwracajmy się do niego jak się konfrontujemy, odseparujmy tym samym naszą świadomość i logikę, bo to nie one chorują, to stan emocji jest zaburzony. A emocje to nie jest rzeczywistość, emocja zawsze mija, w tym wypadku potrzeba na to po prostu czasu i naszego świadomego zaangażowania.
Więc ja „ryzykowałem”, wychodziłem z atakami, kłóciłem się z obawami, ośmieszałem je, bo tym sposobem przekonywałem stan emocji, że to jest jak zawsze NIC.
Czasem musiałem na dworze się zatrzymać, wysiąść z autobusu, usiąść gdzieś i przeczekać panikę, musiała mnie przelecieć :), ale poszła zawsze, a ja po prostu wygrałem, wpływając sobą na stan emocji.
Jeśli chodzi o wstyd to cóż, dla mnie zaczęły być ważne nowe priorytety z chwilą kiedy miałem DOSYĆ. Wstyd nie mógł być już dla mnie ważniejszy niż brak lęku, życie moje stało się dla mnie numerem jeden. Kwestia wyboru.

Strach o zdrowie
Obawy w nerwicy bywają różniaste, strasznie częsty jest strach o zdrowie fizyczne i psychiczne.

Zacznę od zdrowia fizycznego.
Mnie trochę psuł zabawę we wkręcanie sobie chorób pewien szczegół.
Hipochondrykiem to ja byłem zanim pojawiły mi się te nasilone lęki i obawy o zdrowie. To mi trochę utrudniało mimo wszystko sprawę, bo ja o swoje zdrowie bałem się od najmłodszych lat. Wkręcałem sobie raki, guzy, choroby serca, płuc, stwardnienia rozsiane, boreliozy, co się dało w sumie, a jak już nic się nie dało to po prostu wkręcałem sobie jakąś chorobę ciężką. :) Tajemniczą nawet. :)

Ale jednak podczas brania się uparcie za odburzanie mogę powiedzieć, że mnie w sumie też oświeciło :)
Zdałem sobie sprawę, że przez ten cały czas szukałem USPOKAJANIA, utwierdzeń, nie tyle czy jestem chory (chociaż to też), ale po czasie padało pytanie: „Czy nie zachoruję?” :)
I to jest błąd, ja próbowałem wypierać rzeczywistość, logiczną rzeczywistość, jednocześnie wierząc lękowym myślom, które mówiły, że jestem chory albo zachoruję.
Trzeba było to także zakończyć.
I tu przyszła mi z pomocą ta moja nowa filozofia życia, przyjęta na prędko, ale po prostu logiczna.
DOŚĆ miałem kierowania się emocjami i myślami, bo te nie są wróżbitami, jednym słowem nastąpił koniec wróżenia z fusów. Życie jest naprawdę nieprzewidywalne i ja rzeczywiście mogę zachorować na coś, nie chciałem tego wypierać, chciałem być świadomym życia :) Ale zachorować mogę i z nerwicą, i bez nerwicy także, ale chciałem skończyć z zapewnianiem siebie, że nic mi się nie może NIGDY stać.
Wielu z was zapewne zna to uczucie, a dokładnie pragnienie prześwietlenia się całego i utwierdzenia, że NIC nam nie jest :) Wiecie na ile by to dało efekt? Może na tydzień, a potem by było:
„Ale przez ten tydzień mogło mi się coś zrobić”. :)
Z tym trzeba skończyć, i to definitywnie, nie można tak obsesyjnie sprawdzać swojego zdrowia, to niszczy wartość nadrzędną, którą jest przecież właśnie nasze życie.
Tak bardzo obawiamy się o zdrowie i życie, że psujemy je sobie (życie) sami.
Dlatego też powtórzyłem różne badania, zrobiłem je ostatni raz.
Oczywiście upartość hipochondryka jest ogromna i myśli wtedy, no ale przecież badać się trzeba!
Owszem. Choć nie trzeba a można.
Dlatego postanowiłem sobie twardo, że badania różne będę robił sobie raz na rok, to było moje początkowe postanowienie. A z medycznego realnego faktu wynika, że ciężkie choroby nie powstają tak szybko, nie da się w ciągu roku nagle mieć popsutego dajmy na to serca, mózgu czy wątroby.
Dlatego te badania, które zrobiłem były moim pierwszym krokiem do uświadomienia sobie czemu warto w końcu żyć świadomie, a nie unikami, utwierdzając się, że muszę być zawsze i wszędzie bezpieczny.
Nie chciałem już tego (utwierdzania się), bo to zabiera życie, ja już nie chciałem się na to godzić.
Ale przy zaburzeniach lękowych jest kłopot. :) Występują mega cholernie mocne i uciążliwe objawy. :)
A objawów fizycznych miałem pełno - drętwienia, problemy z oddechem, sercem, w sumie wypisałem to w temacie o objawach, nie będę tu ich teraz znowu wymieniał.
Czasem objawy pojawiały się i znikały, a czasem trwały długi czas, były moim konikiem objawowym. I to właśnie objawy mają niby świadczyć przecież o tej strasznej chorobie i tym strasznym niebezpieczeństwie, jakie nas czeka :)
Cała rzecz w tym, że to jest parodia, bo gdyby to faktycznie straszna choroba odpowiadała za tyle różnych objawów w różnych częściach ciała, to ta choroba by musiała być już tak rozwinięta i widoczna, że to każdy lekarz by nam ją rozpoznał i wyszłoby to na głupim badaniu krwi.

Dla przykładu ode mnie – serce.
Wiązały się z nim obawy o zawał, o wylew, zapaść. Wpadłem w szał mierzenia co chwila ciśnienia, potrafiłem nawet chodzić ulicą i mierzyć puls kciukiem.
Serce mi potykało, stawało, łomotało, miewałem puls blisko 170, ciśnienie jeszcze wyżej.
Uczucie gorąca, czerwona twarz, bóle w sercu, klatce, mostku, wszystko wskazujące na stan zawałowy, stan chorego serca lub wylewu.
Wskazujące lękowo :)
I tu właśnie potrzebna była logika i dlatego zrobiłem jeszcze te badania wtedy ostatni raz. Badanie ekg i echo serca, i kardiolog, który mówi, że jest okey znaczy, że jest okey.
Kropka.
Wcześniej mi to nie wystarczało, później też nie :), ale nie chciałem już pozwolić na to, aby to stan emocjonalny, myślami, objawami, obawami i lękiem wpływał na mnie i moją logikę. Aby psuł mi znowu moje świadome życie.
Więc przyszła pora na wykorzystanie wiedzy, faktów.
Dość uspokajania się, dość robienia ekg i echa serca, dość pytań o to, czy to potknięcie to zawał, dość gadania o tym. To jest spowodowane zaburzonym stanem emocjonalnym, akceptuję to. Tak mówiłem.
Trudniej było trzymać się tego jak objawy się nasilały, serce waliło, twarz piekła, co chwilę coś mi potykało w tej klatce, kłuło, ale muszę przyznać, że od momentu mojego „DOŚĆ”, moją wręcz obsesją stało się robienie po złości obawom lękowym, ośmieszanie ich, dogadywanie im, odwracanie uwagi przy pełnej wiedzy i pamiętanie czemu to robię - aby wpłynąć takimi zagrywkami na stan emocjonalny.
Przestałem mierzyć ciśnienie, zwalczałem odruch łapania się za szyję a np. obawy, że dostanę zawału kwitowałem prychnięciem, bo nie mogła ponownie iluzja stanu emocji wpływać na moje działania i zachowanie.
Dla mnie przestało się mieścić w głowie, że ja mogę tak dalej żyć, w paradoksie!
Nic mi nie jest, a ja choruję!

Oczywiście same takie gadki i postanowienia to można spuścić w ubikacji xd
Ważny był ten wpływ. Jak potknęło serce, nie zatrzymywałem się w strachu, nie łapałem już za szyję, ale mówiłem:
„I znowu ty, znowu objaw, znowu obawa, że za sekundę serce mi stanie, a ja padnę”.
Odczekiwałem chwilę i mówiłem:
„I co? Nie padłem”.
Ale nie polegało to też na stałych gadkach z obawami, tak można się zakręcić. Dlatego często coś robiłem, a to grałem, a to rozmawiałem i przede wszystkim poszedłem do jakiejkolwiek pracy.
Jak mówiłem wcześniej samo zajmowanie myśli to sukces połowiczny, ale jeśli w czasie niezajmowania myśli, świadomie ryzykujemy, a jeśli chodzi o obawy, ośmieszamy je, robiąc to po to, aby uspokoić stan emocjonalny, to robimy już ogromny wkład pracy nad zaburzeniem lękowym.

Rzecz drugorzędna - objawy i myśli
Przede wszystkim przestawałem się też dzięki takiemu nowemu podejściu bać samych objawów i myśli.
Bo od tego nowego podejścia, takiego schylenia się nad wystraszonym, moim własnym stanem emocjonalnym, mogłem spojrzeć na to z boku, oddzielić się świadomie od tego.
Objawy i myśli to wręcz efekt uboczny!
I to wpływając na stan emocjonalny zacząłem coraz wyraźniej dostrzegać, to jego sprawka!
Obawy są dla niego groźnym psem, a ja sam wcześniej nadawałem obawom, myślom i objawom znaczenia - „zagrożenia”.
Jak zacząłem to traktować jak efekt uboczny i tym wpływać na stan emocji, to ogólnie po czasie to wszystko zaczęło wydawać się o wiele prostsze.
Jak czułem, że serce wali, nie liczyłem już pulsu, nie mierzyłem ciśnienia, czekałem, szedłem pograć w coś na komputerze, aby zająć myśli. Po chwili czułem, że nagle serce nie wali.
I wtedy mówiłem:
„A widzisz? Nic nie grozi ani mnie ani tobie”.
Nie uciekałem od własnego stanu emocjonalnego, zaakceptowałem, że on jest zaburzony i nawet jak się lepiej czułem to byłem świadomy, że on jest i nadal się boi, bo jednak analiza nadal występuje.
Nie pragnąłem już tego, BYLE TYLKO myśli i objawy się skończyły. NIE!
Naprawdę tego już nie pragnąłem!
Pragnąłem, aby to on się uspokoił, bo ja uspokajałem się już za długo.
Sądzę, że to nastawienie i zrozumienie tego, było u mnie przełomem.
Nie było przełomem to, że było mniej myśli czy objawów.
Przełomem była wiedza, po co to robię i kogo mam w końcu uspokajać, ale motywacją były też widoczne z czasem poprawy stanu.

Analiza lękowa
Jak wiemy jednym z elementów mechanizmu lękowego jest stan analizy.
Polega on na skanowaniu ciała, otoczenia i doszukiwaniu się „zagrożenia”, jest on także czujem wystawionym przez stan emocjonalny, nasz własny stan. Taki sam czuj byłby wystawiony, gdyby ktoś nam na środku polany powiedział, że w trawie na tej polanie znajdują się jadowite węże. Skupienie byłoby maksymalne.
W wypadku zaburzeń lękowych doszukiwanie polega na wypatrywaniu zagrożeń wyimaginowanych i dlatego nasza uwaga skupia się na lękowych obawach i całej tej szopce.
Z tą analizą problem był naprawdę duży, bo ja potrafiłem burczenie w brzuchu czy zgagę po posiłku brać za zwiastun katastrofy, wybudzenie się nagłe ze snu i chwilową (naturalną przecież) dezorientację, brałem za oznakę pomieszania zmysłów. Pisk w uchu, szum, tak samo. Pamiętam nawet raz w dużym lęku mruganie oczami wziąłem za oznakę omdlewania, dopiero po paru chwilach zrozumiałem, że ja mrugam oczami i dlatego się robi na chwilę ciemno...
Więc miałem rozwinięte to mocno, do tego przecież od nerwicy pojawiały się różne objawy, drętwienia itp. albo nagle pojawiał się atak paniki.
Ale od okresu – „DOŚĆ”, coraz bardziej logicznie do tego podchodziłem.
Jak wybudzałem się ze snu w panice, dezorientacji, to nie słuchałem obaw od razu idących w parze, mówiłem:
„Zamknąć mordy” i leżałem chwilę aż ochłonąłem, wyśmiałem potem nerwicowe jazdy i próbowałem spać dalej.
Jak coś mnie kłuło czy drętwiało, mówiłem:
„Znowu coś, nie wydurniaj się nerwico, nie ma się czego bać, chodź lepiej w coś pogramy, badanka miałem dobre, następne dopiero za rok”.
Albo ostrzej:
„Wypi...”. :)

I tak trwałem na tym posterunku.
Tu jest ważna pewna sprawa.
Bo jak napisałem o tym, że moim priorytetem stało się moje życie, niektórzy mnie pytali czy to nie było egoistyczne. Źle to w takim razie zrozumieliście.
Ja wybierałem życie ponad lękiem, a nie ponad życiem osobistym.
Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, stałem się nie egoistyczny, bo egoizmem to jest w sumie egocentryzm, szczególnie jak za długo w nim siedzimy. :)
Do tej pory przez lęk i objawy wybierałem życie iluzją stanu emocjonalnego, tego co on sobie stwarzał. A jak świadomie zacząłem na niego wpływać, zajmując czas i też myśli w ciągu jakiegoś okresu dnia, mogłem tą uwagę w końcu poświęcić bliskim, pracy, grze, czy innym rzeczom. W ten sposób właśnie spycha się istniejące jeszcze zaburzenie na drugi plan.

A teraz weźmy objawy i obawy o zdrowie psychiczne.
Bo skoro napisałem o zdrowiu fizycznym to zaraz niejeden w lęku powie to, co ja zawsze mówiłem, to są takie tak zwane wymówki nerwicowca:
NO ALE FIZYCZNY STAN ZDROWIA MOŻNA SPRAWDZIĆ, ALE NP. SCHIZOFRENII NIE DA SIĘ ZBADAĆ.
:D
Bo chorób psychicznych nie ma potrzeby badać, ludzie z zewnątrz ci powiedzą, że nie zachowujesz się normalnie. ;)
Schizofrenię i choroby psychiczne można tak naprawdę zbadać bardzo szybko, bo one są widoczne.
I nie, nie są tym myśli lękowe, obawy ani to, że wyglądasz na niewyspanego czy smutnego :)
W strachu przed schizofrenią czy inną choroba psychiczną, też oczywiście tymi rzekomymi dowodami na jej istnienie lub początek, lub to, że jej dostaniemy, są rzecz jasna objawy i analiza lękowa.
Najczęściej moja obawa o zwariowanie wynikała z derealizacji i depersonalizacji, które były u mnie moim jednym z głównych koników objawowych.
Swoje objawy wypisałem tutaj (jak ktoś chce się z nimi zapoznać) encyklopedia-objawow-derealizacji-deper ... 73-15.html
Często też obawiałem się tego, że po prostu nie wytrzymam od myśli, objawów i zwariuję lub dostanę jakiejś ciężkiej depresji.
No ale obawy obawami, jest to wpływanie zaburzenia na naszą świadomość, czyli jak zwykle w stanie lęku.
I tutaj też utrudniała sprawę ta cała analiza lękowa.
Przez nią na każdy szmer w mieszkaniu, każdy hałas, rozglądałem się w strachu czy to nie jakiś omam, każdą dziwną myśl (a tych było pełno podczas zaburzeń) poddawałem analizie czy nie oznacza ona tego, że zwariowałem.
Ciągle byłem w stanie wyczulenia i sprawdzania oraz kontrolowania się. Choćby stale zastanawiałem się czy to co mówię jest poprawne, czy to jest normalne, czy moje zachowanie nie jest dziwne.
To wszystko zawsze były główne dowody na to, że nic mi nie jest, że to wszystko jest iluzją zaburzenia. Ale ja tego nie chciałem dostrzec, choć być może później już dostrzegałem, ale pozwalałem, aby to zaciemniało mój osąd i powodowało, aby logika schodziła na drugi plan, a zaburzenie wchodziło na pierwszy.

Jak przestałem?
Po prostu przestałem.
Czyli jak mignęło mi coś w kąciku oka, jak usłyszałem szept, jak miałem jakieś przewidzenia
NIE SPRAWDZAŁEM, tylko od razu mówiłem:
„CO CHORUJE? Przypominałem sobie - STAN EMOCJI”.
„Nie bój się” - mówiłem, często pytałem się swoich obaw - „Gdzie ta schizofrenia? Dawaj ją”.
„I widzisz, nie ma jej.”

Zaprzestałem sprawdzania tego czy poprawnie mówię i myślę, czułem oczywiście potrzebę, ale mówiłem:
„Nie mam po co sprawdzać, jak zacznę bredzić inni mnie o tym poinformują, a to sprawdzanie to forma kontroli, a ja mam DOŚĆ”.

Tak naprawdę zdyscyplinowałem się do wyjścia z tego.
Mówiłem:
„No to gdzie to jest?”, „Gdzie ta schizofrenia, rak, guz, ciężka choroba, umieranie i wariowanie?”
Odczekiwałem chwilę i zajmowałem się czymś innym niż dalszym myśleniem o tym, a robiłem to, bo wręcz obsesyjnie już (bo tak miałem dość) chciałem przekonać stan emocjonalny.

Wiem, że te słowa mogą wydawać się niektórym z was niesprawiedliwe, ale ja naprawdę już chciałem z tego wyjść, z uporem maniaka wręcz. Akceptując czym są moje myśli i moje objawy. A choćby sam udział na forum mnie przekonywał i pokazywał te schematy, w tym właśnie udział na forum był wręcz dla mnie niezastąpiony, a dokładnie w uświadamianiu siebie. Tyle, że musiałem sam powiedzieć stanowczo DOŚĆ KONTROLI, aby ją puścić.
Pragnąłem najbardziej na świecie przekonać emocje, wyjść z kręgu lęku. Ale bez już presji czasu, że musi się to stać i to w 100%. Najpierw chciałem chociaż uzyskać jakąś poprawę, a potem dalej i dalej, i dalej z tym szedłem.
To mi bardzo pomagało, mimo że byłem zmęczony.

Zmęczenie
Czy ja byłem podczas tego zmęczony?
Podczas zaburzenia ogólnie to ja byłem stale wyczerpany, co nie dziwi mnie za bardzo, chociaż kiedyś był to kolejny „dowód” jak to ciężko chory ja jestem albo jakiej to ja depresji dostanę.
Byłem senny, zaspany, a zarazem cały w lęku, czułem się ciągle jakbym z jakichś kamieniołomów dopiero co wrócił, po 12 godzinach pracy.
Ale stałe lękowe myśli, objawy, a przede wszystkim postawa wyczulenia, analizy, zabiera strasznie dużo energii oraz koncentracji.
Kiedy zacząłem z uporem odkręcać nawyki, wpływać na stan emocjonalny, potrzebowałem jeszcze więcej tej uwagi, a do tego poszedłem też do pracy (mowa o pracy zarobkowej). Powodowało to, że byłem ciągle zmęczony.
Ja akurat wziąłem to na przeczekanie.
Czy tak czy siak podczas zaburzenia byłem zmęczony, a ten brak siły to nie jest żadnym stanem chorobowym. Po prostu wynika z tej całej analizy gdzie zaburzenie czerpie z nas energię, a skoro czerpie i zaburzenie trwa to my tak naprawdę tą energię posiadamy, tylko idzie ona na inne rzeczy.
Dlatego przestałem sobie wkręcać, że to osłabienie coś oznacza, co tu dużo mówić, zaakceptowałem to, że chodziłem trochę jak zombie.
Bo z jednej strony brak siły, ale z drugiej zaburzenie trwa. Chodziłem do pracy, starałem się odburzać, więc siła była, ale no szła na zużycie tego wszystkiego.
To w zasadzie motywowało mnie, aby ją odzyskać, tą energię, na zwykłe życie, a nie śmiesznie i paradoksalnie zaburzony stan emocji.
Czyli to, co piszę często – kwestia priorytetów.
Miałem dość, postawiłbym każdą kartę już na to, aby z tego wyjść.

Sen

Będąc przy zmęczeniu poruszę i tą kwestię u siebie.
Sen był bardzo ważnym regeneratorem, ale to nie znaczy, że jak się wyspałem to zaburzenie mijało :), ale chodzi mi o to, że jak się nie wysypiałem jak należy to i odrealnienie było większe i ogólnie lęki i cała nerwica.
A ze snem miałem problem bardzo duży.
Jest potrzeba regularnego snu, a to właśnie między innymi dlatego, że w ciągu dnia energia idzie na zaburzenie, analizę i nasze działania, sen regeneruje energię.
Dlatego warto spać tych 7, 8 godzin co noc i zauważyłem, ze najlepsza pora snu to 22/23 – 6/7 góra 8.
No ale ja niestety podczas zaburzenia i po tym moim „DOSYĆ”, sypiałem w kratkę, i to bardzo, bo zwyczajnie nie mogłem spać.
Lęk powodował, że czułem zmęczenie, ale nie zasypiałem. Czasem pomagał wysiłek fizyczny, ale też nie zawsze i nie zawsze była możliwość żeby aż tak się zmęczyć.
I ja tu przyznaję bez bicia, że korzystałem tak raz w tygodniu z leku uspokajającego na receptę, a dokładnie benzodiazepiny – Xanaxu.
Moim kłopotem było to, że jak nie spałem dobę to było to do wytrzymania, drugą dobę czy trzecią to było już gorzej, trudniej mi było kontynuować tą opcję wpływania na stan emocjonalny.
Brak snu przez trzy doby, mając odrealnienie, był dla mnie bardzo uciążliwy.
Więc jak działo się tak, że przychodziła czwarta noc, a ja znowu nie zasypiałem, to wtedy brałem 1 mg Xanaxu i po prostu zasypiałem, a kolejnego dnia trzymałem się dalej swoich wytycznych, szlaku. :D
Zaznaczam od razu, że takie leki trzeba brać po konsultacji z lekarzem, ja akurat zawsze wolałem wszystko robić samemu, ale to, że ja brałem Xanax nie ma być już dla ciebie wyznacznikiem, że masz też tak robić.
Xanax działał u mnie maks 4,6 godzin i nie powodował za bardzo zejścia objawów czy myśli ani dd, bardziej uspokajał sam lęk i powodował zasypianie.
Dlatego ja go u siebie stosowałem przez jakieś pierwsze pół roku zmagania z tym, jak to nazywam, prawdziwym odburzaniem (świadomym).
Po jakoś pół roku tego odburzania częściej sypiałem, a jak zarywałem to tylko jedną noc, a to było jeszcze do wytrzymania, nie kolidowało z wpływaniem na stan emocjonalny.

Dieta
Czemu ja w ogóle postanowiłem korzystać z diety?
Nie dlatego, że urzekły mnie słowa - zdrowa żywność jest mega. :D
Ale dlatego, że sam zauważyłem jedną rzecz.
Jedząc bardzo syte posiłki, kaloryczne, naładowane węglowodanami do bólu, słodycze, doprowadza się skoków cukru. Co prawda te skoki są zbijane przez insulinę i nie o to chodzi, że to jakieś tam zaraz groźne jest.
Ale powoduje ospałość - co prawda niewielką, czasem zmęczenie - ale mając zaburzenie to wszystko to składa się do kupy. Samo zaburzenie i jego objawy wysysają i tak energię, więc objadanie się jest dodatkowym minusem.
Druga sprawa to układ pokarmowy i jego obciążanie.
Nadmierne objadanie się powoduje wzmożone trawienie, przyspieszony puls (co często przez nerwicowców jest źle interpretowane) i kolejna część energii jest pożytkowana na ciągłe trawienie. Powoduje to wzdęcia, gazy, zgagę, a układ pokarmowy i tak już jest dość nadwyrężony przez samo zaburzenie.

To jest jedna z rzeczy, którą właśnie wtedy dostrzegłem.
Przestałem traktować słowo „NERWICA” jako wielkie nic, jako coś, co powinno być słabe.
Nie. Tak nie jest.
To może pomóc nam zrozumieć, że NERWICA nie jest groźna, ale też nie powinniśmy się dziwić objawom i myślom ;)
Stan emocjonalny to jedna z głównych części nas, jak on jest zaburzony to wiele innych części naszego organizmu ulega zaburzeniu, zmęczeniu i nadwyrężeniu. Jedną z tych części jest układ pokarmowy.
Dlatego zdecydowałem się ograniczyć objadanie. Nie potrafię trzymać się jakichś diet z gazet i przygotowywać jakichś posiłków dla dietetyków czy tym podobne.
Po prostu wykluczyłem z diety białą mąkę (ma wysoki indeks glikemiczny), biały ryż, białe makarony. Jadam produkty żytnie i ciemne.
Wyeliminowałem słodycze i syfy, takie jak chipsy. Czasem pozwalam sobie na ciasto i lody. :D
Mięsa, warzywa, wędliny, sery, jem normalnie, choć nie w nadmiarze.
Czasem zdarzają się wyjątki. :D
Ale ogólnie to te rzeczy wykluczyłem i nagle skończyły się problemy ze zgagą, wzdęciami i problemami żołądkowymi.
Muszę przyznać, że ten sposób odżywiania się, mnie też ogólnie odświeżył i do dziś sobie go chwalę, choć trudno było na początku się przestawić.

Małe podsumowanie
Chciałem tutaj podkreślić pewną sprawę.
To jak wyżej opisuję, traktowanie obaw, zwracanie się do stanu emocjonalnego, uczenie się wyższości logiki i świadomości, było tym, co mi pozwoliło czuć się coraz lepiej, aż w końcu następowały znaczące poprawy.
Ale też chcę powiedzieć, że było mi potrzebne to pewne, nazwijmy to, oświecenie :)
Świadomość zmienności życia.
W lęku (a jak już jak pisałem, martwienie się o zdrowie miałem przed tymi mocnymi stanami) człowiek chce się upewniać z czasem już nie w tym co mu jest, ale czy mu na pewno nic się nie stanie, na coś nie zachoruje, czegoś nie straci.
I to jest właśnie najbardziej irracjonalne, bo żyjąc tym, już straciłeś to, co najważniejsze - swoją wolność.
Ale możesz to na szczęście odzyskać.
Podczas zaburzenia zaczynamy obawiać się o utratę życia, zdrowia fizycznego i psychicznego, utratę rodziny, szacunku, wielu rzeczy, ciągle tylko utrata i utrata nam chodzi po głowie. Strach przed utratą czegoś, strach przed „dostaniem” czegoś.
Dowodami na to mają być objawy, myśli, wrażenia, obawy, ale na to można reagować i jak to robić, napisałem wyżej, stale o tym piszemy na forum.
Wpływać na stan emocjonalny i obawy, ośmieszać, wyszydzać, ignorować i zajmować myśli nie po to, aby uciekać od tematu, ale po to, aby żyć życiem, a nie zaburzeniem, iluzją.

Natomiast tak naprawdę większość osób uzależnia swoje wyjście z zaburzenia od tego, aby ktoś im powiedział – NIGDY CI SIĘ NIC NIE STANIE.
Od nerwicy, lęku, myśli, objawów, odrealnienia, rzeczywiście się nic nie stanie, to jest fakt niepodważalny. Bo taka jest natura organizmu.
Ale to nie każdemu wystarcza, większość chce wiedzieć, że NIGDY i tak się nic nie stanie.
Ja taki byłem, uparty w złą stronę, ale po moim „DOŚĆ”, zrozumiałem jedno - najgorsze co mogło się stać, już się stało.
Bowiem byłem więźniem samego siebie, swoich emocji, nie żyłem pełnią, bo bałem się rzeczy wymyślonych i wyobrażonych. Chciałem zapewnień, że zawsze będę wolny od wszelkiego zła i problemów, a takie zapewnienie nie istnieje.
I być może niektórym z was nie spodoba się to co napiszę, ale to w końcu ja piszę tu o sobie i swoim świadomym wychodzeniu z zaburzeń.
Stać się może nam wszystko w życiu, ale to są sprawy natury, z którymi niektórzy muszą się zmagać, a inni nie muszą, to są pewne doświadczenia życiowe, których ja na pewno nie chcę do dziś, ale dziś to jest już zwykły ludzki strach przed czymś złym, przed jakąś tragedią.
Ale życie strachem, że coś wymyślonego przez moje myśli (w zaburzeniu cholernie lękowe), wyobrażenia (też lękowe) stało się dla mnie największą stratą, jaką mogłem uzyskać.
Żyłem, ale tak naprawdę nie żyłem, to jest wegetacja jak dla mnie.
Po moim „DOŚĆ” niczego tak nie pragnąłem, jak wyjść z tego kręgu.
A jeśli w życiu ma mnie spotkać dopiero coś złego to akceptuję to, natomiast nie chciałem już pozwolić sobie na dalsze życie tym strachem.
Dlatego choćby w wypadku hipochondrii, raz zrobione badania, potem postanowienie, że raz w roku je zrobię (od tamtej pory nie robiłem, a minęło dużo czasu) i wszelkie emocje, i obawy jakie przychodziły, gasiłem logiką.
Postanowieniem, że już nie chcę żyć iluzją, czymś wyobrażonym, wymyślonym DOSŁOWNIE.
A objawy, myśli od zaburzenia, akceptowałem jako fakt występujący w wyniku mechanizmu lękowego.
Ja dlatego się tak o tym powtarzam, bo często dostaję pytania, jak radzić sobie z drętwieniem, jak radzić sobie z mrowieniem, jak radzić sobie z zawrotami głowy.
Jak dla mnie to możesz stać na głowie, jeśli ci to pomaga. :)
Objawy i myśli to są tematy poboczne, najpierw należy zadać pytanie czy ty rozumiesz, że ty na te obawy i lękowe myśli masz działać, masz podejść do nich z wyższością z uwagi na to, że to ty musisz pokazać stanowi emocjonalnemu, że ten tygrys jest łagodny.
Więc nie ważne jest dla mnie jak ty to zrobisz, czy będziesz pracował, czy skakał na jednej nodze, czy śpiewał piosenkę.
Wielu z was pyta czy to dobra droga, czy to dobry sposób.
Wszystko jest dobrym sposobem, o ile rozumiesz na co masz działać, po co to robisz i jesteś świadomy zmienności życia, ale nie tu, nie teraz i nie od objawów zaburzenia.
I tego się twardo trzymasz.
Oczywiście, że wątpliwości i obawy są, one wynikają z emocjonalnego stanu i dlatego ty świadomie musisz działać.
Objawy i myśli to jest tak naprawdę produkt poboczny, zastępczy, to nie to jest ważne, nie to jest ważne, aby dana myśl czy objaw od razu minął.
Czasem widzę jak ludzie piszą, że „jest super, bo dana myśl mi minęła” :), a za chwilę „no ale drętwienie jest”, albo „no ale przyszła inna”.
Bo nie chodzi wcale o to, aby w odburzaniu widzieć tylko to, aby to minęło. To nie jest ważne, bo dopóki stan emocjonalny się nie zregeneruje, myśl i objaw może wrócić lub się pojawić.
Świadomość tego nie ma straszyć, ale ma pomagać, tłumaczyć, wyjaśniać.
Nie chodzi o bezmyślne mówienie: „No chodź, zabij mnie, no dawaj to”, tylko o tą wiedzę kogo ty tym masz uspokoić, komu masz pokazać (choćby takim szydzeniem), że ten pies nie jest groźny.
Niektórzy mówią „jak tak robię, to lęk się nasila” - no jasne, bo jak pisałem wcześniej, stan emocjonalny zbliżając się do zobaczenia w swoim tygrysie niegroźnego cielaczka, niepokoi się jeszcze bardziej, ale to jest czasowe, o ile temu znowu nie ulegniesz.
Nie rozumiem też ludzi, którzy mając zaburzenie parę lat lub wiele miesięcy mówią, że nakręcają się objawami innych.
Widać w tym wypadku, że wam chodzi tylko o uspokajanie się nadal. Jaki objaw stanu emocjonalnego może być straszny?
Żaden nie jest straszny ani żadna myśl, bo to są sprawy drugorzędne.
Pierwszorzędne jest zrozumienie, że to czy ja mam jeden objaw czy dwadzieścia NICZEGO nie zmienia, ten z jednym objawem męczy się tak jak i ty.
Ja teraz odburzanie zacząłbym od poznania wszystkich objawów nerwicy, pod warunkiem, że najpierw uzyskałbym tą wiedzę czym jest nerwica, czym jest to zaburzenie, czym są lękowe myśli, czym są objawy. To można uzyskać na forum albo na terapii poznawczo-behawioralnej czy gdziekolwiek w książkach o nerwicy.

I tu parę słów dla osób, nazwijmy to, początkujących.
Niektórzy z was czytają o tym ryzykowaniu, nerwicy i chcą od razu toczyć bój.
To jest słuszne podejście, ale miejcie też dla siebie pewne wyrozumienie.
Na początku dobrze jest się uspokajać, bo swoją świadomość i logikę też trzeba na początek nakarmić. Więc to, że macie jakiś objaw, nowy objaw, myśl i pytacie o nią, chodzicie z tym do psychologa to jest to DOBRE.
Świadomość problemu przychodzi z czasem, nie warto jednak poświęcać uwagi innym chorobom fizycznym czy psychicznym, dobrze jest unikać takich prowokatorów.
Ale o nerwicy dobrze jest wiedzieć dużo, aby to, że nagle w domu zdrętwieje nam kończyna czy zabije mocniej serce, czy przyjdzie „chora” myśl nie było niespodzianką.
Niektórzy potrzebują paru tygodni, a inni 3 może 4 miesięcy na swój początek.
Jest to zależne od osobowości, temperamentu, sytuacji życiowej.
Dlatego nie oskarżajcie się negatywnie, jeśli nie wychodzi wam zmaganie się z nerwicą i czujecie potrzebę badań, opinii lekarskich czy innych ludzi.
Badajcie się, pytajcie i uświadamiajcie czym jest zaburzenie lękowe!!!!!
Ale jeśli mijają miesiące, tygodnie, a wy zaczynacie po prostu żyć BYLE SIĘ USPOKOIĆ i jakoś tam będzie, to pomyślcie czy warto naprawdę żyć iluzją i wtedy może też powiecie DOŚĆ.
I zaczniecie pracować nad tym, co w was naprawdę choruję, będziecie zmęczeni, wykończeni, ale będziecie górą, świadomie będziecie górować nad stanem emocjonalnym, a każdy z was ma na pewno tyle siły aby go uspokoić.


Natręctwa, natrętne lękowe myśli
Teraz pora na krótkie przykłady samych natręctw oraz myśli, które i dla wielu z was są solą w oku.
Najpierw myśli.
Często jest tak, że podczas zaburzenia, myśli nie służą tylko nakręcaniu w momencie pojawienia się danego objawu lub wejścia w analizę.
Często myśli przychodzą pierwsze i są lękowe lub filozoficzne.
Ja np. miałem tak, że tu się starałem, tu czymś zajmowałem i nagle myśl zawitała:
„Ale to wszystko jest bezsensu, czy nie lepiej się zabić?”
Oczywiście zawsze myśl taka psuła mi humor, ba! Powodowała większy lęk, strach i od razu myślenie, dziwienie się!
„Czemu, dlaczego, a może to oznaka depresji?”, „A może zabiję się, bo nie wytrzymam, w depresji są przecież myśli samobójcze”.
I tak potem 5 dni - czemu, dlaczego, po co....

I rzecz pierwsza, i najważniejsza (po moim „DOSYĆ”), którą widzę u wielu z was (jako rzecz potrzebną).

Przestałem uzależniać swoje szczęście od tego czy myśli takie są, czy myśli takich nie ma.

To nie jest istotne.
Wielu z was pomyśli, że to niemożliwe, ale możliwe, owszem.
Sytuacja gdzie mi się pojawiła taka myśl, a ja z uporem maniaka mówiłem:

„I znowu taka myśl, znam już ją”, „Zaraz ci pokażę, że to nie jest groźne”,
„Czy szykuję sznurek żeby się zabić? Czy zbieram recepty aby połknąć leki? Czy zachowuję się jak samobójca?”
Odpowiedź brzmi – NIE.
„Czy oprócz apatii spowodowanej objawami i myślami, nie chcę wrócić do dawnego samopoczucia?”
Odpowiedź brzmi – CHCĘ WRÓCIĆ DO DAWNEGO SAMOPOCZUCIA i chociaż może już nie pamiętam jak to jest się czuć dobrze, to CHCĘ!
Więc nie chcę się zabić i nie mam depresji, której tak bardzo się boję.

I taka racjonalizacja to jedno, trzymanie się logiki, a następnie skupianie uwagi (nie wypieranie, a umyślne skupianie uwagi na czymś innym, aby nie analizować iluzji lękowej, myśli lękowych - niemających żadnego znaczenia) na czymś życiowym, tu i teraz, a nie na jakichś lękowych wyobrażeniach.
Miał być przecież koniec wróżenia z fusów!

Ale szczęściem nie powinno być to, że ta myśl się więcej ma nie pojawić!
To nie powinno być celem!
A czemu?
Bo dopóki stan emocjonalny się nie uspokoi, takich myśli będzie miliard :)
Może być miliard.
Albo 3 miliardy!

Dlatego raz będziemy uspokajać stan emocjonalny, a za drugim razem znowu się pogrążymy, bo „znowu ta myśl jest...” (dziwienie się, brak akceptacji faktów, że ma prawo być).
Koniec wróżenia z fusów powinien być stosowany w stosunku do wszelkich myśli lękowych, to są tylko wyobrażenia, a nie to, co ma się stać.
Ileż razy w życiu (bez zaburzenia) myśleliśmy o czymś, byliśmy pewni, że tak i tak się stanie, a potem nagle było zupełnie inaczej niż myśleliśmy?
Wiele razy, a to dlatego, że myśli nie znają przyszłości, są tylko punktami odniesienia, naszego odniesienia. Na które na szczęście mamy wpływ, o ile to zrozumiemy.
Myśli podczas zaburzenia są takie same jak i inne myśli, bez zaburzeń.

Weźmy teraz pod uwagę myśli o sensie życia, rozkminki typu:
- czemu niebo jest niebieskie,
- czemu woda jest płynna,
- czemu włosy rosną,
- czym jest kosmos.

Miałem wiele takich myśli, są one moim zdaniem wynikiem zapełnienia straszakami naszego umysłu.
Najgorsze co można zrobić, to dać się pochłonąć takim rozkminkom, bo czy bez zaburzenia, czy z zaburzeniem, odpowiedzi na zagadki kosmosu są raczej niemożliwe do uzyskania. A w zaburzeniu generują tylko lęk.
Przede wszystkim trzeba zdać sobie sprawę, że takie myśli o sensie życia mogą się pojawiać.
Kwestią jest to, że zdajemy sobie sprawę, że bez zaburzenia, nawet jeśli myśleliśmy o takich tematach, to nie było to problemem, czemu jest więc teraz?
Bo zaburzony stan emocjonalny traktuje je jako straszaki, męczy świadomość nimi, bo wie, że rozmyślając o tym, będziemy się bać.
Nie pozwalajmy na to, mówmy:
„Jakąś tam swoją filozofię mam i na pewno nie będę się w to zagłębiał z lękiem”,
„Nie jestem w stanie znaleźć i tak na to odpowiedzi, a na ten moment to tylko pogarsza mój lęk”.
Nie chodzi o to, aby wypierać te myśli, aby ich nie chcieć, bo one są twoje, po prostu zaburzenie je generuje. Trzeba tylko ustosunkować się do nich logiką.
Zamiast „czemu są”, zamiast dziwić się, że takie przychodzą, podejdź do tego ze zrozumieniem.
Myśli o sensie życia nie wynikają z tego, że masz dostać depresji. :)
To zwykła obawa lękowa.
Boisz się depresji?
„Zobaczymy stanie emocjonalny czy w najbliższym czasie jej dostaniemy, ja wiem, że nie (bo myśli i obawy to nie przepowiednia), ciebie przekonam, żyjąc, rozmawiając, próbując coś robić.”

Jeśli masz te różne rozmyślania o sensie wszelkiego stworzenia, to jak pisałem, nie rób z tych myśli problemu, z ich obecności:

„Być może nie znam na wszystko odpowiedzi. Mało który człowiek zna, mało kto potrafi się określić filozoficznie. Jeśli będę o tym rozmyślać, to na pewno nie z lękiem, teraz lepiej zrobię coś innego, więc sorry , nie mam na to czasu”.

Kolejna sprawa

NIE LICYTUJ SIĘ :)


Ileż razy widzę:

„Cieszcie się, że nie macie myśli o depresji, o samobójstwie, o mordowaniu, o homoseksualizmie, zdrowiu, zwariowaniu”.

I stale są takie przekomarzania. Dlaczego nie warto tak robić?
Nie dlatego, że to jest egocentryczne i takie typowe w nerwicach, że aż śmieszne :D
Srał to pies :)
Chodzi o to, że jak mówisz TA MOJA myśl to jest TAKA GORSZA, to automatycznie robisz z niej naprawdę gorszą. Robisz z niej nie efekt zaburzonego stanu emocjonalnego, tylko coś, co ci rzekomo zagraża. Czyli szkodzisz sam sobie.
W taki sposób, jak powyżej przykładowo napisałem, reagowałem na myśli, objawy, analizę, wyczulenie, nie chciałem dać się wciągać.
Jak miałem strach przed utratą świadomości czy strachu, że przestanę poznawać rodzinę, mówiłem:
„No proszę, kiedy to nastąpi?”
Ale wiedziałem, że robię to, bo ja już nie muszę się uspokajać. Bo uspokajanie się w którymś momencie to unik, próba kontroli, z uspokajaniem się w którymś momencie trzeba skończyć i zastąpić to próbami generalnymi i akceptacją faktu, że to stan emocjonalny jest zaburzony i to jego musimy przekonać!


Nerwica natręctw
Wcześniej były myśli, które dawały obawy.
Teraz krótko natręctwa. Ten sam schemat.

Strach przed zarazkami jak czegoś dotknę.

Od małego dziecka miałem tego typu natręctwa, które jakoś wbiły się w sumie we mnie.
Były to takie moje „dziwactwa”.
Jak wziąłem się za ataki paniki, lęk, objawy, strach o zdrowie, zrozumiałem automatycznie, że dość też natręctw!
Często myłem po kilka razy ręce, jak tylko czegoś dotknąłem. Oczywiście higiena to jedna sprawa, po toalecie trzeba myć ręce, to jasne. Ale ja je myłem nagminnie przez irracjonalne poczucie, że mam brudne ręce. Jak nie myłem to czułem niepokój.
Tak samo było z liczeniem liter w różnych przeczytanych wyrazach. Musiały być nieparzyste sumy liter w wyrazie, jak były parzyste odczuwałem lęk i obawy, że coś złego się może wydarzyć.
Pisząc to aż sam się sobie dziwię, że brałem w tym udział. :D Ba! To było moje życie.
Dostałem dużo próśb, żebym napisał o nerwicy natręctw, ale tak szczerze mówiąc niespecjalnie mam dużo do pisania. To znaczy dużo to i tak już tu piszę, ale nie mam dużo czegoś innego niż dotychczas. :) Nie będę tworzył przecież jakichś magicznych teorii czy zmyślonych historii, bo to jest ten sam schemat.
Napięcie, stresory, tworzą obawę, natręctwo, pierwszą myśl, że musimy coś policzyć np. 5 razy, lub myć ręce co chwila, bo nawet dotknięcie biurka to zarazki.
Jak tego nie robimy to powstaje lęk lub obawa, że coś się wydarzy nam lub rodzinie (iluzja lękowa).
To te same schematy.
Nie wyobrażam sobie, aby po moim „DOŚĆ”, wychodzić z ataków paniki, obaw o zdrowie, derealizacji, a nerwicę natręctw sobie zostawić :)

Dla mnie DOŚĆ to było DOŚĆ, cel, ustawienie priorytetów.

Gotowy byłem iść do ubikacji, nasikać sobie na ręce, poczekać aż wyschnie i chodzić z tym dwa dni. I nie, nie żartuję.
Dla mnie wyjście z iluzji (jaką było mycie rąk po dotknięciu bluzki jaką noszę, bo tam są ZARAZKI) stało się najważniejsze.
Po prostu przestałem tak często myć ręce, był niepokój, ale ja wiedziałem skąd wynika (pokazywanie, że pies jest niegroźny stanowi emocjonalnemu), nie bałem się go, wiedziałem, że przyjdzie.
A obawy, że stanie się coś złego? – „No to proszę bardzo!”
Tak samo obawy, że jak coś liczę to musi być nieparzyście, więc przestałem bać się liczb parzystych, często robiłem coś specjalnie parzyście, a z czasem w ogóle przestałem się tym przejmować!
Bo to jest iluzja!
Oczywiście, że ja zawsze wiedziałem, że to jest irracjonalne, ale nigdy tak mocno, z uporem i prawdziwie z serca nie próbowałem z tym skończyć, nigdy z uporem nie trzymałem się logiki, bo mimo wiedzy - rządziły emocje.
Skończyłem z tym.
Początkowo i tak obawy przychodziły i chęci liczenia, i mycia itp., ale z czasem było tego coraz mniej.
I tu właśnie jest taka uwaga do wszystkich, którzy czytają o konfrontacji i ryzykowaniu, niektórzy wchodzą, czytają i od razu huuuraaaaa!
Na przekór natręctwom, i nagle jest lęk, i nagle jest płacz.
Dlatego właśnie poprzednie wpisy poświęcałem ryzykowaniu, konfrontacji, myślom, ale ten poświęcam myśleniu :)
Bo żeby ryzykować, trzeba wiedzieć czemu ryzykujemy na te obawy, czemu konfrontujemy obawy, kogo mamy uspokajać. I czemu my nie musimy się wcale wtedy wysilać.
Trzeba to wiedzieć, ale także mieć naprawdę dużą chęć w sobie i cel, który mówi nam wyraźnie:
NIGDY WIĘCEJ ILUZJI, tego więzienia.
Dla mnie wyjście z iluzji stało się ważniejsze niż zatrucie się bakterią wąglika :)
Bo zatrucie się byłoby doświadczeniem, którego i tak bym nie mógł w życiu pewnie uniknąć, a iluzja to jest coś, co mogę zniwelować i mieć życie pełniejsze, do czasu jak mi będzie je dane przeżywać.
Czasem tak jest, że niektórzy wchodzą i od razu RYZYKO, ale nie wiedzą po co, dlaczego, bardziej chcą to wyprzeć niż się z tym zespolić.
A nie ma sensu wypierać myśli i objawów, jak to są twoje rzeczy, jak to są twoje emocje.
Jak to zrozumiemy, postawimy cel, będziemy pragnęli mocno, to wtedy śmiało bierzmy się za konfrontację.
Sama konfrontacja, samo ryzykowanie, to jak samo zajęcie myśli, sukces połowiczny i radość, że udało nam się zignorować drętwienie ręki :), ale już drugiego dnia drętwienie języka nas zbiło z tropu.
Jeżeli chodzi o same natręctwa to miałem tylko jeden problem.
Ja nerwicę natręctw miałem od 7. roku życia, więc poniekąd byłem przyzwyczajony do tego choćby liczenia.
Dlatego nawet jak już obawy mi zeszły, nie czułem lęku jak nie liczyłem, zdarzało się, że patrzyłem na wyraz i zaczynałem liczyć. :D
I od razu się łapałem „po co ja to do cholery robię”. :D
Z czasem musiałem się odzwyczaić po prostu jeszcze takich zwykłych odruchów.
I w zasadzie tyle chciałem napisać w tej części.
Nie miałem ochoty tu pisać na siłę jakichś przykładów, bo nie chciałem tu czegoś tworzyć zamiast pisać faktów, napisałem główne przykłady i główne postanowienia, jakich się trzymałem i jakie praktykowałem.
Brzmi to prosto, ale prostym to nie było aż tak jak się to wydaje.

Mój czas
Moje odburzanie z takich nawyków lękowych, analizy lękowej, zaburzeń lękowych, trwało półtora roku.
Czy to dużo czy krótko to zależy, natomiast na pewno jak ktoś to czyta i ma zaburzenie 3 miesiące to nie znaczy wcale, że też musisz to robić półtora roku :D
Jak na mnie i moją całościowo historię był to według mnie i tak krótki okres, ale właśnie dlatego o tym piszę, bo często jest tak, że panuje jakaś opinia w stylu:
„Wychodzisz z zaburzeń tyle czasu, ile w nich trwałeś”.
Mit ten obalam ;) ale oczywiście to nie jest kwestia robienia wyścigów kto pierwszy, ten lepszy!!!
Tylko kwestia, że jak miałem zaburzenie 5 lat i ktoś mi mówił, że tyle samo czasu się będę odburzał, to nie było to zachęcające :)

I teraz mogę sam na sobie powiedzieć – bzdura.

Pierwsze 6, może 8 miesięcy było trudne, bo wtedy było wszystko naraz i pierwsze przeszły mi ataki paniki, strach przed nimi, w sumie przyzwalaniem na nie i rozumieniem czemu przyzwalam.
Potem lęk wolnopłynący zmieniał się w napięcie, z czasem powoli i to napięcie schodziło, choć dosyć wolno.
Z biegiem czasu sam lęk wolnopłynący przychodził tylko czasami, objawy fizyczne też w większości poschodziły.
Tak już do roku czasu miałem stan dobry i jedynym problemem zaczęła być trwająca ciągle depersonalizacja i derealizacja oraz różne natrętne myśli, chociaż jak zacząłem właśnie rozumieć, żeby zakończyć uzależnianie szczęścia i życia od tego czy myśli przychodzą, czy nie, coraz mniej natręctw się pojawiało.

Jeżeli chodzi o depersonalizację to opisałem swoje zmagania tutaj: moja-historia-derealizacji-i-depersonal ... t3937.html

Może to dziwne, że są to osobne tematy, ale w sumie depersonalizacja i derealizacja jest dla mnie trochę osobną kwestią, choć nie po to, aby robić sobie KOLEJNE zaburzenie i się dołować ILEŻ JA TEGO MAM.
Stan derealizacji i depersonalizacji jest takim samym tak naprawdę schematem jak sama nerwica. Wynika również z zaburzonego stanu emocjonalnego i utrzymuje się na tych samych zasadach, co inne objawy czy myśli nerwicowe.

Dziwimy się stale objawom derealizacji:
„Czemu nie czuję ręki”,
„Czemu nie czuję emocji”, i nadajemy temu wielką wartość zagrożenia oraz idziemy za obawami, czyli:
„Pewnie to choroba neurologiczna”,
„Pewnie to jakaś depresja albo choroba psychiczna”.
I nie akceptujemy tego oraz nie przekonujemy stanu emocjonalnego, dając mu równocześnie czas na regenerację.
Wtedy depersonalizacja jest utrzymywana, poprzez zwracanie na nią uwagi lękowej, a nie naszej - logicznej i świadomej.
Zasady są te same.
A resztę opisuję nie tylko ja we wpisach forum, polecam poczytać jak ktoś z was ma odrealnienie.

artykuly-forum-o-derealizacji-i-deperso ... t4539.html

W sumie półtora roku i stany te razem z odrealnieniem zeszły mi, do tego mógłbym dodać tak jeszcze pół roku „łapania mnie czasem”, bo był to też okres stawiania takich pierwszych kroków w świecie bez zaburzenia :)
Musiałem wówczas rozprawić się również z lękiem społecznym, moją postawą unikową, ale o tym napiszę w kolejnej, już ostatniej części.
W każdym razie od tego okresu i natręctwa, i analiza lękowa, i strachy przed „czymś” mi zeszły.
A to dlatego, że stan emocjonalny uspokoił się, wpłynąłem na niego.
Trwało to trochę, ale ja zawsze byłem strachliwa dupa, więc jednak moje nastawienie do świata wymagało tej zmiany.

WAŻNE

Muszę też przyznać, że w którymś momencie mojego odburzania doszło mi takie poczucie, że ja w zasadzie tu nie wygrywam, tylko w zasadzie zdobywam na tym pewne doświadczenie.
Patrząc na swoje życie przed, swoje zmagania zawsze z różnymi stresami i problemami, muszę powiedzieć, że ja tego potrzebowałem.

Nawroty
Często jestem pytany czy od tego czasu miałem jakiś nawrót.
W sumie to jak słyszę słowo nawrót to trochę się uśmiecham, bo nie bardzo widzę tak naprawdę u siebie możliwość czegoś takiego.
Ktoś może z was pomyśli – „Ale pewniak, zobaczymy, jak cię natręctwo złapie”. :)
Ale właśnie o to chodzi, że dla mnie to nie problem :)
Za cholerę nie mogę zrozumieć ludzi, którzy rozmawiają ze mną podczas zaburzenia, a potem piszą:
„Dzięki za pomoc, udało mi się, ale nie mogę o tym mówić nawet, bo się boję żeby ten koszmar nie wrócił."
Nie rozumiem tego po prostu. Nie mówię, że to źle ;) ale nie rozumiem :)

Jeżeli chodzi o mnie, to nie po to wychodziłem z tego tak całkiem świadomie, aby się bać czegoś, co jest mną.
Nie po to przestawałem szarpać się z własnym stanem emocjonalnym, żeby nie rozumieć tego, że w przyszłości może zdarzyć się sytuacja, że dostanę np. ataku paniki czy odrealnienia.
Bo to jest natura!
Gdybym napisał, że niemożliwe jest, aby dostać objawu od strony emocji, byłoby to zupełnie przeciwne do tego, o czym ja stale, można powiedzieć, głoszę, jeśli chodzi o nerwicę :)
Ale dla mnie nie do pojęcia jest żebym ja dostał odrealnienia, żeby potknęło mnie serce, żebym dostał ataku paniki i żebym wpadł w ponownie mechanizm lękowy, żebym stał się wyczulony, zalękniony.
Nie do pomyślenia jest, abym pytał czy to nerwica, abym miał lęki tygodniami, strach przed nimi, przed atakami paniki.
Bo ja właśnie wychodziłem z tego świadomością oraz zrozumieniem tych stanów. Nie dałbym za nic w świecie ponownie wkręcić się w iluzję.

A czy kiedykolwiek miałem przez ostatni czas PO zaburzeniu jakieś objawy?

Pomijając objawy stresu, bo w końcu prowadzę działalność i czasem mnie coś doprowadza do białej gorączki, i obleją mnie ze stresu poty czy zrobi mi się ciepło, to w sumie jakieś 3 lata PO zaburzeniu, objawy od strony stanu emocjonalnego miałem raz.
Jak moja mama zachorowała i przyjmowała chemioterapię pierwszy raz, to na tyle to przeżyłem, że w domu miałem atak paniki i przez dwa dni czułem się spięty, i lekko odrealniony.
Ale właśnie moja świadomość nakazała mi jedno, przeczekaj to, przeżyłeś to, jesteś związany z mamą, to normalne, że można tak zareagować.
Po dwóch dniach nawet nie wiem kiedy mi to napięcie i odrealnienie minęło.

Tak więc ja od ponad 7 lat już nie mam natręctw, nie mam DD, nie mam lęków ani objawów zaburzeń, nie mam też żadnej analizy lękowej. Nie mam iluzji.
Nie jestem też w stanie naprawdę wyobrazić sobie tego, żebym mógł wpaść w zaburzenie i analizę, ja jakby mi przyszła myśl „zabijesz się”, to chyba bym ją zabił śmiechem.
Ale zarazem dopuszczam możliwość, że powiedzmy za 5 lat przykładowo spali mi się mieszkanie, dorobek życia i mogę wtedy dostać odrealnienia czy lęku, czy nawet natręctwa. Potrwa to jednak może 2 dni, ja nigdy w życiu już nie mógłbym się nawet wystraszyć czegoś, co wychodzi ode mnie, z moich emocji. Bo znów bym się szarpał, a to jest po prostu głupie ;)
Nie mogę też przegapić tego, że mnie sam udział na forum dużo uświadomił. Przeczytanie setek historii ludzi i udzielenia im odpowiedzi dały mi do zrozumienia i do zorientowania się konkretnie, czym są schematy lękowe. W uświadomieniu mnie tego wszystkiego, nic mi tak nie pomogło, jak taka autoterapia poprzez forum.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o zaburzenia lękowe u mnie :)

Ten wpis plus inne moje wpisy, plus to co mówię, w nagraniach, jest taką podstawą, za pomocą której wyszedłem z zaburzeń lękowych oraz zdobyłem doświadczenie potrzebne mi do pójścia dalej, zmiany u siebie innych cech, które utrudniały mi życie.

Wiem, że może zrodzą się na koniec pewne pytania, mam tu na myśli, że pytacie mnie czasem czy ja wam gwarantuję odburzenie tym sposobem. :)

Powiem tak, ja nawet nie mam ochoty brać za wasze leczenie odpowiedzialności :)
I też to, co piszę o zaburzeniach lękowych, nie jest jakąś tajemną wiedzą, czymś rewolucyjnym.
Staram się po prostu pisać to własnym stylem, dość szczegółowo nawet, bo przez długi okres widzę jakie pytania mi zadają ludzie z nerwicami i dzięki temu swoją historią i innymi wpisami, starałem się przybliżyć im wszystkim pewne sprawy.
Natomiast nie musisz się na tym w 100% opierać.
Wiem jednak, że będzie wiele osób, którym to pomoże, wiem, bo jakbym sam miał zaburzenie to czytając to byłbym naprawdę zadowolony.
Ale proponuję też przeczytać choćby:

- Opanować lęk Bronwyn Fox,
- Strach i lęk paniczny Rogera Bakera,
- Pokonałem nerwicę Grzegorza Szaffera,
- Skuteczna samopomoc dla swoich lęków Claire Weekes.

I jak przeczytacie te książki, a nie powinno to trwać długo i można je pobrać od bidy :D, to szybko zorientujecie się, że my wszyscy piszemy o tym samym.
Przekonywanie własnego stanu emocjonalnego, akceptacja faktu, że objawy, myśli, wynikają z zaburzonego stanu emocji i po prostu działanie, i przekonywanie, przekonywanie, przekonywanie i dzięki temu spychanie zaburzenia na drugi plan, bo przekonywanie to zajmowanie się życiem.

Więc czy gwarantuję?
Ja sobą samym zaświadczam pisząc to wszystko.
Gwarancję własną pracą nad tym, zapewnij sobie ty sam :)

Ja natomiast chętnie odpowiem na pytania w miarę możliwości.
Pytaj choćby w tym temacie:
victorek-historia-przemyslenia-odburzenie-t4976.html

Praca
Na koniec poruszę kwestię „zajmowania się czymś”.
Nie wiem na ile by mi służyło, gdybym siedział w domu i próbował wpływać na zaburzony stan emocjonalny. Myślę, że wychodziłoby mi to gorzej.
Sporo miałem tych różnych objawów, myśli, i zajęcie się czymś, w połączeniu ze świadomym wpływaniem na zaburzenie, to był dobry plan.
Bo wpływanie na stan emocjonalny męczy, bo tu objaw, tu myśl, tu znowu objaw, a pójście do pracy po takich 4 miesiącach pierwszego ogarnięcia siebie, dawało czasem wytchnienie.
Podjąłem pierwszą lepszą pracę i było to mycie okien. Nie chciałem wikłać się w jakieś inne rodzaje pracy, bo martwiłem się, że stres z poznawaniem nowego miejsca pracy trochę mnie podkopie, więc wziąłem pracę, która miała mnie odrywać, pomóc mi zmienić otoczenie myślowe.
Więc z jednej strony wpływałem na stan emocjonalny, a z drugiej w pracy - a to ktoś coś powiedział, a to ktoś o coś zapytał, a to się ktoś zaśmiał i to mnie odrywało, zmieniało otoczenie z myśli, objawów, ryzykowania, na też inne rzeczy.

Mnie to w każdym razie było potrzebne.
Dlatego polecam zmieniać otoczenie myślowe, robić coś, najlepiej coś, co jest jakimś obowiązkiem i odwraca uwagę spontanicznie.
To po prostu daje takiego dodatkowego powera. Tak przynajmniej było u mnie.
Dodatkowo podczas zaburzenia nie można żyć tylko tym JAK SOBIE Z ZABURZENIEM RADZIĆ.
Bo to z czasem spontan już się powinien robić, a zajmowanie się pracą, obowiązkami, to jest po prostu spychanie także zaburzenia z pierwszego planu na drugi.

Czy to wszystko wystarczy?
Teraz kolejnym pytaniem może być (słusznym zresztą) kwestia czy to wszystko, co opisuję ja i inni na forum, czy wiedza zawarta w tych książkach, jakie podałem, może wystarczyć do odburzenia się?
Według mnie może, ja przecież pisząc o tym, mówię o własnych doświadczeniach.
W sumie zostają dwie kwestie. Są osoby, które nerwicy nabawiły się od jakichś stresów, nazwijmy to - krótkoterminowych, może nawet teraźniejszych, nerwica nie musi przecież mieć przyczyny w przeszłości.
Więc takim osobom ja od siebie polecam nabywanie wiedzy o zaburzeniach lękowych i sposobach radzenia sobie z tym, próbowania tego. A także korzystania choćby z terapii, która może pomóc wyjaśniać te wszelkie mechanizmy, a także być wsparciem przy tych stresach, które dały wyzwolenie nerwicy (nawet zapalenie maryśki).
I nie widzę powodu, aby taka osoba nie mogła z takich zaburzeń wyjść, stan emocjonalny zawsze może się uspokoić.

Ale teraz niektórzy mogą mnie zapytać: (też słusznie)

„A co z tymi, którzy mają jakieś inne problemy z przeszłości, mają przyczyny leżące w doświadczeniach wstecz?”
„Mają niską pewność siebie, nadmiernie przeżywają każdą rzecz itp. Czy takie osoby mogą wyjść z zaburzeń w taki sposób? A co z resztą problemów?”

I tu w zasadzie odpowiadam własną historią właśnie, bo ja należałem do takich osób.
Najpierw chciałem rozprawić się świadomie z zaburzeniem lękowym, z tym co mnie blokowało na swobodne życie, bo zamykało mnie w iluzji lękowej i w iluzji wyobrażeń o „coś”.
I właśnie czy wówczas te moje cechy, jak choćby wrażliwość na krytykę czy mała odporność na stres, nie powodowały, że zaburzenie wracało?
W sumie już o tym pisałem mówiąc o nawrotach.
Stresu miałem w nadmiarze, bo zresztą otwierałem działalność, moja rodzinka jak była problemowa wcześniej, tak była później, generalnie poziom trudności życia nie zmienił się zbytnio.
Jednak sam stres, czy też niska asertywność, to wszystko, co ciągnęło się za mną od tych przyczyn z wychowania i doświadczeń dzieciństwa, nie mogło mnie wpędzić w zaburzenie i analizę, bo wyszedłem z tego świadomie.
Mogło mi dać to jakieś objawy od stresu czy też przejmowania się wszystkim dookoła, ale czasowe, już nie dałbym zrobić sobie z tego zaburzenia, którym bym żył.

Dlatego ja wybrałem najpierw zaburzenia, najpierw uświadamianie siebie czym jest stan emocjonalny.
Nic tak dobrze nie pokazuje czym są nasze własne emocje, czym jest nasz własny stan emocjonalny, jak wpływanie na niego podczas lęku w zaburzeniu. :)
A potem dopiero praca nad cechami, odbieraniem stresu, krytyki, braku swojego mocnego zdania, asertywności itd., które przyczyny miały daleko wstecz.

Samo też wychodzenie z nerwicy pokazało mi jedno, mimo szalejących emocji, można wprowadzać logikę i się jej trzymać.
Pozwoliło mi to zauważyć, że JA to nie tylko emocje i myśli, ale także świadome JA, które może wpływać na wszystko.
A wszelkie przyczyny z przeszłości sprowadzają się właśnie do tego, że w pewnych dziedzinach życia reagowałem nadmiernymi emocjami.
Krytyka - emocje, stres - emocje, potrzeba postawienia na swoim - emocje , potrzeba asertywnego zachowania się - emocje, jakieś wyrażanie swoich potrzeb - emocje, wszędzie królowały emocje - czyli jak zwykle. :)
Stan emocjonalny :)
I to na niego także wpływałem prostując te swoje nieudolne do końca reakcje na różne bodźce. Schematy są te same, bo w wypadku stresu, małej odporności na krytykę mają miejsce tak samo myśli, które nam coś wyobrażają niedobrego.
A to przecież już wiedziałem, że myśli to nie pewniki na przyszłość.
Dlatego wychodzenie z zaburzeń lękowych popchnęło mnie też dalej i to w podobny sposób.
Ale to już napiszę w kolejnej części. Za jakiś czas. :D
Dlatego osobom z przyczynami wstecz, które mają również zaburzenia lękowe, a do tego różne problematyczne cechy osobowe, polecam także uzyskiwać wiedzę o zaburzeniach, wychodzić z nich, nie pozwalać, aby były one tematami zastępczymi dla naszego życia.
Proponuję również iść na terapię, gdzie możemy poznać swoje reakcje, gdzie możemy rozmawiać o nich, poznawać siebie, ale nigdy nie zapominajmy, że działanie na stan emocjonalny zawsze leżało, leży i będzie leżeć w nas.

Tematy zastępcze
Czasem tak jest, że martwimy się, że nasze objawy i myśli to tematy zastępcze, ucieczki od naszych realnych problemów.
Może tak być, że z czasem trwania w zaburzeniu, uciekamy w nie, nawet podświadomie.
Ale nie zmienia to wcale sytuacji, że ucząc się wpływania na stan emocjonalny, możemy z takich zaburzeń także wyjść, bo jak pisałem wcześniej, wpływając na stan emocjonalny, wychodząc z iluzji, potrzebujemy też zajęcia.
Tym zajęciem się może być powolne rozwiązywanie i zarazem podchodzenie do jakichś stresów teraźniejszych, które te tematy zastępcze nam dają.
Jeżeli przyjmujemy tematy zastępcze mówiąc:
„Mam za dużo problemów i dlatego mam zaburzenie, muszę najpierw rozwiązać problemy, ale ...teraz ważniejsza jest myśl czy kogoś zabiję, czy nie, czy dostanę raka, czy nie...”
Trochę sami stopujemy się w świadomym zrozumieniu jak dużo może nam dać uparty wpływ na stan emocjonalny.

A o nastawieniu do stresu i innych problemów ze sobą (jakie wymieniałem na początku tego fragmentu) napiszę w kolejnej części.

Jednak jeszcze krótko :D


A krótko tutaj rozpoczynając jakby kolejną część, powiem tyle, że do nastawienia się do stresów, czyli obaw „utraty czegoś” lub „nieuzyskania czegoś” i przez to często do strachu przed „próbą czegoś” zainspirował mnie Raymond Moody w książce Odwiedziny z zaświatów.
To nie jest książka o nerwicach ani czymś podobnym :)
Ale lubię tego autora, bo on jest zarazem lekarzem, a także filozofem i potrafi mieć ogromny dystans do siebie i swoich badań.
A zajmuje się w gruncie rzeczy paranormalnością.
I napisał on kiedyś w książce, że jest często krytykowany przez, a to koła naukowe, a to znowu jakichś patriarchów religijnych, podczas gdy on sam ma dystans do tych opinii, a zarazem do swoich badań, na które poświęcił całe w sumie życie.

Napisał tam o czymś takim jak „radosny badacz”.
Gdzie on do tego wszystkiego podchodzi z ciekawością, a nie od razu przesądami, stereotypami czy obawami i lękami.
Są to dla niego doświadczenia, jest jak dziecko, które cieszy się z czegoś nowego, choć wcale nie wie, jakie efekty czy odpowiedzi to przyniesie.

To mnie właśnie zainspirowało.
Pomyślałem, że przecież mogę do swoich obaw o krytykę, a także do stresów, obaw o „utratę czegoś”, podejść z taką nową filozofią życia.
Jako właśnie ten „radosny badacz” lub jak sam to określam „ciekawski badacz”.
Zamiast do opinii, tych nieprzychylnych również, czy stresów podchodzić znowu „wróżeniem z fusów” i strachem czy lękiem, mogę do tego podchodzić jako do nowego doświadczenia, czegoś, co jest częścią życia.
A nigdy nie wiadomo czy strata czegokolwiek, nie da czegoś nowego.

6. Moje dalsze odburzanie, osobowość, postawy na życie lękowe i unikające, wrażliwość

I jak zawsze przypominam, w tym wpisie nie sugeruję niczego, jeśli chodzi o twoje leczenie.
Nie mogę się wyzbyć z pisowni ciągłego używania słów „musisz”, „powinieneś”. :D
To chyba już zadatki na prawdziwego guru :D
Jednak ja niczego tobie tutaj nie narzucam, miej to na uwadze.

Pora zacząć kolejną część i zarazem ostatnią, jeżeli chodzi o spisanie mojej historii i pewnych przemyśleń.
Nie będzie mi tutaj łatwo przekazać wszystkiego, co bym chciał, bo są to jednak tematy rozwlekłe, dotyczą także pewnych przeżyć własnych oraz pewnych zmagań na poziomie emocji, dlatego nie jest to tak łatwo uszeregować, jak się to wydaje pewnie z boku.
W każdym razie postaram się.
A tę część przeznaczam na tematy już nie tak typowo zaburzeń lękowych samych w sobie, ale bardziej zaburzonych cech osobowych, czyli ogólnych postaw i reakcji na życie i jego wydarzenia, które powodują blokadę luźnego życia.
ZABURZONE POSTAWY, REAKCJE, CECHY OSOBOWOŚCI.
Najpierw nakreślę w ogóle, co ja rozumiem pod nazwą „zaburzone cechy osobowe” i „nieprawidłowe utrwalone reakcje”.
Oraz (o co jestem często pytany) czy to wpłynęło na to, że dostałem zaburzeń lękowych, czyli samej nerwicy, derealizacji.

Czytając o osobowościach, o zaburzonych cechach osobowości, możemy natknąć się na różne ich rodzaje, np. osobowość lękowa, unikająca, neurotyczna, depresyjna.
Nie jestem pewien czy może nam to coś określić konkretnego, zwykle jak po ludzku nie wiedzieliśmy co to oznacza, tak zwykle nadal nie wiemy.
A tak naprawdę zaburzona cecha osobowości to jest nic innego (według mnie) jak utrwalona NADMIERNA reakcja EMOCJONALNA na jakiś bodziec.
I tak zupełnie serio mówiąc, gdyby dać kilkunastu osobom, które zwyczajnie, normalnie funkcjonują, nigdy nie miały zaburzeń ani nie słyszały o czymś takim, do przeczytania te cechy poszczególnych zaburzeń osobowości, to wielu z nich by coś przypisało z tego dla siebie.
A to dlatego, że tak naprawdę cech osobowości, czyli EMOCJONALNYCH reakcji na jakiś określony bodziec jest ograniczona ilość.
I dlatego cechy wymienianych zaburzeń osobowości można by odnaleźć spokojnie u ludzi zaburzonych, jak i niezaburzonych.
Dlatego nie ma sensu czytać o takich osobowościach, jeśli naszym zamiarem jest to, aby się „diagnozować”.
A jeśli już czytać, to z postawą budującą, spragnioną wiedzy i z chęcią nabrania dystansu.
Diagnozę zaburzenia osobowości stawia się gdy cecha, czyli reakcja emocjonalna, jest tak mocno nagięta, że utrudnia lub uniemożliwia bez mała normalne funkcjonowanie.
Czasem jest możliwe, że różne cechy różnych zaburzeń występują u jednej osoby, dlatego właśnie niektórzy pytają:
„Czy to możliwe, że psycholog nie mogła się zdecydować na diagnozę określonych zaburzeń osobowych?”
Tak, bo można mieć jedną cechę tego konkretnego typu oraz inną cechę jakiegoś innego typu osobowości. Bo to tak naprawdę są emocjonalne reakcje.
Diagnozy zaburzeń osobowości najlepiej zostawić psychologom lub psychiatrom.
My lepiej zastanówmy się jak możemy do tego podejść tak po ludzku, a także co nas w życiu blokuje najbardziej, jaka emocjonalna reakcja, na jaki bodziec, powoduje u nas w życiu destrukcje, presje.
Zdarzają się pytania, które niektórzy mi zadają:
„Czy to, że boję się od dziecka spać przy zapalonej lampce to znaczy, że jestem lękowy?”
Raczej jest to jakiś głupi nawyk czy może uraz, ale nie powoduje przecież jakichś życiowych komplikacji, aby mówić tutaj o cechach swojej osobowości, które utrudniają nam życie.

Tak samo warto pamiętać, że czasem możemy mieć jakiś jeden problem z określoną własną reakcją na jakieś wydarzenie, słowa, czyjeś zachowanie i w sumie tylko jedna cecha może być u nas nadmiernie problematyczna, nie trzeba zaraz określać się - mam zaburzenie osobowości.
Nie o to w tym przecież chodzi.
Dla przykładu, człowiek, który był bardzo mocno przez okres dorastania krytykowany, oskarżany o nieudacznictwo, będzie mógł mieć potem kłopot z tym, że na każdą najmniejszą krytykę pod swoim adresem, będzie reagował nadmierną emocją, np. smutkiem, dołem, depresją, albo frustracją czy złością.
I czasem właśnie trzeba to jedno skorygować, uświadomić sobie, zrozumieć i zacząć nowy etap budowania własnych wartości.
Chcę tutaj powiedzieć przede wszystkim, że zaburzona cecha własnej, utrwalonej reakcji emocjonalnej to nie koniec świata, warto w ogóle do tego podejść jak do czegoś, co wymaga teraz treningu, niż jak do czegoś z czego mamy „zdrowieć jako z choroby”.
Diagnozy zaburzeń osobowości przydają się w sumie tak naprawdę specjalistom.
A to dlatego, że określając kogoś np. osoba lękowa lub neurotyk, lub borderline, można ograniczyć terapię do paru reakcji emocjonalnych.
Więc to jest robione dla ułatwienia określenia, co z danym pacjentem zrobić.
A my zarazem możemy np. kupi
sobie książkę o danej osobowości i poczytać o własnych reakcjach - co często bardzo ładnie nam wiele uświadamia.

Natomiast człowiek także ma potrzebę nazwania tego co mu jest.
I chodzi, chodzi, szuka, dopytuje i często słyszy:
„No jest pan neurotykiem, jest pan lękowy, to co się z panem dzieje, ma związek z osobowością.”
I ok, nazwanie problemu to jedno, druga kwestia to jest utożsamianie się potem z tym.
Zauważyłem, że często jest tak, że ktoś usłyszy:
„Jesteś neurotykiem”,
„Masz osobowość neurotyka”,
(i od razu zaznaczam, ja nie mówię, że takie rzeczy trzeba LEKCEWAŻYĆ!!), ale mówię aby nie zacząć traktować tego jako CHOROBĘ, jako coś, co jest i się już nie zmieni, bo to przecież OSOBOWOŚĆ.
Nawet jeżeli nie zmieni się o 100% to można poprawić, a następnie utrwalić jakość tego.

I często jest tak, że ludzie potem mówią:
„No tak, jestem neurotykiem, wszystko w życiu jest neurotyczne, czy dam radę mieć związek? Bo przecież to będzie neurotyczna miłość...”.

No to czemu nie iść dalej i nie zacząć rozmyślać, co z naszym neurotycznym jedzeniem lub spaniem albo neurotycznym sposobem oglądania tv?

Niektórzy piszą:
„No tak, ale jak zmienić to, że się wszystkim tak bardzo denerwuję, nie zmienię tego, bo jestem lękowy, bo tak przeczytałem, bo psychiatra mi powiedział, że to trzeba leczyć!”

Mam ochotę wtedy napisać, oj niech się nie zesra :D
Jasne, że trzeba leczyć, ale zanim zaczniemy to leczenie, wymagane jest zrozumienie, że cechy osobowości to są:

REAKCJE WYUCZONEGO ZACHOWANIA, REAKCJE EMOCJONALNE NA JAKIEŚ ZACHOWANIA INNYCH LUDZI BĄDŹ INNE BODŹCE PŁYNĄCE ZE ŚWIATA I ŻYCIA.

A to można jak najbardziej zmienić. Ale o ile łatwo mówić o leczeniu, o tyle trudniej mieć prawdziwe i mocne chęci tych zmian.
Bo w wypadku jakichś blokujących naszych postaw czy reakcji, chęć zmiany jest rzeczą drugą, zaraz po uświadomieniu sobie tych reakcji (czy też poprzez terapię bądź jak dajemy radę to samemu, interesując się tematyką).
Bo aby coś zmienić trzeba od razu zdać sobie sprawę, że to będzie kosztowało odczuwanie emocji, bo każda zmiana reakcji emocjonalnej tyle kosztuje.

Więc podsumowując nie warto się z tym tak mocno utożsamiać, z diagnozami. Ja to czasem u niektórych osób widzę taką powiedziałbym dziwną „radość”, zafascynowanie tym, że dostałem od psychiatry diagnozę, że jestem „lękowy”.
Taką radość z uwagi na to, że coś zostało nazwane i w końcu jest to wyjaśnienie wszelkiego zła.
O ile jest w tym jakiś sens, to nie warto tak bardzo z tymi nazwami osobowości się integrować.

Moja diagnoza
Ja miałem okres podczas zaburzenia, a w sumie to już podczas takiego okresu odburzania, można powiedzieć, gdzie zapisałem się na wolontariat do szpitala właśnie psychiatrycznego.
Tam była taka jedna Pani psychiatra, które ze mną sobie pogadała i pomyślała, że w sumie mógłbym dać sobie zdiagnozować siebie przez szpitalnych psychologów.
Zgodziłem się na to, były wywiady lekarskie, były testy i w końcu padła diagnoza:

Zaburzenia lękowe mieszanie, syndrom depersonalizacji. Zespół lęku uogólnionego.
Osobowość lękowo - unikająca, BDT - chociaż co do tego borderline, nie byli aż tak pewni, a ja sądzę, że trochę to wyolbrzymiali.

Zaleceniem było branie trzech środków psychotropowych (antydepresant, uspokajający lek, stabilizator) oraz psychoterapia.
I ja już na szczęście wtedy byłem świadomy tych spraw, ale i tak mnie to mocno zdołowało, nawet podkopało moją wiarę, że mogę to jakoś sobie poukładać.
Jak chciałem wyciągnąć jakąś informację, co dalej z tym, to słyszałem:
„To już się leczy inaczej niż nerwicę, terapeutycznie, ale od razu mówię, że to jest terapia wieloletnia”.
Pamiętam, że mnie to podkopało.
Szczególnie, że wziąłem ksero tych wyników do mojego psychiatry rejonowego i doczytałem tam na dole:
Rokowanie poprawy - niepewne. :D

Dlatego tak sobie myślę, na ile by mi takie diagnozy, a także rokowania i zakładanie od razu wielu lat terapii pomogły, gdybym nie był jednak sam choć trochę uświadomiony w tych w sumie prostych przecież tak naprawdę, mechanizmach i reakcjach.
Na szczęście ja już wówczas byłem uświadomiony, a do tego plusem mojego charakteru jest to, że nigdy nie potrafiłem uznawać autorytetów.
Mogę szanować kogoś, ale zawsze musiałem i tak sam sprawę przemyśleć, i mogłem albo się zgodzić, albo to odrzucić.
I moje dywagacje na ten temat doprowadziły mnie do takich wniosków, że te wszystkie osobowości, jakie mi stwierdzono, są niczym innym jak reagowaniem emocjami, a w zasadzie do zmiany tego można się posłużyć tym samym, czym próbuję wychodzić z samej nerwicy.
Ale o tym rozwinę się niżej.

ALE

Zaznaczam!
Ja nie mówię, że diagnozy u psychiatry czy psychologów są błędne i żeby nie korzystać z tego.
Ale jak już dostajemy diagnozę to zostawmy to terapii, my sami aż tak z tym się nie utożsamiajmy. Korzystajmy z terapii, dowiadujmy się wiele o sobie samych, a oprócz terapii, rozkminiajmy po ludzku co nas blokuje i jakie emocje tak naprawdę nas dotyczą, w jakich sytuacjach czujemy się źle i czujemy presję.
Możemy także sami przeprowadzić sobie taką analizę, wcale nie rezygnując z trwającej terapii, a nawet mówiąc o tym swojemu terapeucie.
Na szczęście nie każdy specjalista podchodzi do sprawy typowo naukowo, co widzę po niektórych pytaniach ludzi z forum np.:
„Jak spytałem psychologa o moją neurotyczność to powiedział: a daj pan spokój z tą neurotycznością, kto teraz neurotyczny nie jest”. :D
I całe szczęście, bo niestety podejście typowo naukowe i jednokierunkowe do zaburzeń, w których siłą sprawczą są emocje, nie zawsze jest do końca skuteczne.
I to nie w tym rzecz, że to trzeba lekceważyć, ale nie można też tym żyć, należy to potraktować jako „coś”, co zajebiście fajnie by było zmienić, aby jakość życia była po prostu lepsza i wydajniejsza.

NIE DIAGNOZUJ SIĘ PO TYM, CO WYŻEJ NAPISAŁEM ANI TYM, CO NAPISZĘ NIŻEJ

Ten tekst ma służyć wyjaśnieniu, że osobowość ma każdy człowiek i niektóre reakcje mogą być nadmiernie wykrzywione przez różne doświadczenia, a potem obawy.
Jest to o cechach osobowych napisane bardzo ogólnikowo, jeśli widzisz coś z tego u siebie nie znaczy, że masz zaburzenie osobowości, ja tu wymieniłem tylko proste przykłady.
Nie ma sensu w taki sposób zacząć sobie wmawiać, ze masz ZABURZENIE OSOBOWOŚCI.
Bo zapewne wielu z was zaraz zacznie to robić, a ja ten temat zacząłem dla właśnie wyjaśnienia czemu to, że mamy jakąś cechę skrzywioną, to nie koniec świata.
A nie na odwrót.

A NAJWAŻNIEJSZE!

Ja w ogóle nie lubię używania nazwy zaburzenia osobowości, zrobiłem to tutaj w tym wpisie, bo dostawałem zawsze wiele pytań o takie zaburzenia.
I dlatego, że samemu musiałem się z pewnymi rzeczami zmierzyć i je zrozumieć to chciałem tutaj to opisać jak ja to widzę i jakie wnioski wyciągnąłem.
Jak dla mnie nadmierne reakcje emocjonalne można sprowadzić do normalnego poziomu.

KSZTAŁTOWANIE SIĘ

Tak naprawdę kształtowanie się cech osobowych, nawyków nadmiernej reakcji, jest dość proste.
Przykładowo za chwilę opiszę własne skrzywione cechy osobowe.
Ale chcę najpierw powiedzieć, że ja tutaj w tej części poruszę kwestię nawyków reakcji, które wręcz paraliżowały mi normalny żywot.
Ja nie mówię tutaj o rozwoju w stylu aby „coś poprawić w sobie”, bo o tym może kiedy indziej napiszę, o ile jakaś wiedza i praktyka mi się do tej poprawy realnie przyczyni. ;) Ja mówię tutaj o zaburzeniu reakcji, czyli mocno nasilonej reakcji emocjonalnej na jakiś bodziec.
Bo czasem dostaję pytania:
„Ej, a jak ja nie chcę zmieniać swoich reakcji?”,

to wtedy coś mi mówi, że ta osoba bardziej mówi o „ulepszeniu tylko siebie”, czyli
„A bo jestem jakiś taki nerwowy”, „A bo jestem leniwy”.

A mnie mówiąc o zaburzonych cechach osobowych nie chodzi o takie duperele :D
Ja mówiąc o zaburzonych cechach osobowych mówię o reakcjach emocjonalnych, wyuczonych pewnymi zwykle przeciągającymi się w życiu wydarzeniami i sytuacjami mocno stresogennymi, które paraliżują życie, utrudniają codzienne funkcjonowanie czy interakcje z innymi ludźmi.
I mnie właśnie to udało się naprostować.

I teraz taka moja mała dygresja :D
Czy każdy człowiek z jakimiś przeżyciami podczas dorastania, musi od razu mieć potem jakieś nieprawidłowe reakcje?
Nie, a wręcz może mieć zupełnie inne. :) A dlaczego tak się dzieje?
Bo właśnie cechy osobowe, czyli emocjonalne reagowanie to są cechy nabyte, które kształtują się z dorastaniem, ale one są nakładane na temperament określonego człowieka.
Bo nie oszukujmy się, każdy rodzi się po prostu inny, temperament to rzecz, którą moim zdaniem otrzymujemy od narodzin.
Ja to nazywam naturą człowieka, jeden jest po prostu takim trochę mrukiem, inny znowu jest totalnie otwarty, i nie mówię tutaj o zaburzeniach jakichkolwiek, tyko o czystych cechach własnego temperamentu.

Każdy temperament daje podstawy, a w wyniku zetknięcia się z określonymi czynnikami wychowania czy środowiska powstają na tej podstawie określone cechy reakcji, nawyki reagowania emocjami określonymi i przydzielonymi do danej sytuacji czy zdarzenia.
Ale to akurat jest taka moja prywatna tylko teoria :)
Niemniej jednak tłumaczy mi to, że mogą być np. bracia tak samo wychowani, a mieć inne problemy natury emocjonalnej oraz tłumaczy to, o co sam się nieraz pytałem - czemu niektórzy mają o wiele gorsze życie, a nie mają takich problemów z emocjami jak ja.
W temperamencie moim zdaniem wlicza się także bycie emocjonalnym, a w sumie to wrażliwym.

W każdym razie teraz coś o sobie.

Weźmy najpierw moją postawę na życie lękową, osobowość lękową.
Skąd się u mnie wzięło to cudo?

Po pierwsze temperament, moja natura, i uważam, że ja jestem po prostu z natury wrażliwy.
Ale wrażliwość to nie kara, nie wada, teraz już to wiem sam, bo będąc wrażliwym możesz być i pewnym swojego zdania, i asertywnym, i wcale nie lękliwym.

Po drugie wpływ wychowania.
A dokładnie choćby brak poczucia bezpieczeństwa, już brak solidnego ojca psuje oparcie, do tego wiecznie narąbany tatuś także, i robiący do tego kupę wstydu dookoła też, ale może ten jeden element by jakoś się przeżyło, tyle, że moja mama to była rozpieprzona kupa emocji.
Kompletnie posypała się krótko po moich narodzinach, a należy ona do tych wrażliwych, ogólnie charakter to ja mam jej.
Tak więc przez mnóstwo lat od małego pamiętam tylko „umieranie” mojej mamy, a następnie ciągły strach, aby nie umarła.
Do tego mimo że nerwica nie przenosi się drogą kropelkową, następuje coś takiego jak: WYUCZENIE się lęku, lękowych reakcji.
Czyli to, że moja mama ciągle miała „zawał,” „raka” i bez przerwy tematy w domu to były umierania i lęki, zwyczajnie przenosi się to na dziecko w określonym wieku.
Pamiętam ją ciągle leżącą w łóżku, często płaczącą lub proszącą, aby czymś ją zająć.
Ja teraz na to potrafię spojrzeć chłodno, ale wtedy to przecież był cały mój świat.
Bo nie w tym rzecz, że było biednie, ciężko, bo to cóż...tak bywa.
Ale o to chodzi, że wokół mnie w domu każdy był rozpieprzony totalnie emocjonalnie. I tak naprawdę w tym jest rzecz, w nauce emocjonalnej. Nie w tym czy w domu jest chleb ze złota, czy pleśni, ale w tym jakie emocje temu towarzyszą.
Dodatkowo mama była jak to wielu tak zwanych „nerwicowców” nadwrażliwa, a dokładnie np. ciągle się bała żeby nic na dworze się mi nie stało, żebym uważał na siebie, ciągle podsuwała mi myśl, że „coś” się wydarzy.
Nie trzeba mieć nobla z psychologii, aby zdać sobie sprawę, że żyjąc i dorastając w takich warunkach, człowieka cecha reakcji emocjonalnej na świat i wydarzenia płynące z tego świata może stać się lękowa, strachliwa.
Z tego zresztą powodu dość szybko nabawiłem się hipochondrii, a także natręctw.
To wszystko razem, plus częste kłótnie w domu i tym podobne rzeczy, sprawiło, że moja natura dziecka wrażliwego nie dawała sobie z tym rady.
Ale właśnie tak powstała moja cecha reakcji na wszystko strachem.
Bo człowiek lękliwy to po prostu osoba, która reaguje nadmiernym strachem na sytuacje czy zdarzenia, które nie wymagają aż takich nakładów emocji lęku.
Ja już od małego dziecka bałem się np. końca świata, wojen, chorób, świat widziałem jako po prostu ten niebezpieczny.
Raz, że wrażliwość, dwa wyuczanie się strachu.
Oczywiście, że takie tematy u każdego człowieka mogą powodować niepokój, dyskomfort, ale właśnie!
To jest naturalne! Ale skrzywiona reakcja emocjonalna powoduje, że na słowo „rak” dostajesz paniki, lęku bądź natręctw. Tak jak i na słowo „wojna”.
(Nie mówię tutaj o samej nerwicy! Bo mając nerwicę też jesteśmy na coś takiego wrażliwi, ja tu mówię o takim sposobie bycia „od zawsze”.)
I jak już się takiej reakcji nauczyłem, to tak przez swoje dalsze życie reagowałem, jak byłem starszy, to już coś tam korygowałem, ale mimo wszystko zawsze na każdy stres, na każdą potrzebę „sprawdzenia siebie”, podjęcia decyzji lub jakieś nieciekawe informacje, wiadomości, reagowałem od razu lękiem, a przez to niezdecydowaniem i od razu pojawiały się tematy zastępcze w postaci jakichś „urojonych” chorób czy innych problemów.
Na tym polegało właśnie moje kształtowanie się osobowości, nauka nadmiernej reakcji na dane wydarzenie, położona na odpowiedni grunt.

Kolejną sprawą było postawienie mnie w roli zbawiciela rodziny i jej rozpieprzonych emocjonalnie członków.
To ja, który sam nie radził sobie już wtedy (6,7 lat, bo z uwagi na przewlekły stres miałem już pierwsze objawy nerwicowe), miałem opiekować się mamą, pilnować jej i tego, aby ojciec jej nie denerwował oraz równie rozpieprzona emocjonalnie siostra.
Ale ja byłem wrażliwy.
Już wtedy przestałem mówić o swoich potrzebach i zacząłem starać się, ale starania nie przynosiły według członków mojej ówczesnej rodziny odpowiednich efektów, nie rozumieli oni, że powinni sami po prostu bardziej się postarać, a frustrację wylewali na mnie.
A ja sam ciągle miałem wrażenie, że robię za mało, że muszę się bardziej starać, zabiegać o akceptację, nie zostałem nauczony tego, że wartość własną mam w sobie, zacząłem jej doszukiwać na zewnątrz.
Właśnie to, co powyżej oraz pierwsze zetknięcie się ze szkołą i tam nieprzyjemne spotkanie ze środowiskiem, spowodowało pierwsze chęci wycofywania się i alienacji.

I tu nadchodzi moja osobowość unikająca i lęk społeczny. :D

Z uwagi, że ja byłem ogólnie wrażliwy, a do tego miałem już pewne przejścia ze stresem, nie przyjąłem się dobrze wśród rówieśników, status materialny też pogarszał sprawę.
To wszystko razem spowodowało brak bezpiecznego w sumie miejsca, brak miejsca, gdzie nie byłoby czegoś „złego”, strachu.
No więc najprostszym rozwiązaniem zdawało się być unikanie sytuacji, miejsc oraz emocji, z którymi nie potrafiłem sobie poradzić. A coś takiego szybko wchodzi w krew.
Zrodził się na tym tle strach przed oceną, strach przed upokorzeniem, strach przed brakiem akceptacji. Dlatego zamiast mówić jak trzeba było lub jak mogłem, milczałem, bo bałem się, więc unikałem. Jak pojawiała się jakaś sytuacja stresogenna, od razu chciałem już z automatu unikać tego jak tylko się da.
I to jest właśnie kolejna cecha osobowości, która jest po prostu kolejną nadmierną reakcją emocjonalną, w tym wypadku nie nauczyłem się reagować na jakieś stresy, sytuacje, gdzie człowiek był w centrum uwagi, sytuacje, gdzie człowiek bał się braku akceptacji czy upokorzenia.
I dlatego potem w każdej sytuacji, gdzie był stres, sytuacja, gdzie trzeba było skonfrontować swoje zdanie z innymi, podjąć jakąś ważną decyzję, ja najlepiej bym tego unikał, uciekał, „nie szedł” i zresztą tak niestety robiłem przez większą część swojego życia.
Dość szybko pojawiła się fobia społeczna, bo jednak strach przed upokorzeniem, nadmierny z uwagi na to oraz reakcje na krytykę, łatwo dają lęk społeczny.
Ta część moich problemów ze sobą była dla mnie ogromnym ograniczeniem życiowym aż do 20. roku życia. Były całe lata, gdzie nie otwierałem drzwi nawet listonoszowi, bo jak miałem podpisać dokument to ręce mi się trzęsły tak, że nie można było utrzymać długopisu.
Miałem problemy przykładowo z poruszaniem się, bo miałem tak duży strach przed tym, że ktoś mnie obserwuje i ocenia, że idąc ulicą miałem poczucie, że jestem obserwowany z okien i wtedy wykonywałem zupełnie jakieś sztuczne ruchy chodu.

Tak więc właśnie na tym u mnie polegała moja osobowość lękowo-unikająca.
Były to wytrenowane emocjami lęki nadmierne reakcje i chęci wycofania się na określone sytuacje, na które nie potrafiłem reagować tak jak należy, czyli wyważonymi emocjami!
A zawsze jedną i ta samą.
Potrzebowałem dlatego wdrożenia do tej reakcji logiki, tak jak to opisywałem na samym początku całego wpisu.

To wszystko wpłynęło oczywiście na poczucie wartości. :)
Chyba nie muszę nawet pisać, że wartości własnej to ja nie miałem wcale.
To zresztą wpłynęło także na zakładanie tak zwanych masek, często udawałem kogoś innego niż jestem, bo po pierwsze bałem się braku akceptacji, a po drugie, sam nie wiedziałem jaki ja jestem, bo generalnie tobym najchętniej zszedł do podziemia i tam w spokoju się mógł zamartwiać wszystkim na świecie. :)

Moje inne reakcje
Było jeszcze parę innych kwestii. Psycholog próbowała je jakoś ulokować, dodając jakieś osobowości, ale ja sądzę, że to było wyolbrzymiane. Nie wiedzieli dokładnie jak mnie sklasyfikować w tym szpitalu, to dawali wszystko. :)
A problemem było to, że reagowałem na kontakty z ludźmi skrajnymi emocjami, czyli albo miłość albo nienawiść, do tego bardzo szybko idealizowałem niektórych ludzi, a potem z byle powodu czułem się zdradzony i oszukany, i robiłem sensacje z tego powodu.
A także strasznie bałem się odrzucenia.
Do tego miałem tendencję do ryzykownych czynności i do tego destrukcyjnych, chociaż to akurat mi hamowała moja ogólna bojaźliwość.
A także miałem niespójne poczucie własnego „JA”, nie jak w depersonalizacji, ale ogólnie rozbicie tego, kim ja właściwie jestem..
Bardzo często jakąś osobę z byle powodu skreślałem na wstępie, był to dla mnie wróg, a znowu jak kogoś lepiej poznałem to automatycznie odczuwałem do niego mega przyjaźń i znowu z byle powodu, jakiegoś nawet błahego słowa, czułem się oszukany i od razu trafiał on na czarną listę. Wycofywałem się strasznie szybko z każdej relacji z uwagi na to, aby nie zostać odrzuconym. Innymi słowy robiłem to też dlatego, bo panicznie bałem się odrzucenia. Dlatego zawsze chciałem od razu pierwszy się wycofać, aby nie być odrzuconym, a z drugiej strony potem strasznie cierpiałem.
Doszedłem do wniosku, że trudno w zasadzie się dziwić, że tak robiłem, bo nigdy nie potrafiłem się odpowiednio ustosunkować do znajomości, ale to też dlatego, że nigdy nie nauczyłem się tego wcześniej, bo zwykle poczuciem było odrzucenie.
Niska samoocena, strach przed poczuciem porażki to są kwestie, które leżą bardzo blisko strachu przed odrzuceniem. Więc nie dziwi mnie to, że tak to odczuwałem i tak reagowałem.
Brak spójnego siebie, był moim zdaniem spowodowany tym, że ja nie potrafiłem odczuwać siebie, bo zwyczajnie byłem wycofanym dziwakiem i dlatego trzymałem się często zakładania masek, bo nie umiałem zaakceptować siebie samego.
Trudno wtedy mieć pewność tego, kim się jest. (nie mówię tutaj o depersonalizacji! :))
A co do ryzykownych zachowań, to jest to kwestia, która została mi do dziś (na koniec wyjaśnię). Nie było to uzależnienie od adrenaliny, ale było to coś w stylu upodobania sobie różnych sytuacji ryzykownych, tak aby przez jakiś czas poczuć się inaczej, oderwać się.

I kolejne problemy :D

Ostatnim zresztą często widocznym problemem jest to, że jak ktoś był mało akceptowany w swoim życiu wstecz, miał i ma niskie poczucie wartości oraz np. dorastał w przekonaniu, że stale musi coś komuś udowadniać czy przypodobać się, to wówczas tworzy się u niego kłopot z pragnieniami, a realnymi możliwościami.
Też wpadłem w to.
Czyli chęć wykazania się jest tak wielka, że mamy wiele pragnień - wykształcenia, pozycji społecznej, bogactwa, co nie jest złe, jeśli to są marzenia i powoli się do tego dąży. Problemem jest tylko, że kiedy jest to kwestia pragnień nazwałbym „lekko zaburzonych”, nie ma tam dopuszczonego słowa POWOLI :)
Taka osoba by chciała już, teraz, natychmiast mieć to wszystko i pokazać się, zdobyć uznanie, a często jednak realne możliwości takiej osoby na to nie pozwalają, a w sumie może nawet nigdy nie pozwolą ;) i to rodzi wielką często presję, wiele frustracji i często prowadzi do lęku.
Ale to też wynika z tego, że nadal nie czujemy tej wartości płynącej z wewnątrz, ciągle chcemy ją pozyskiwać tylko z zewnątrz.
I tak się właśnie przykładowo tworzą nawyki naszych ludzkich postaw na życie i świat dookoła.
A przynajmniej tak to u mnie mniej więcej wyglądało, opisałem to, bo często mnie pytacie jak to z moją osobowością było. Co to są w ogóle te cechy osobowości, jak powstają, czy są wyleczalne. No więc to opisałem.

Teraz odpowiem na pytanie, które zadałem na wstępie 3 części.
A mianowicie czy takie reakcje mogą prowadzić do wpadania w zaburzenia lękowe? :)
No oczywiście, przecież takie reakcje to sam stres i presja, i to w którymś momencie może przeważyć szalę, granica odporności zostaje przekroczona i pokazują się zaburzenia lękowe.
To zresztą są te szumne i objęte mega tajemnicą psychologiczną :D konflikty wewnętrzne :), przyczyny.
Mnie to wszystko doprowadziło do tego, że najpierw miałem hipochondrię, natręctwa, stany depresji, były to od dziecka moje tematy zastępcze.
Nie potrafiłem radzić sobie z emocjami, nie potrafiłem radzić sobie ze stresem, nie potrafiłem reagować w sobie na krytykę, ocenę i do tego moja postawa na świat była obserwowana przez okulary „doszukuj się strachu we wszystkim”. Właśnie to powodowało we mnie zbyt dużo ciągłego stresu i powodowało tematy zastępcze, ucieczkę od tego co czuję, w choroby, natręctwa, poczucie depresji.
Taki obraz jest często widoczny, jak właśnie człowiek ma np. problemy z krytyką od innych, oceną. Wtedy taka osoba częściej lub rzadziej znajduje różne tematy zastępcze, w postaci natręctw czy hipochondrii.
Minusem jest to, że zaburzenia lękowe dają własny osobny nawyk reakcji, czyli jak raz dostaliśmy hipochondrię i strach o zdrowie, to potem często byle ból i już mamy nawyk reakcji na to, który jest odbierany jako choroba.

Tak jak pisałem w pierwszej części, zaburzenia lękowe to często u osób z różnymi zaległościami w przeszłości, konfliktami wewnętrznymi, tematy zastępcze, ale także stają się one osobnymi nawykami.
U mnie np. do 22 roku życia to były tematy zastępcze pojawiające się okresowo, czasem strach o chorobę, a częściej natręctwa, ale „dało się żyć”.
Jednak kiedy w wieku 22 lat chciałem wkroczyć w dorosłość, to wszystko uległo kumulacji.
Czyli uwiązanie pępowiną w domu rodzinnym, gdzie żyłem w nieprawidłowym przeświadczeniu, że „muszę im pomagać", czyli dokładnie „żyć za nich”, brak umiejętności asertywnych decyzji, brak umiejętności nadal reakcji na „złe” emocje, ogólna chęć (nawyk ucieczki) wycofywania się (a jak się wycofać, jak chcemy zaczynać własne życie!) oraz dotychczasowe zaburzenia jak natręctwa właśnie, lęk społeczny, spowodowały, że to nie mogło się po prostu udać.
Dlatego pojawił się mega wybuch, lęk wolnopłynący, derealizacja, ataki paniki itp.
To już zresztą wcześniej opisywałem.
Chodzi o to, że do tych wszystkich wewnętrznych problemów doszły mi nowe nawyki, tym razem nerwicowe, myśli lękowe i ogólnie cały mechanizm lękowy, na który zdecydowałem się działać jako pierwszy. Jak to opisałem w części poprzedniej i innych wpisach.

Ważne pytanie!

Teraz można zadać zajebiaszczo ważne pytanie dotyczące leków.
Można spytać, czemu Wiktor, koleżko drogi, nie wziąłeś leków na zaburzenia lękowe i nie poszedłeś po prostu na terapię uświadamiać sobie własnych konfliktów wewnętrznych, tylko kombinowałeś i męczyłeś się z lękami??
Już wyjaśniałem to wcześniej, ale w sumie tutaj chcę to opisać raz jeszcze.
Owszem na początku ja nawet brałem leki, dlatego że tak zakłada standardowe leczenie psychiatryczno-psychologiczne, a dokładnie - bierz leki, popraw swój stan i idź na terapię się uświadamiać.
Są jednak według mnie pewne minusy tej operacji.
Niewątpliwym plusem jest to, że na lekach łatwiej się uświadamiać, ale tak naprawdę na początku moglibyśmy brać udział w terapii nastawionej na zapoznanie się z lękiem, mechanizmami lęku, akceptacją, czyli choćby terapią poznawczo-behawioralną, która przy dobrej znajomości fachu terapeuty oraz dużym wkładzie osoby z lękiem, działa tak samo jak leki antydepresyjne!
Jest to udowodnione naukowo, że zaznajomienie się z mechanizmami lękowymi, działa kojąco, dlatego jest to alternatywa, aby na początek nie lecieć się uświadamiać, tylko najpierw nauczyć się czym jest lęk, mechanizm lękowy, lękowe myśli i wspólnie choćby z terapeutą nauczyć się akceptować to i rozumieć, że nie ma czegoś takiego jak „złe emocje, objawy czy myśli”.
Ale nawet gdybyśmy jednak nie chcieli świadomie brać udziału w takim rozumieniu lęku i bierzemy leki, a następnie maszerujemy się uświadamiać, to nie ma w tym nic złego, jednak z czasem warto rozważyć kwestię leków przy zmianach, jakie chcemy poczynić w nas.
Załóżmy, że leki zadziałały i my się uświadamiamy, i zaczynamy rozumieć siebie, ale właśnie tutaj moim zdaniem pojawia się kłopot, który jest często widoczny u osób z różnymi problemami.
A mianowicie taki, że samo uświadamianie siebie nie doprowadza do zmian - siebie.
Uświadamianie to pierwszy krok, ważny, ale pierwszy.
I tutaj leki w moim osobistym przekonaniu są w pewnym okresie kwestią, która trzeba przemyśleć sobie.
A czemu tak uważam?
A dlatego, że leki wyciszają nie tylko objawy, ale także i emocje. Wyciszają, a nie zmieniają utrwalony nawyk reakcji emocjonalnej.
Dlatego biorąc leki i chcąc zmienić np. nadmierne przeżywanie krytyki, możemy odnieść wrażenie, że to się udało, bo przy krytyce nie jest już jak kiedyś, bo rozumiemy siebie, ale często po odstawieniu leków nagle okazuje się, że uśpiona emocja podczas krytyki przychodzi znowu, a my „sami” nadal nie umiemy się do niej odpowiednio odnieść.

Dodatkowo mnie sama nauka i zrozumienie mechanizmów nerwicy i tego podziału na:
- świadomość,
- stan emocjonalny,
- myśli,
- podświadomość (nawyki),

dała bardzo dużo praktyki (po odstawieniu leków), a w tym co to znaczy pozwalać na emocje. :) I dlatego zawsze mówię, że takie wychodzenie z mechanizmu lękowego było dla mnie takim 2 w 1, bo dało mega podstawy do odwracania nawyków nadmiernych reakcji emocjonalnych, czyli konfliktów wewnętrznych, które są niczym innym jak emocjami.
Ale to jest moja własna teoria, której się trzymałem.
Jeśli już czujesz się pod ścianą i chcesz brać leki, to jak najbardziej bierz, ja nie każę ci z nich rezygnować!
To są moje przemyślenia!
Ale zastanów się też w którymś momencie czy chcąc zmienić coś trwale (nie tylko uświadomić) nie trzeba Z CZASEM sobie ich odpuścić.
Dlatego jeżeli masz jakieś nieprawidłowe emocjonalne reakcje lub osądy o sobie samym i doprowadza to do tematów zastępczych lub doprowadziło to do zaburzeń lękowych i teraz one są dla ciebie głównym problemem ograniczającym ciebie to:

Możesz zrozumieć czym są tematy zastępcze, czym są zaburzenia lękowe, dać sobie wiele wiedzy o myślach, emocjach, zrozumieć sens akceptacji tego i ignorowania.
Zrozumieć czemu nie warto poświęcać temu uwagi i czemu należy puszczać kontrolę mimo wątpliwości.
Można pójść na choćby terapię poznawczo-behawioralną, można zapoznać się z naszymi genialnymi artykułami i nagraniami na forum, można zakupić sobie wiele książek mówiących o zaburzeniach i sposobach radzenia sobie z tym.
A następnie jak już to znamy to w końcu to uparcie praktykować, a nie tylko czytać czy słuchać.
Tak aby dać sobie wgląd w oddzielność świadomości i tego, że nie musimy utożsamiać się z myślami i emocjami, co daje podkład spory pod zmiany naszych emocjonalnych, wyuczonych przez doświadczenia przeszłe, reakcji.
(możemy także wspomagać się lekami)
Po tym, możemy sobie zacząć uświadamiać nasze reakcje (o ile nie jesteśmy ich świadomi, bo to nie jest do końca prawda, że samemu nie można tego przeanalizować i sobie uświadomić, choć jest to zależne na pewno od danej osoby).
Ale jeśli czujemy, że nie wychodzi nam to lub po prostu mamy potrzebę drobiazgowego rozmawiania o tym, możemy udać się właśnie na psychoterapię.
Następnie jak jesteśmy już bardziej świadomi, pora na realne zmiany.
Aby nastąpiły zmiany potrzebne są CHĘCI i ja mówiąc o tych chęciach, nie mam wcale na myśli tego, że skoro nie masz zmian to pewnie za słabo chcesz, nie chcę tutaj tym krytykować ale,
CHĘĆ zmian, prawdziwa chęć, powinna zakładać jedną, najważniejszą rzecz:

- zmiana wyuczonych reakcji nadmiernymi emocjami wymaga odczuwania emocji, nawet tych, które nazywamy negatywnymi.

Czyli jeżeli ktoś ma niesamowitą z uwagi na doświadczenia wstecz, małą odporność na krytykę i słowa do niej kierowane i reagował na nią do tej pory załamką, depresją, rozmyślaniem o tym i obniżeniem samooceny jeszcze niżej, to teraz, aby zmiany nadeszły, to nie tylko wystarczy uświadomić siebie co za to odpowiada, oraz że w ogóle taki problem jest, ale także trzeba ułożyć sobie własną i nową filozofię działania i życia (zakładać nowe okulary patrzenia na świat i ludzi) i dzięki temu budować nowe nawyki postrzegania i reagowania.
ALE
to wymaga i tak na początku umiejętności zaakceptowania, że to trwa w czasie, a w tym czasie potrzebujemy umieć przyjąć negatywną emocję, która i tak się pojawi przy kolejnej krytyce, mimo że próbujemy to zmieniać.
Dlatego trzeba się zastanowić czy w którymś momencie wyciszanie emocji lekami ma jeszcze sens. Nie jestem pewien czy można nauczyć się nowej reakcji, jeśli nie umiemy najpierw ze spokojem przyjąć starej.
Koniec z patrzeniem na te nasze problemy jako na chorobę, coś co musi się skończyć w określonym czasie.
Wydajniej na pewno jest potraktować to jako coś, co dobrze by było zmienić, na początek ulepszyć, a z czasem zamienić na nowe spojrzenie.
Nie traktować swojej natury, czyli temperamentu, jak np. jesteśmy wrażliwi, czy też jesteśmy tak zwanymi „filozofami” jako kary czy niepełnosprawności.
Naturę swoją trzeba zaakceptować, bo to, że tacy jesteśmy absolutnie nie znaczy, że nie możemy mieć w sobie zdrowego egoizmu, asertywności, trzymania się swojego zdania i po prostu szczęśliwego życia.
Bo do temperamentu (obojętnie jakiego) własne cechy osobowe kształtować możesz ty, swoim świadomym wyborem i kierowaniem się, a w zasadzie dodawaniem racjonalności do działań i myślenia, poza tylko i wyłącznie emocjonalnością. Takie coś wchodzi w nawyk.

Zmiany
Pisanie o swoich zmianach warto rozpocząć od kwestii ustosunkowania się do rodziny, do żalu związanego z życiem, dorastaniem, a także od kwestii akceptacji siebie i swojej natury.
Przez całe swoje życie odczuwałem coś w rodzaju żalu do rodziców, a próby przecież szukania czemu taki jestem prowadziły do wniosków, że to jest też w dużej mierze zasługa mojego domu. To bym powiedział spotęgowało żal, czemu nie mogłem mieć normalnie ułożonego emocjonalnie domu.

Dodatkowo byłem mega emocjonalnie związany z matką, siostrą, bowiem zawsze byłem przekonywany, że to mój obowiązek, że ja MUSZĘ.
Natomiast prawda jest taka, że wcale nie.
I nie chodzi o odcięcie się, o zostawienie żalu w sobie, o olanie sprawy totalnie, ale o zrozumienie, że obowiązek za rodzinę, a pomaganie komuś w tkwieniu w jego toksyczności to dwie różne sprawy.
I to diametralnie różne, bo jak pomagasz komuś w jego toksyczności (pozwalasz na nią), to sam niszczysz się zwykle emocjonalnie i twoja pomoc czy odpowiedzialność i tak jest do dupy. :)

Ja poradziłem sobie z tym, jak zwykle, po pierwsze zrozumieniem. :)

Wpadła mi w ręce książka Toksyczny wstyd, w sumie tę książkę polecam, chociaż nie wiem czy ją przeczytałem do połowy. :D
Ale ta część, którą poznałem, pozwoliła mi się ustosunkować na nowo do kwestii rodziny.
Książka ta mówi o toksycznym bagażu emocjonalnym przekazywanym z rodziców na dzieci przez całe pokolenia. Przeanalizowałem trochę to wszystko i doszedłem do wniosku, że tak właśnie było u mnie.
Bagaż emocjonalny moich rodziców tkwił w nich, nie poradzili sobie z nim i przekazywali go dalej. To nic w sumie odkrywczego, ale pomogło mi to zdobyć się na kwestię odpuszczenia sobie żalu za to, że tak u mnie w rodzinie wszystko przebiegało i przebiega.
Nie chodziło o to, że wtedy mogłem powiedzieć:
„Tatusiu kocham cię, pij sobie za moją wypłatkę”. :D
Ale o to, że mogłem na chwilę spojrzeć na to z drugiej strony. Stając jakby z boku i obserwując to, zrozumiałem, że w sumie zamiast żalu lepiej poczuć współczucie do tych, którzy nie dojrzeli tego i nie chcieli tego zmienić.
Natomiast oczywiście jak zawsze same przemyślenia były podstawą, trzeba było też w końcu zrozumieć, że trzeba zacząć stawiać granicę i nie można

ŻYĆ CZYIMŚ ŻYCIEM ZA KOGOŚ.

U mnie było tak, że jak pisałem wyżej, byłem emocjonalnie uwiązany do rodziny, byłem w zasadzie nieprawidłowo przekonany, że to ja muszę się starać ponad miarę, aby wszystkich ocalić. A co gorsza to były osoby przecież już dorosłe i pomimo starań moich zawsze i tak podejmowali jakieś nieudane decyzje, za które obrywałem ja, krytyką.
U mnie w domu zresztą zawsze wszelkie niepowodzenia własne były zrzucane na kogoś. W tym wypadku na mnie bardzo często, stąd zresztą wyszedłem z domu z zerową wartością siebie, stąd u wielu ludzi z takimi problemami lub podobnymi, widać tą niską wartość siebie. Bo nauczyliśmy się błędnie, że w nas wartości nie ma, musi być czerpana z zewnątrz.
I teraz ważna sprawa, a w sumie ważne postanowienie!
Każdy kto z was ma może takie wyuczone krytykanctwo siebie, może mieliście lub macie sytuację podobną do mojej lub taką samą, lub w ogóle inną, ale zostaliście wyposażeni w błędne przekonania o sobie, niech zrobi teraz ważną rzecz.
Uświadomi i postanowi sobie, że wchodząc w kolejny etap życia (po dorastaniu) lub jeśli już w niego weszliście, ale dopiero teraz zaczynacie pojmować swoje błędne osądy i brak prawa do siebie i życia swojego, i własnych decyzji,

MOŻECIE A NAWET POTRZEBA WAM ZACZĄĆ KSZTAŁTOWAĆ WŁASNE OPINIE O SOBIE I WŁASNĄ WARTOŚĆ Z SIEBIE,

a to wszystko możecie osiągnąć krok po kroku, żyjąc, podejmując decyzje, stawiając sobie realistyczne cele, rozumiejąc, że opinia każdego człowieka o was jest zbiorem jego uprzedzeń, doświadczeń i tak naprawdę rzadko odnosi się do nas w choćby 50% prawdy.
I przede wszystkim:
TWOJA WARTOŚĆ ODŚRODKOWA POWINNA SIĘ BRAĆ STĄD, ŻE MIMO KRYTYKA W ŚRODKU, MIMO KRYTYKI Z ZEWNATRZ, TY SAM POJMUJESZ, ŻE JESTEŚ WŁAŚNIE DLATEGO ZAJEIBIASZCZO WYJĄTKOWY, BO –
MASZ MOC DECYZYJNĄ, W JAKĄ WYPOSAŻYŁA CIĘ NATURA CZY BÓG (jak kto woli).
To, że możesz decydować o swoich poczynaniach, decyzjach, jest największą wartością i sam zobaczysz, że jak zaczniesz to robić, twoja pewność siebie odśrodkowa będzie rosła.
Wielu z was może być blokowanych przez kwestie typu, no dobra, ale przecież moja własna matka tak o mnie mówiła, moja babcia mówi i straszy np. grzechem, mój tata mnie zostawił, byłem krytykowany, uważany za balast, uważany za kogoś, kto nic nie potrafi i nic mu nie wychodzi, za kogoś, kto za mało się stara itd.
Ale właśnie dlatego napisałem wcześniej, że zrozumienie było kluczem.
Rozumiejąc, że ci wszyscy ludzie tak nas traktowali, bo mieli własne bagaże emocjonalne, mieli w sobie pełno lęku albo frustracji, agresji, nałogów, żalu emocjonalnego, takiego samego jaki wy teraz macie.
Dlatego właśnie można ich oceny sobie odpuścić i chociaż jasnym jest, że to w większości z uwagi na to mamy teraz kłopoty, to możemy zacząć patrzeć w przód, na to co można zmienić, ale należy zaakceptować fakt, że za te zmiany jesteśmy odpowiedzialni już my sami, i że na te zmiany mamy czas.

Znajdą się być może wśród was uparciuchy i powiecie:
„Kurde, ale może w niektórych sprawach mieli oni rację? Może mało się starałem?”

W takim wypadku tak samo, uświadom sobie i postanów, że teraz zbudujesz to coś swojego, ale z zrozumieniem, że masz na to czas!
Oraz uświadomieniem sobie ważnej sprawy. Że nie musisz nikomu nic na wyścigi udowadniać. ;)
Daj sobie życie własne na udowadnianie samemu sobie w odpowiednim czasie, a nie komuś.
A także dopasuj swoje realne możliwości do tych swoich często wybujałych potrzeb.
I chociaż potrzeby i marzenia to rzecz super, i warta do dążenia, to jeśli nie możemy tego zdobyć od razu, należy to odłożyć.
Bo tak to rodzi się presja, wraca krytykanctwo i mówienie:

„No tak nie uda się, wszyscy mieli rację”.

A to, że coś się nie udaje teraz, to nie znaczy, że nie uda się nigdy.
Dodatkowo trzeba pamiętając o tym powyższym postanowieniu, być dla siebie wyrozumiałym.
Bo często mamy w środku krytyka, bo tak zostaliśmy nauczeni, nie mamy wartości odśrodkowej, dlatego czasem jak coś próbujemy, a nie wychodzi, od razu słyszymy - mieli rację, jestem nikim itp.
Trzeba wyjść ponad to, zrozumieć, że krytyk jest nabyty i trzeba go krótko mówiąc z czasem wypieprzyć, a dokładnie to on sam zniknie wraz z naszym, początkowo niepewnym, działaniem.
Dlatego dawajmy sobie zawsze szansę przede wszystkim sami, jak już zrozumieliśmy, że mamy prawo tak robić, bo przekonania nabyte to nie wszystko.

No ale wracając do tego mojego ocalania świata.
U mnie np. ta cała krytyka, potrzeba akceptacji, spowodowała, że nadmiernie chciałem uchodzić i za idealnego, ale także za osobę, która wszystkim pomoże.
Ale przez to właśnie dostawałem po dupie, bo nie miałem ani asertywności, ani dystansu do reakcji ludzkich, bo reagowałem na nie niezwykle emocjonalnie.
I tutaj na pierwszy plan wychodził u mnie dom.

Od tego się zaczęło i od tego musiałem zacząć, raz przemyśleniami, dwa jakimiś krokami.
To była moja chyba druga, zaraz po decyzji o świadomym odburzaniu, decyzja, która miała duży wpływ na dalsze poprawy.
Już wychodziłem z samych mechanizmów lękowych i po przeczytaniu książek, rozmowach z ludźmi, stwierdziłem, że tak żyć nie można. Potrzebny mi był do życia zdrowy egoizm. Jak dla mnie rzecz niezbędna dla zdrowia psychicznego.
Zastanowiłem się jaki mam stosunek do domu rodzinnego i wyszło mi, że chcę samodzielności, ale odczuwam poczucie winy, obarczam się, że ich zostawiam, a do tego ciągle swoim zaangażowaniem w życie ojca, matki, siostry, karmiłem nieświadomie ich problemy, a dokładnie postawę roszczeniową wobec mnie.
Weźmy ojca. Alkoholik, ale innego kalibru, taka trochę menda, jak ktoś oglądał serial Ray Donovan to jego ojciec bardzo przypomina mojego, tylko mój nie ma sprytu, aby cokolwiek zarobić. :D
W każdym razie wiecznie wracał po kasę, człowiek się wkurzał, denerwował, ale w końcu mu dawał, dla świętego spokoju, bo to OJCIEC.
I w końcu powiedziałem „stop”, nie dam ci grosza, jak się nie zaczniesz leczyć. Pukał, stukał, wołał, ale ja już nawet drzwi nie otwierałem.
I teraz myślicie, że ja nie miałem wyrzutów sumienia?
Miałem, mimo tego, że wiedziałem, że dobrze robię, a to dlatego, że po pierwsze byłem wrażliwy, a po drugie z uwagi na to zakodowanie, że pomóc trzeba!
Ale z drugiej strony już miałem świadomość, że tutaj już trzeba stawiać te granice, a nie o tym tylko gadać, byłem nauczony tego wychodzeniem z nerwicy.
Odseparowałem się, ojciec nadal pił aż w końcu szybko stracił zdrowie, bo dostał zawału, po czym wyszedł ze szpitala i stwierdził, że to moja wina i mam się nim zajmować. Nie zgodziłem się i dosłownie wywaliłem go za drzwi, dopóki nie zacznie leczenia.
I musiał zacząć, bo nie miał już gdzie iść, więc w końcu zdecydował się na krótkie leczenie i tak zwaną „wszywkę”, a ona co roku powtarzana spowodowała, że od 8 lat nie pije i do tego pracuje.
I to właśnie jest zdrowy egoizm, on zawsze buduje, a nie karmi toksyczność.
Niektórzy mogą spytać:
„Ale gdyby ojciec nie zaczął się leczyć i by mu się coś stało?”
A czemu miałbym wtedy czuć się winnym? Czy jakbym mu dawał wiecznie kasę na alkohol to byłbym mniej winny jakby mu się coś stało?

Najważniejsze to jest wybić się ponad swojego krytyka, spojrzeć na sytuację praktycznie, uczyć się tego i to mimo, że są emocje w nas.
Ale wychodzenie z nerwicy nauczyło mnie, jak nieraz powtarzałem, że emocje i automatyczne myśli to tylko dwie części człowieka, jest jeszcze świadomość i możliwość dzięki niej świadomego myślenia i działania.
Tak jak postanowiłem wcześniej, że nie dam się już wpędzić w iluzję lekową, to i w tym wypadku obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę karmił toksyczności czy czyjejś skłonności do wiecznego dramatyzowania.

Z mamą tak też było, tyle, że ona znowu wdawała się w różne sytuacje, bo była zawsze zależna od kogoś, a potem ten ktoś robił ją zwykle na szaro, ja się zamartwiałem, walczyłem, a na końcu słyszałem, że to wszystko źle, bo ona by chciała inaczej.
I też zrozumiałem, że skoro chcesz inaczej to kurde po prostu mamo żyj sama za siebie.
Ciężko było się odseparować, przyznaję.
Z matką miałem silną więź z uwagi na to, że pamiętałem jej „choroby” i byłem nauczony, że trzeba się o nią troszczyć choćby nie wiem co.
Ale to też powodowało, że nie musiała aż tak sama myśleć w przód, tylko robiła coś emocjonalnie.
Dlatego w którymś momencie po prostu powiedziałem, że nie mogę za nią żyć, zawsze jej pomogę, ale nie mogę już się angażować emocjonalnie w jej potyczki życiowe.
I tak robiłem, to także dało efekt, bo teraz jak „coś” to dzwoni do mnie i się pyta co myślę, nie obwinia ani nie oskarża, a ja mówię co myślę i na tym kończę.

Siostra znowu zawsze miała skłonności do dramatyzowania, robienia sobie emocjonalnego burdelu w życiu i przenosiła to na innych. Od tego też się zdystansowałem.
Tłumaczyłem, chciałem załatwić terapię, ale to trzeba chcieć samemu, a ja już nie mogłem żyć jej problemami.

Oczywiście tutaj mała uwaga, nie myślcie sobie, że ktoś wam za to podziękuje. :)

Żebyście nie wpadli znowu w błędnego krytyka, w sensie, że zrobiliście w sumie tym zdrowym egoizmem więcej dobrego niż złego, a tu zero podziękowań i jeszcze narzekania!
Tak :)
Tak będzie. Ludzie, a szczególnie ci toksyczni lub ci, co mają rozpierdziel emocjonalny wokół siebie, nie są emocjonalnie świadomi i nie potrafią do końca dostrzec tego.
O mnie mówią - zmienił się, jest inny, bezduszny, ale tak naprawdę mój ojciec gdyby nie moja akurat podjęta w tym czasie decyzja o zmianie siebie, to już by na 100% nie żył.
Matka i siostra też by nie mogły na mnie liczyć, bo angażując się ciągle w ich perypetie życia, a także innych ludzi, którzy tylko chcieli BRAĆ, byłbym stale wykończony, sfrustrowany, napięty i spragniony ich akceptacji.
I za tym idąc nie mógłbym stworzyć własnego życia i komukolwiek realnie pomagać.

Akceptacja swojej natury
Być może niektórzy z was czytając moje wpisy, myślą sobie, ale musiał się stać twardy!
Facet z jajami do kolan! Rambo!
Czasem widzę to, jak ktoś do mnie piszę z forum, faceci piszą - podziwiam cię, nie wiem czy ja tak umiem temu stawić czoła, jestem chyba słabszy.
Kobiety często mówią - bo właśnie facet ma łatwiej, bo jest taki logiczny, a nie emocjonalny, więc miałeś lepiej.

Niektórzy z was błędnie odnoszą wrażenie, że ja stałem się „silny”!
Człowiek z żelaza albo co najmniej betonu, co gardzi emocjami jak mutant.
To was być może zdziwię, bo zmiany, jakich dokonałem w życiu, nie zmieniły i nie miały zmienić tego, że jestem, byłem i będę wrażliwym człowiekiem.
Nadal mogę być zraniony, smutny, przygnębiony, nadal mogę mieć i mam często wiele rozterek filozoficznych, ale też do jasnej cholery mogę być nad wyraz szczęśliwy, podniecony i zadowolony!
Emocja to nie twój wróg!
Wrażliwość nie zabrania ci używania racjonalności i trzymania się jej!

Niektórzy widzę często próbują pocieszać się!
Mówią, nie martwmy się, Kopernik, Einstein też byli emocjonalni...nosz kurde mać! :D
A niektórzy uważają to za dar.
A ja uważam, że to gówno prawda.
To nie jest żaden dar, jak coś nazywamy darem, to jak zmieni się okoliczność będziemy to samo nazywali przekleństwem. To jest bez sensu.
Dlaczego zresztą wrażliwość mam od razu stawiać w gorszym położeniu, że muszę szukać czegoś na pocieszanie się, że taki jestem??!!
Kto to wymyślił!
Ja uważam to za naturalny stan rzeczy, że miliony ludzi na świecie są z natury wrażliwi, inni są mózgowcami, a inni jeszcze tam jacyś.
Natomiast wrażliwość, emocjonalność nie oznacza wcale, że musisz nadstawiać tyłka, w myśl powiedzenia:
„Kto ma miękkie serce, musi mieć twardą dupę”.
Co za brednie.

Ja mam inne własne:
„Jeżeli nie potrafimy przyznać się, że jesteśmy emocjonalni i nie chcemy wyznaczać granic, to załadujmy sobie od razu czopka analnego, aby przywyknąć”.
Od mnie zależy czy dostanę kopa w tyłek, bez względu na to czy jestem emocjonalny, czy nie. Nie muszę być chamem lub niedorozwojem emocjonalnym, aby nie dostawać po tyłku.

Czy wrażliwość zabrania mi wypowiadania własnego zdania?
Czy broni mi powiedzieć, nie chcę, nie mogę, pragnę, przepraszam, dziękuję i kocham, nie zrobię tego, przykro mi, nie chce mi się, zrobię po swojemu, bez obaw?
Czy broni mi słuchać o ludzkim cierpieniu czy nieszczęściu bez noszenia tego w ciągu dnia ciągle w sobie i myślach?
Czy broni mi, będąc wrażliwym, uprawiania ostrego seksu?
Czy broni mi obrony swoich racji?
Czy broni mi wykłócania się „o swoje”?
Czy broni mi trzymania się swojej decyzji?
Czy broni mi podejmowania ważnych decyzji?

Czy czegokolwiek wrażliwość mi broni?

Nie, nie broni mi niczego.
Dlatego ja przyznałem się do swojej natury i zaakceptowałem ją.
Nie mówię, już:
„No jestem emocjonalny i dlatego tak to wszystko wygląda”.
Bo to nie musi wcale tak wyglądać.

Natomiast spyta ktoś, no ale to w końcu zredukowałeś te nadmierne reakcje emocjonalne, o których zacząłeś pisać?
Oczywiście, nadmierna cecha reakcją emocjonalną nie wynika z wrażliwości, tylko z wyuczonych nawyków.

Podam wam taki przykład:

18 marca (tak to moje urodziny :D) urodził się Wiktor, który miał zdrową emocjonalnie mamę i ojca, i środowisko.
Żył sobie, dorastał, nauczony został odpowiedzialności i normalnej wartości własnej.
Nic specjalnego, zwykłe życie.
Ale Wiktor nie obawia się w dorosłym życiu krytyki, nie szuka akceptacji, nie uprawia manipulacji, nie zakłada masek, nie ma zaburzeń lękowych.
Dlaczego nie ma? Bo nie pozostały mu żadne utrwalone reakcje i nie miał ku temu powodów ani długoterminowych, ani krótkoterminowych.
Ale czy zmieniło to coś w jego wrażliwości?
Nie, jak miał być wrażliwy i podatny na emocjonalność międzyludzką i emocjonalność w połączeniu ze światem i wydarzeniami, tak był i wtedy.
Wszelkie kłopoty z osobowością, zaburzeniami to po prostu osobny temat.
Więc akceptując to, że jestem wrażliwy, nie zaakceptowałem tego, że już zawsze

„Będę miał nerwicę”.

Zmiana nadmiernej reakcji emocjonalnej nie polega na całkowitym wykluczeniu jej.
Ja takich cudów nie dokonałem, nie jestem joginem medytującym 30 lat i nigdy nie będę.
Ja po prostu te reakcje racjonalizowaniem i nauką przyjmowania emocji, i bycia nad stanem emocjonalnym, zredukowałem do normalnych ludzkich poziomów.
Bo któż nie martwi się zupełnie oceną innych choć trochę? Czy nie pragnie wypaść dobrze?
Ale takie coś na poziomie normalnym nie jest czymś złym, bo wtedy łatwiej o wiele pośmiać się z siebie i mieć swoisty dystans, nawet jeśli początkowo coś sprawiło ci przykrość.

Budowanie
Aby budować granice i zdrowy egoizm trzeba pamiętać o postanowieniu, które napisałem wyżej.
Bo czasem próby budowania zdrowego egoizmu budzą naszego krytykanta, szczególnie, że często osoby dookoła, wobec których próbujemy unormować stosunki, nie są przyjaźnie nastawione, a wręcz z pretensjami i roszczeniowo albo po prostu są złośliwe.
Więc możemy ze strachu wycofać się.
Wtedy należy sobie przypomnieć, że przecież postanowiłem/łam stworzyć własne, nowe odnośniki, co do samego siebie i tego się CHCĘ trzymać.
Stworzyć swoją własną wartość, wynikająca ze mnie, a dopiero potem będę myślał o wartości, jaka może wypłynąć z moich działań i otoczenia.

I tutaj taka uwaga o pewności siebie.
Jeszcze niżej poświęcę temu parę zdań, ale tutaj chciałbym coś nakreślić.
Bo często jest tak, że ludzie nie mają pewności siebie podczas tych różnych zaburzeń, boją się czyjejś oceny, opinii itd.
I często jest tak, że pytają się najpierw jak podnieść tą własną wartość.
Moim zdaniem takie działanie to jest trochę od dupy strony.
Oczywiście można wzmocnić swoją wartość wyglądem, uprawianiem sportu itp., ale tak naprawdę wartość nasza samoistnie będzie rosła w miarę stawiania pierwszych kroków w budowie nowej postawy na życie, innych ludzi oraz w budowie nowych osądów o sobie samym.
Wartość weźmie się stąd, że decydujesz się na to, że teraz będziesz decydować i akceptujesz to, że może ci się to nie zawsze udać.

Wracając do tematu asertywności i zdrowego egoizmu myślę, że nie ma sensu się zrażać na wstępie.
Pamiętam, że ten temat wydawał mi się strasznie szeroki, bo trzeba rozważać co się odpowie itp.
Dlatego ja tak ogólnie aż tak mocno tych zachowań asertywnych wcale nie przyswajałem, nie ma co popadać w presję, że teraz musisz być asertywny, bo inaczej będziesz zaburzony. ;)
Nie chodzi o bycie robotem.
Ale chodzi o to, że jeśli wiemy, czujemy już, że o coś ktoś nas prosi lub ktoś nam narzuca coś stosując emocjonalny szantaż i jest to dla nas, a dokładnie dla naszego zdrowia psychicznego szkodliwe, to zwyczajnie trzeba wtedy forsować swoją odpowiedź, że np. „niestety, ale nie mogę tego zrobić”.
Ja głównie, jak pisałem wcześniej, zrobiłem to z najbliższą rodziną, ale to samo tyczyło się innych ludzi wokoło, w domu, pracy, w sieci.
To jest nauka po części trzymania się własnej odpowiedzi mimo tego, że emocje dają nam poczucie winy.
Czyli jeżeli robimy coś tylko dlatego, że:
Boimy się jak ucierpi na tym nasza opinia lub, że ten ktoś się „obrazi”, lub dlatego, aby szukać akceptacji i szukać w tym dowartościowywania siebie, to według mnie jest to znak, że pora zacząć uczyć się przeżywać to poczucie winy i komuś odmówić, aby nie to było naszym dowartościowywaczem, ale tym, że potrafię mieć swoje pierwsze zdanie i swoją pierwsza decyzję.
Ja sam potrafię powiedzieć NIE.

To jest wbrew pozorom bardzo ważne.
Ja nie mówię, żeby być chamskim, nikomu nie pomagać, niech nikt tutaj ze starych wkręcaczy sobie wszystkiego tak nie pomyśli.
Tu chodzi o wasze zdrowie psychiczne.
Jeśli ktoś was wykorzystuje albo ktoś karmi własną toksyczność, bo mu na to pozwalacie i tym sposobem wpędzacie się w dno emocjonalne i stresogenne, to pora nauczyć się stawiać granicę, mimo emocji i mimo nawet krytyka w środku.

Trzeba też pamiętać, że to są zmiany i praktyki do rozłożenia w jakimś określonym czasie.
Jak pisałem wcześniej to nie jest kwestia „wyleczenia się” według mnie, ale poprawy tego, co się poplątało.
Przecież jakiś czas się w tym szkoliliście, więc oduczenie tego też będzie trochę trwało, dlatego warto o tym pamiętać i cieszyć się z własnych kroków, a nie czekać, bo tu za bardzo nie ma na co.
Trzeba zdać sobie sprawę, że to nie wystarczy raz trzymać się swojego zdania, aby potem już łatwo to przychodziło.
Ale jak tylko mamy chęć i podjęliśmy decyzję, że chcemy poprawy, to w końcu ona nastąpi.

A nawiązując tu jeszcze raz do tej pewności siebie to powiem tak.
Kiedy pierwszy raz zacząłem mimo emocji temu towarzyszących oraz mimo tego, że w środku czułem się winny (nie mogłem się cieszyć, bo czułem, że to może źle, ALE wtedy należy pamiętać, że to wynik nieprawidłowego wewnętrznego krytyka wobec siebie i nie można go słuchać), to po pewnym czasie poczułem pierwszy chyba raz w życiu wartość swoich własnych decyzji i działań.
Jest to rzecz, której po życiu w cieniu nie zapomina się chyba nigdy. :)

Jest to wartość odśrodkowa, że zdecydowałem, trzymałem się i do jakichś skutków doprowadziłem, skutków dobrych dla mnie, a nie tylko dla innych. A nawet jeśli coś nie było aż tak po mojej myśli to nieważne, bo to i tak ja podjąłem decyzję.
Więc jak mówiłem wcześniej, najpierw kroki, potem odśrodkowa wartość siebie, a nie ta zewnętrzna.

Niektórzy z was mogą zapytać, no tak, ale niektórzy mogą przez to nie chcieć się ze mną np. przyjaźnić.
Ale to już jest, powiem krótko, wybór.
Jeżeli wybierasz toksyczność, wykorzystywanie i własną wieczną niepewność siebie oraz strach przed samotnością, ponad to, aby być w środku pewnym siebie i dzięki temu mieć prawdziwych przyjaciół, to już jest to twoim wyborem.
A na to już nie znam rady.
Ja wiem jedno, żaden prawdziwy przyjaciel nie odwróci się od ciebie, kiedy zrzucisz maskę i kiedy powiesz, słuchaj nie, nie mogę. Prawdziwy przyjaciel uszanuje twoją postawę, ale i ty pamiętaj, że wtedy musisz uszanować jego.
To wszystko było takim pierwszym krokiem do naprostowania swojej postawy, osobowości unikającej, a do tego lęku społecznego.
Zanim jednak przejdę do tego, chciałem coś bardzo ważnego dodać przed:

POZWALAJ SOBIE NA TRUDNE EMOCJE.

Mimo że wielokrotnie już to próbowałem wyjaśnić, to nie wiem czy zrobiłem to dość jasno. Chodzi mi o kwestię, co tak naprawdę było dla mnie najważniejsze w wychodzeniu i z zaburzeń, i z różnych nadmiernie emocjonalnych reakcji, w prostowaniu konfliktów wewnętrznych.
Często jestem pytany, jaką terapię uważam za najlepszą, jaką stosowałem, czy uważam, że psychoanaliza jest zła itp.
Moim drodzy ja mam ogromny szacunek do wszelkich nurtów terapeutycznych.
Nie przepadam za osobami, które mówią – „to jest zła terapia, bo ja to...”.
Ja mogę powiedzieć tyle, że uważam każdy nurt terapeutyczny za pomocny i mam naprawdę podziw dla twórców takich nurtów, bo wiem, że pasja w postaci psychologii pochłania dużą część życia, ale o tyle, że jest to chociaż efektywny sposób na życie.
Jak dla mnie każda terapia ma swoje plusy i o ile korzystamy z każdej z postawą budującą siebie, chęcią zmian, to nie ma minusów jako takich.
Sporo zależy na pewno od samego terapeuty, ale jednak, mimo że ja np. psychoanalizę uważam za (na którymś etapie) obchodzenie sedna problemu (ale możliwe, że niektórzy tego po prostu potrzebują) dookoła, to uważam ją za dobrą terapię. Pomocną w uświadamianiu siebie.
Ja korzystałem z terapii poznawczej, jak pisałem wcześniej, próbowałem korzystać także z terapii analitycznych, ale nie czułem tego bluesa.

W którymś momencie zmagań jakby mnie oświeciło, ale nie jest to oświecenie związane z buddą :D
Po ludzku po prostu zapaliła mi się lampka, że wszystkie kłopoty, łącznie z powstałymi zaburzeniami lękowymi, są sprawką emocji i nieumiejętności odnalezienia się w nich.
I to właśnie z tych emocji wynikały i zaburzenia, i manipulacje, i zakładanie masek, i wszelkie postawy lękowe czy unikające.
Dlatego jak z grubsza uświadomiłem sobie pochodzenie moich reakcji oraz jak zrozumiałem, że zaburzenia lękowe to są osobne nawyki, pojąłem, że mimo różnych technik radzenia sobie z lękiem, mimo choćby tego mojego „ryzykowania”, mimo rozumienia mechanizmów lęku, mimo świadomości własnych problemów emocjonalnych, potrzeba jest głównie jednego:

EMOCJA, JAKA BY NIE BYŁA, TO NIE TWÓJ WRÓG.


Trzeba nauczyć się przyzwalania na każdą emocję.

I tak jak biorąc np. same zaburzenia lękowe, obawy, myśli lękowe i natrętne to ważne jest i zrozumienie mechanizmów, i nauka tego „ryzykowania na obawy”, poddawania skarbu. Ale to wszystko są metody. A wszelkie metody pisane gdziekolwiek, a także wszelkie terapie poznawcze, leżą na podstawie - przyzwolenia.
Jeśli chcesz ignorować, akceptować zaburzenie, potrzebujesz nauczyć się przyzwalać na lęk, ataki paniki, objawy oraz myśli wynikające z zaburzenia.
Przyzwolenie jest kluczem. Do tego, aby przyzwalać, trzeba mieć cel i sumienność, tak jak to opisałem w poprzedniej, 5 części i innych wpisach.
I pamiętaj, nie musisz odczuwać przy zaburzeniach lęku jako takiego.
Objawy oraz myśli, jeśli są, to są one tak samo lękiem tak naprawdę.
Obawy i lękowa uwaga na nie kierowana to także jest lęk.
Więc jak chcesz przyzwalać na lęk, przyzwalaj na objawy i ignoruj je w ten sposób.
Korzystaj z pomocy terapii, aby ci w tym pomogła motywacyjnie jeśli czujesz, że ci tego potrzeba.

Kiedy podczas zaburzenia lękowego zrozumiałem oddzielenie świadomości od pozostałych elementów oraz, że to ode mnie zależy (mimo tego, że pojawianie się objawów i myśli nie zależy ode mnie!), to nadal ode mnie zależy czy ja wejdę w iluzję dalej, czy potraktuję to jako po prostu objaw, lękową manifestację i przyzwolę na to.
A także przyzwolę na wstyd, który siedzi głęboko zakodowany przez stereotypy, że mam ZABURZENIE.
Jak zacząłem odkrywać postępy takiego działania w praktyce, i nie dawałem już wciągać się w tematy zastępcze, a także zaburzenie zaczęło maleć i zanikać powoli, to coraz bardziej rozumiałem, że tym przyzwoleniem na emocje zadziałam też dalej.

Kiedy zrozumiałem, że wszelkie moje konflikty wewnętrzne są to tak naprawdę reakcje nadmiernymi emocjami, a także są to zablokowane emocje, z uwagi na strach przed czymś, a dokładniej:
- strach przed otworzeniem siebie samego,
- strach przed przyznaniem się, że boję się odrzucenia, że boję się braku akceptacji,
- strach przed przyznaniem, że mam w sobie krytyka, który ciągle mnie dołuje i przypomina, że dla każdego byłem nikim,
- strach przed przyznaniem, że rodzice mnie źle traktowali,
- strach przed przyznaniem, że nigdy nie będę dla KAŻDEGO idealny,
- strach przed przyznaniem, presją, że prawdopodobnie nie wszystko co zamierzam osiągnę, //bo łapię „sto srok za ogon”,
- strach przed przyznaniem, że jestem wrażliwy.
Zrozumiałem, że tutaj nie muszę już kombinować, nie muszę już szukać, nie muszę już czytać o terapiach, studiować psychoanalizy, bo zwyczajnie potrzebuję się na to otworzyć.
A w tym pomogło mi postanowienie, jakie napisałem wcześniej, że oddzielając emocje, myśli od swojego „ja” rozumnego, postanawiam budować siebie od środka, swoją wartość od środka, a żeby to zrobić trzeba powiedzieć, wręcz wykrzyczeć:
„Tak”, boję się panicznie tego, że coś stracę, tego, że czegoś nie uzyskam, tego, że postępuję niesłusznie, tego, że grzeszę, tego, że wyrażając swoje potrzeby i pragnienia, i przykrości ośmieszę się lub stracę kogoś, boję się tego, że nie jestem idealny, tego, że nie KAŻDY będzie mnie akceptował.
Ale chcę budować od środka! Aby być ponad tym wszystkim, najpierw trzeba to sobie uświadomić, a następnie przyjąć.
Kiedy już uznamy, że mamy z tym tak wielki problem, potrzeba przełożyć to na życie.

Jakże trudno jest mając w środku złe schematy
poprosić o wybaczenie,
przeprosić,
a jak trudno jest powiedzieć, tak bardzo boję się, że cię stracę, ale zarazem potrzebuję większej przestrzeni, czy możemy coś z tym zrobić?
Jak trudno jest powiedzieć: dzień dobry, bardzo się stresuję tą wizytą, tym wydarzeniem, tą rozmową.
Bardzo trudno jest powiedzieć - jestem wrażliwy.
Ciężko jest się przyznać samemu przed sobą, że mam tak niską wartość siebie, że ciągle niby podświadomie kokietuję, aby tak naprawdę zyskać na zewnętrznej akceptacji, tłumacząc sobie, że to nie moja wina.
Ciężko jest powiedzieć - mam problem emocjonalny, spytać jak sobie z nim poradzić.
Ciężko jest powiedzieć - nie jestem idealny i nie będę.
Trudno jest powiedzieć sobie - nie muszę być idealną matką, córką, żoną, dziewczyną czy nawet pacjentką.
Jak trudno jest przyznać, że mam prawo się wkurzać, że mam prawo być zmęczonym, mam prawo do życia, mam prawo do szczęścia.
Nie jestem idealny, nie będę idealny, ale się staram, na ile mogę.

To wszystko, te przykłady, schematy, to często po prostu stereotypy, a najczęściej problemy wynikające z wychowania.
Boimy się tak wielu rzeczy przyznać przed sobą i kimś, a nawet jak już uświadomimy to sobie, ciągle chcemy na terapiach rozmawiać tylko o tym, wałkować ten temat, sądząc, że to zmieni sytuację. Ale nie zmieni.
Boimy się tego wszystkiego z uwagi na utratę dziwnego rodzaju „szacunku”, dobrego zdania, boimy się o utratę kogoś, miłości, przyjaźni, utratę Boga i wielu rzeczy.
Podczas gdy tracimy głównie zdolność rozumienia własnej emocjonalności, emocjonalna inteligencja spada, powstaje chaos, presja, frustracja, a to łącząc się z innymi czynnikami stresogennymi rzeczywistości, daje zaburzenia psychiczne.

Psujemy przez to tylko tą trzecią część człowieka – stan emocjonalny.

Ale jak powoli krok po kroku pozwalamy odczuwać sobie nawet te niechciane emocje, krok po kroku pozwalamy sobie na skosztowanie tego, co w nas zblokowane, tego kim jesteśmy, na puszczenie tego (pamiętając, że robimy to budując od ziarenka siebie w środku, oraz że zyskujemy więcej niż tracimy), stajemy się po prostu szczęśliwsi.
Jeżeli miałbym stracić przyjaciela, koleżankę, bo ona nie zrozumiałaby tego, że mówiąc o problemie popłakałem się lub otworzyłem się, to zwyczajnie w świecie nie dorośli oni do tego emocjonalnie.
Jeżeli boimy się utraty Boga, bo coś wydaje nam się grzeszne, bo zdrowy egoizm czy zabawy w sypialni „nie przystoją”, to ja nie naciskam, ale zastanówcie się, czy kogokolwiek tym krzywdzicie tak poważnie rzecz biorąc?
Czy nie to, że w ciągu dnia będziecie szczęśliwsi i milsi dla innych, bo nie będzie odśrodkowej presji, ale będzie własna wartość (nadana poprzez umiejętność wyrażania emocji, uczuć i potrzeb, podjęcia decyzji), będzie czynnikiem, który warto oceniać i można go z powodzeniem ocenić na plus, a nie na minus?
Nie jestem człowiekiem o określonej religii, ale jestem bez mała przekonany, że jeśli istnieje Bóg wszechmocny, pełny miłości, to on pragnie abyśmy emocjonalnie byli zdrowi.
A zdrowa emocjonalność to wyrażanie potrzeb i pragnień, nauka wyrażenia obaw, strachu i miłości, przyjaźni czy koleżeństwa, ale także wkurzenia, złości, a nawet zazdrości.

„Zajebiście ci zazdroszczę, bo nigdy nie miałem szansy tego mieć, ale też gratuluję.”

Dopiero jak wyszedłem z zaburzeń lękowych i zacząłem powoli akceptować swoje inne cechy, przyzwalać na emocje, które bolą (wiedząc, że to budowa siebie od środka, już samą decyzją, że tak, chcę to budowa
), zrozumiałem, że gdyby nauka wyrażania emocji, nauka rozumienia, że żadna emocja nie jest zła, była ogólną religią na świecie, to byłoby to naprawdę czymś najlepszym, co mogłoby spotkać człowieka i interakcje międzyludzkie.
Dlatego ja wiem, że pracując nad tym i nie robiąc nikomu tym krzywdy, wykonuję nie tylko pracę emocjonalną, ale także i duchową.
Bo często tak jest, że same religie prowadzą do blokowania emocji, bo nie wypada, bo nie można, nie tylko oczywiście religie, ale i stereotypy. A także ten bagaż emocjonalny przekazywany po rodzicach.
To wszystko często prowadzi do presji odśrodkowych, do frustracji, do różnych lękowych myśli, objawów, zaburzeń.
Często wtedy próbujemy być „dobrymi” i robić to, co można najgorszego - KONTROLOWAĆ TO, co wydaje nam się złe.
Często to słyszę – „muszę kontrolować emocje, muszę się tego nauczyć”.
Nigdy nie będziesz w stanie kontrolować emocji i sobie to wbij do głowy.
Emocje trzeba przyjąć, i te „złe” również, i zrozumieć, że złość, zawiść, nienawiść, niechęć, nie są czymś, co trzeba wyprzeć.
To jest rzecz, która w człowieku będzie zawsze - różnorodność emocji.
Ale jak nie zareagujemy impulsem na emocję, fala danej emocji stabilizuje się i wtedy rozumek już działa.

Poruszam tutaj często kwestie łóżkowe :D, ale wbrew pozorom to bardzo często odśrodkowe napięcia, w stylu - to nie przystoi, tego mi nie wypada, tamtego nie mogę, co on sobie pomyśli jak go poproszę.
Wbrew pozorom to powoduje napięcia.
Niech każdy z was się zastanowi nad swoimi pragnieniami. ;)

Oczywiście wiele osób ma tego krytyka własnego i próby nauczenia się wyrażania potrzeb, i emocji, nauczenia się zdrowego egoizmu, będą atakowane poczuciem winy.
Ale ja akurat właśnie wychodząc najpierw z tematów zastępczych, wykręcając się z mechanizmu lękowego, zrozumiałem, że aby zmiana nadeszła, emocje jakie się przy tym pojawiają nie są oznaką, że trzeba to przerwać, a jedynie są oznaką zmian nawyków.
Dlatego korzystając z terapii analitycznych, kiedy już się mocno uświadomiłeś, może czasem warto pomyśleć, kiedy się otworzę?
Podsumowując:

Przyzwolenie na emocje, nauka przyjęcia niechcianych emocji to dla mnie dosłownie otwartość na emocje negatywne, ale także przyjęcie porażek, własnych nieumiejętności, słabostek, a nawet własnego krytyka jako integralnej części nas samych, bez stosowania wyparcia. Czyli akceptacja i pokochanie siebie.
To jest proces i nauka tego może jakiś czas trwać, ale sama decyzja o tym, że tak chcemy, że chcemy wybić się ponad to, jest bardzo ważna.
Wiele osób panicznie boi się akceptacji siebie, bo ta kojarzy im się z pogodzeniem się ze słabościami. Boją się, że jak zaakceptują, to się tacy staną, takimi będą, a nie tymi „wyobrażonymi”.
Boją się, że akceptacja to inaczej pozwolenie na to, że nie stanowią wartości.
Ale prawda jest taka, że taka akceptacja powoduje przede wszystkim większą swobodę działania, większą swobodę w interakcjach z innymi, większą radość z prawdziwych osiągnięć, w końcu dopasowanych do realnych możliwości.
Co nie oznacza, że nie możemy starać się o coś lepszego i większego, akceptacja nie oznacza spoczęcia na laurach, w żadnym wypadku!
Ona daje wręcz w końcu możliwości rozwoju.
Akceptacja siebie jest w zasadzie możliwa wtedy, gdy dostrzeżemy, że to jest ROZWÓJ, a nie tylko to, aby objawy zniknęły czy to, że skoro tak musi być, to na siłę to zrobię.

Chcę tylko dodać, że pisząc tutaj o otworzeniu siebie, wyrażaniu potrzeb i emocji, budowaniu zdrowego egoizmu, nie mam na myśli zatracenia się w byciu chamem czy leniem, czy też kogoś krzywdzić. :)
To trzeba robić z głową. :)
Niedawno ktoś na forum zapytał, czy to, że sprząta pokój, a mu się nie chce, to jest to konflikt wewnętrzny. :D
Na takie rozkminki mam radę benedyktynów:

„Módl się i pracuj”,

a przekładając to na nasze potrzeby to:
„Oprócz poprawy emocji, masz także zapierd..., bo życie materialne do tego obliguje”.

Tak samo nie przeczę, że są oczywiście sytuacje, gdzie trzeba pewne sprawy zachować dla siebie. Bo jednak obowiązuje jakaś etyka w wyrażaniu emocji czy potrzeb.

Kończąc już te „MĄDROŚCI” powiem to co na początku, jeżeli czytając to, nie rozumiesz tego, jeśli nie czujesz się gotowy do nauczenia się własnych emocji, jeśli masz w ogóle inne zdanie co do tego, jeśli podążasz inna drogą, to powiem krótko:

nie zawracaj sobie tym co napisałem głowy.

Jeśli chcesz na sobie samym krok po kroku dosłownie „z kartki” leczyć siebie tym, co napisałem, to powiem to samo - daj sobie spokój.
Jeżeli myślisz, że widocznie nie wiem co to LĘK też - daj sobie spokój.

Ja po prostu zawsze byłem zdania, że nie ma idealnego nurtu psychologicznego, który jest dobry na wszystko, więc wyciągałem z terapii, książek, artykułów, coś zawsze dla siebie aż w końcu zaskoczyło i dostałem uporu w wypadku zaburzeń lękowych, a CHĘCI w wypadku zmian własnego stosunku do reakcji emocjonalnych.
Dlatego nie chcę, abyś w całości się sugerował moim wpisem, bo tu chodzi o wybranie czegoś dla siebie, zmotywowanie się, wybranie tego, co ci się przyda, a odrzuceniem tego co chcesz, co twoim zdaniem jest bez sensu.

Być może zastanawiasz się na ile mnie się to wszystko udało wdrożyć, te całe pozwalanie na emocje, wyrażanie ich itd.?

Jeśli myślisz, że ja umiem „kontrolować” emocje, i nie złoszczę się, nie smucę, nie nienawidzę, to niestety cię zawiodę.
Ale sumiennością przyzwalania na porażki, straty, bycie tą CHĘCIĄ zbudowania siebie od środka wyżej niż wewnętrzny krytyk i emocje poczucia winy itp. naprostowałem wszystkie swoje krzywe cechy nadmiernych reakcji emocjonalnych.
I choć udało mi się zmienić lękowe schematy, życiowe emocje czasem biorą górę. Tylko teraz traktuję te emocje, jako coś całkowicie naturalnego.

Moja zmiana polega na tym, że pozbyłem się nawyków mechanizmów lękowych, a także z wycofanego, wiecznie zalęknionego „dziwaka”, reagującego na krytykę, ocenę, paniką, z osoby, która bała się każdej sytuacji, w której były negatywne emocje, stałem się przeciętnym gościem z normalnym wachlarzem emocji, który jednak świadomość emocjonalną ma wysoko rozbudowaną.
Czyli nie mam już zaburzeń lękowych, nie przejmuję się tygodniami tym, co mówią lub opowiedzieli inni, nie myślę tygodniami czy coś się złego mi wydarzy, czy komuś z moich bliskich. Nie martwię się zawczasu stresem ani tym, co się ma wydarzyć.
Emocji nie traktuję już jak wroga, przyznaję wtedy dlaczego się boję, czemu się wkurzam, czemu emocjonuję nadmiernie i to mnie dystansuje, bo emocje to nie wszystko.

Więc żebyś sobie nie myślał, że ja potrafię wręcz lewitować. :)
.
Po odburzeniu miałem jeszcze wiele sytuacji, w których trzeba było szkolić rozwój osobisty.
Przykładowo był okres, w którym mój młodszy brat zdawał egzamin na prawo jazdy i wszyscy w domu rodzinnym skakali wokół niego.
Przyznaję, że czułem o to dużą złość i towarzyszyło mi poczucie niesprawiedliwości. Związane było to z tym, że nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek ja był tak potraktowany przez mamę lub kogokolwiek innego z rodziny.
Natomiast kiedy stałem się bardziej świadomy uznałem, że warto oddzielić te emocje, dać im być, a bratu powiedzieć prawdę - że tak naprawdę w głębi ducha cieszę się, że to zrobił.
I teraz widzicie jak wiele spraw może się skomplikować, gdybym tego nie zrobił? :)

Lęk społeczny, osobowość unikająca
Na czas derealizacji moje problemy z lękiem społecznym zmniejszyły się, było to spowodowane samą derealizacją, bowiem stany odrealnienia czasem powodują odcięcie od emocji i u mnie właśnie to miało miejsce.
Dlatego byłem obojętny na wiele rzeczy, w tym opinie innych ludzi.
To zresztą bardzo ciekawa sprawa, bo to działało na mój lęk społeczny jak jakiś rodzaj antydepresanta, ale jak i w wypadku leków, to także było czasowe.
Jak zacząłem odburzać się z samych zaburzeń nerwicowych, wychodzić z iluzji lękowej i puściły mnie też w końcu stany odrealnienia, to w zasadzie z początku nie zauważyłem, ale w krótkim czasie zacząłem mieć problemy znowu z lękiem społecznym :)
W sklepie, na ulicy, w jakimś biurze, czułem się obserwowany, ręce mi się trzęsły, miałem pustkę w głowie, pociłem się okropnie, głos mi się łamał itp.
Na początku się wkurzyłem, ale szybko zacząłem się normalnie z tego nabijać, bo ja, który wyszedłem ze stanów derealizacji, lęków, natręctw, robiłem porządek z budowaniem swojej wartości w środku, nie mogę zapłacić przy kasie forsy, bo ręce mi się trzęsą :D

Ale zarazem to mi pokazało, że poszedłem dobrą drogą – NAWYKÓW.
Potraktowania zaburzeń jako nawyków.
Kiedyś za młodu ten strach przed odrzuceniem wbił mi się w łepetynę, przyszedł na to lęk społeczny i wrył mi się w banię.
Dopóki odrealnienie mnie akurat wyciszało było ok. Jak dawka tegoż dziwnego „uspokajacza” zeszła, bo odrealnienie zeszło, nawyki wróciły.
Dzięki temu w sumie byłem pewien, że można z tym dać sobie radę, chociaż było to bardzo uciążliwe.
Problemem było to, że akurat w tym czasie przechodziłem z etatu na działalność gospodarczą i zacząłem znowu przez lęk unikać spotkań, rozmów, składania firmowych ofert.
Chodziły mi nawet wtedy myśli po głowie, że może ten lęk społeczny jest tak we mnie wbity, że nie dam rady.
Ale jak zawsze przeanalizowałem to i próbowałem ugryźć, i znalazłem podstawy. Po pierwsze zastanowiłem się, czego się boję.
Oceny, bałem się czyjejś oceny. Po drugie towarzyszył mi strach przed upokorzeniem i tym jak wypadnę, a po trzecie pojawiały się objawy.
Lęk ten dawał mi różne objawy, które były widoczne, co powodowało strach przed tym, że ktoś to zobaczy i się ośmieszę, upokorzę.

A więc po pierwsze ocena. Czym jest ocena?
Czy można zrobić, aby ludzie nas nie oceniali?
Nie można, nie da rady, bo człowiek to gatunek, który ocenianie ma już zapisane totalnie w sobie, jest to rzecz nierozerwalna i obecna na każdym poziomie rozeznania otoczenia. Jest to jednak zbiór oceniania po jakichś własnych doświadczeniach, wiedzy, często przesądach, stereotypach, upodobaniach osobistych.
Dlatego czemu taka opinia ma się dla mnie liczyć tak bardzo, że nie mogę normalnie funkcjonować?
To jest irracjonalne i trzeba temu przeciwdziałać jak każdemu lękowi.

Druga sprawa to ten strach przed upokorzeniem, a dokładnie objawami.
I tu może ktoś sobie pomyśli - wreszcie powie mi co zrobić, aby objawy zniknęły. :D
Ależ ty naiwny jesteś, jeśli tak pomyślałeś. :D
Objawy lęku w tym wypadku trzeba co? Przyjąć. :)
Zauważyłem, że ja za każdym razem próbuję to KONTROLOWAĆ i to jest problem tak naprawdę, a nie objawy.
Jak całą siłę woli i uwagę koncentrujesz na tym, aby głowa ci się nie trzęsła, abyś wiedział co powiedzieć, abyś ręce miał niedrgające, to w sumie możesz mieć pewność, że wszystko będzie na opak.
Żeby objawy lęku społecznego odeszły, trzeba dosłownie już przed tym wiedzieć, że one mogą przyjść.
I teraz kwestia upokorzenia, no bo te objawy widać i to jest to, co opisywałem wcześniej, otwarcie się słabością swoją na innych.
Przykładowo pamiętam jak wtedy z tym powrotem lęku społecznego chodziłem rozdawać po urzędach i administracjach oferty... :)
To były jaja, do dziś nie mogę z tego przestać się nabijać, bo chociaż ja lęk społeczny miałem tak naprawdę od młodego chłopaka, to jednak na pewien czas derealizacja mi to przytłumiła.
I potem jak wyszedłem z zaburzeń lękowych, jak już wdrażałem otwieranie się emocjonalne i tak naprawdę miałem już większą pewność siebie niż kiedykolwiek w życiu, to nie potrafiłem sobie totalnie poradzić z lękiem społecznym. To jest dosłownie fascynujące zjawisko, a zarazem to pokazuje, że lęk społeczny to sprawa w sumie nabyta.

Więc pamiętam jak wszedłem do jednego biura i akurat zdarzyła się sytuacja jak dla fobika idealna. :D
Trzy biurka skierowane na mnie, przy jednym chłopak, taki typ cwaniaczka i przy dwóch młode laski z miseczkami D. Nie muszę mówić, że ledwo wydukałem to, co miałem powiedzieć. :D
I tak wyglądały początki oswajania, czyli tak jak zawsze w lęku.

Dlatego dorzuciłem jeszcze jedno postanowienie – przemyślenie czemu w zasadzie fobik zawsze jak gdzieś idzie, to zachowuje się jakby miał tam znaleźć przyjaciela na całe życie?
Przecież do biur, urzędów, sklepów, idzie się w konkretnym celu, czemu zamiast skupiać uwagę na tym, skupiamy ją na jakichś ocenach?

Ktoś może spytać - no dobra, ale jak to jest spotkanie towarzyskie?
I słusznie, tylko czemu idąc na spotkanie towarzyskie, fobik zawsze myśli w kategoriach żeby to tylko komuś było wygodnie, a nie nam! A może to, że mamy brak tematów do rozmowy to jest zasługa tego, że to ten ktoś jest nudny, a nie my!

Dodatkowo ludzie w lęku społecznym patrzą na wszystkich tak, jakby oni zawsze mieli złe zamiary i mieli nas źle oceniać.
A to jest nieprawda, wiele osób na naszą otwartość emocjonalną zareaguje normalnie, a tym, którzy tego nie zrobią, to może po prostu należy współczuć?
Czy naprawdę chcemy takich przyjaciół?
Czy chcemy się nimi martwić podczas zakupów lub składania podpisu w urzędzie?
Chcemy psuć sobie życie, bo ktoś jest nieinteligentny emocjonalnie?
Tak więc zaopatrzony w tę wiedzę i na pewno jak zwykle potrzebny upór, kontynuowałem można powiedzieć, życie, bo jednak lęk społeczny może być obecny na każdym kroku.
Do przemyśleń, do zaakceptowania już wcześniej tego, że objawy będą, dodałem otwartość emocjonalną, przyznanie się, że się denerwuję, że jestem spięty.

Jak mówiłem wcześniej o tych laskach z miseczkami D, to potem musiałem tam wrócić wypełnić formularze i się podpisywać, i oczywiście pojawiło się łamanie głosu, ręce drgające, ale usiadłem, powiedziałem, że coś mam zły czas i próbowałem nawiązać kontakt.
A laska zaczęła mówić, że dopiero podczas sesji miała podobnie.
Lęk oczywiście nie minął i nadal czułem się nawet odrealniony jakoś, ale mimo to zrobiłem co trzeba i do dziś po wielu latach współpracy mam z tą dziewczyną częsty i dobry kontakt.
Siedzący z boku chłopak nie był tak przyjazny i do dziś nie wiem nawet jak się nazywa, ale czy mi to potrzebne do wykonywania zleceń?
Czemu tak bardzo zawsze pragniemy, aby KAŻDY NAS SZANOWAŁ I UWIELBIAŁ?

A gdybym nie poszedł z uwagi na właśnie to pragnienie i strach, co bym miał? Gówno.
Czy mój lęk wówczas wpłynął na decyzję o wyborze mojej oferty?
Nie, ale dlatego, że poszedłem i po prostu zachowywałem się naturalnie, nie próbowałem emocji i objawów kontrolować.

Najważniejsze to jest zrozumieć cel, przecież nie szukamy, powtarzam, tam przyjaciół, a jeśli szukamy to przecież najlepiej takich, co i nam zapewnią radość, takich, którzy po zrzuceniu masek powiedzą - rozumiem cię.
Ale jak się spinamy, próbujemy kontrolować, nie otwieramy się, to wtedy dopiero wychodzi się na dziwaków lub chamów, mruków czy innych.
Dlatego po prostu ja trzymałem się tych zasad i trwało to jakiś rok czasu zanim z tego wyszedłem, zanim normalność stała się normalnością na co dzień.

Bywały momenty, że z czegoś rezygnowałem, bo jednym z objawów było niesamowite pocenie się na głowie, często dosłownie wyglądałem jakbym dopiero co wyszedł spod prysznica. Kapało mi na oczy.
Więc czasem musiałem wytrzeć się chusteczką lub nawet wrócić do domu, na szczęście im więcej czasu mijało mi na działaniu nad tym, tym mniejsze były reakcje na interakcje społeczne, więc ten objaw zaczął mijać. Bo nie było już aż takiej potrzeby odpowiedzi ciała na emocje strachu.

To, co jeszcze warto dodać, to też sobie w którymś okresie postanowiłem, że zamiast znowu czekać na koniec fobii, to lepiej potraktować to i każdą interakcję gdzie był lęk, jako coś budującego, coś, co mnie zmienia i coś, co mnie uczy.

A nawiązując do pewności siebie, to zawsze myślałem, że ją powiększę, a znikną problemy z lękiem społecznym.
A to wcale nie, wtedy może by wzrosła wartość od zewnątrz, ale środku nadal by była pustka.
Samo działanie, podejmowanie decyzji, sprawiło, że dopiero wtedy wartość odśrodkowa wzrastała.
Bo wartość od środka wzrasta, gdy budujemy w nim siebie, gdy zaczynamy potrafić żyć i funkcjonować, bez ciągłych zapewnień innych, że jesteśmy super.

A na koniec już tego lęku społecznego dodam, że warto zaktualizować swój obraz „jaki chcę być”. ;)
Bo często lęk społeczny, ale także niepewność na spotkaniach itp. wynikają z tego, że marzymy o lepszej wersji siebie.
Czasem chodzi o wygląd, zachowanie, wyobrażamy sobie, że wchodzimy gdzieś, rzucamy dowcipami, anegdotkami o sztuce malarskiej :D i od razu wszyscy wokoło nas lubią, doceniają.
Ja tak miałem.
A rzeczywistość jest taka, że nie potrafię brylować na salonach, nie zawsze mam ochotę żartować, nie wiem czy poznałbym jakiś inny obraz jak „Słoneczniki” Van Gogha. :D
I właściwie to w końcu akceptowałem, bo mimo to mogę się dobrze bawić, fajnie rozmawiać, żartować, uprawiać seks i nie muszę kontrolować siebie pod swoją idealną wizję, i udawać kogoś kim nie jestem.
Taka aktualizacja własnej wizualizacji do realnych możliwości naprawdę może wiele. ;)
Spróbuj, o ile już otworzyłeś się na to, żeby przyjąć siebie samego i negatywne emocje.

Postawa unikająca
U mnie postawa unikająca polegała na tym, że nie potrafiłem radzić sobie z nieprzyjemnymi emocjami.
To jasne skąd to wynikało, nikt za młodu mnie tego nie nauczył.
Jak pojawiał się problem to każdy unikał lub był agresywny albo „chory”.
Już jako dziecko stale byłem pogrążony nadmiernie we własnej wyobraźni, aby uciec od każdego problemu. I to w sumie u mnie trwało.
Nie chodzi tu już o zaburzenia, lęki, fobie, ale o kwestię kiedy np. telefon dzwonił z ważną rozmową i wiedziałem, że źle się ona potoczy lub nie wiedziałem w którą stronę, to wolałem nie odebrać, uciekać w jakieś niby to wtedy ważne zajęcie.
Kiedy bliskie mi osoby się kłóciły, to nie potrafiłem sobie poradzić z emocją, po której stronie stanąć, więc wolałem od tego uciec.
Jak były jakieś sprawy sądowe czy tym podobne rzeczy, gdzie trzeba by było tez zmagać się z emocjami, wolałem uciec, wymyślić coś, aby tego nie robić, chociaż była taka potrzeba.

Jaka rada aby takie coś podrasować?

Przede wszystkim nie uciekać, robić co trzeba, nawet jak sytuacja jakaś wymaga przyjęcia negatywnych emocji, ale o tym już pisałem, emocja to nie wróg, emocję trzeba nauczyć się przyjmować.
Ci, którzy nie poradzili sobie z tematami zastępczymi w postaci myśli lękowych, będą mieli zwykle wtedy myśli, że nie dadzą rady i zwariują lub zabiją się.
Nie wolno dawać wpędzać się w taką iluzję. Z brakiem umiejętności radzenia sobie z emocjami trzeba się po prostu oswajać. Jak będziemy unikali tego, będziemy stale powielać stary schemat.
I w sumie jeśli chodzi o unikową postawę to tyle tylko mam do powiedzenia, bo tutaj trzeba się mobilizować do nieuciekania oraz uczyć się przyjęcia emocji, otwartości emocjonalnej, przyznania, że coś może się nie udać, że możemy odnieść porażkę, stratę.
To pięknie działa na psychikę.
A pomaga w tym taka moja własna filozofia, o której napisałem pod koniec 5 części, „radosnego badacza”, „ciekawskiego odkrywcy.”
Czyli kiedy odczuwasz chęć ucieczki, mów sobie, że jako ciekawski badacz weźmiesz w tym udział, bo brak udziału będzie najgorszym wyjściem.
Biorąc w tym udział miej świadomość, że może coś w tym nie wyjść, coś się może nie udać, możesz odnieść porażkę lub doznać straty.
Ale tak naprawdę najważniejsze jest, że weźmiesz w tym udział, bo każde doświadczenie coś buduje i czegoś uczy, strata, porażka to takie same doświadczenia jak uzyskanie czegoś, odniesienie zwycięstwa.
I w zasadzie tutaj przejdę do mojej dawnej postawy lękowej na życie i niskiej odporności na stres.

LĘKOWE OKULARY DO PATRZENIA NA ŚWIAT

Mówiąc o postawie „strachliwej” na życie mam na myśli ciągły niepokój z uwagi na możliwość doznania jakiejś krzywdy, na myśl o śmierci bliskich, naszej.
Nie mówię tutaj o nerwicach, postawa lękowa to postawa, która jest obecna nawet bez nerwicy, chociaż często jest przyczyną, bo żyjąc w ciągłym niepokoju, łatwo doprowadzić do przekroczenia granicy stresu.
Niektórzy mogą nadmiernie np. panikować jak ktoś spóźnia się godzinę do domu, wydzwaniać nawet na policję, mieć w sobie nie tyle co zaniepokojenie (bo to jest naturalne), ale głęboki lęk.
Można odczuwać lęk, wręcz panikę na myśl o chorobie czy śmierci naszej, rodziców, czy kogoś bliskiego.
I ja nie mówię tutaj o zwykłym zaniepokojeniu! Takie myśli dla nikogo nie są wesołe.
Ani o nerwicy samej w sobie (chociaż podczas zaburzenia lękowego nasza postawa na świat i życie jest taka sama).
Ale jeśli jednak stale to wraca w naszych głowach i każde rozważanie o tym kończy się lękiem i od razu chcemy zmieniać temat, a nawet zdarza się, ze pochłania to nasze codzienne myślenie (u mnie tak bez mała było), to możliwe, że jesteśmy ludźmi nastawionymi do świata lękowo, mało optymistycznie.
Od razu się nasuwa pytanie, jak to zmienić.

Otóż jak już wiemy, że mamy schematy lękowe, należy przyjąć prawdę o tym, że świat jest pełen cierpienia, nieszczęścia, niebezpieczeństw i codziennej śmierci.
Nauczyłem się za młodu wypierać wiele negatywnych emocji, więc nic dziwnego, że taka prawda i emocja nas przeraża jeszcze bardziej, i nic dziwnego, że próbujemy to wypierać i myśląc o tym czujemy lęk, a nawet uciekamy w tematy zastępcze, natręctwa czy lęki.

Jeśli myślimy o zmianie sposobu postrzegania naszego świata, to skoro do tej pory patrzyliśmy na niego przez zaciemnione okulary, to teraz pora wsuwać jasne szkła.
Niektórzy powiedzą, ale ja jestem wrażliwy i dlatego tak jest.
Nie.
I chociaż rzeczywiście wrażliwy człowiek ma o wiele większa tendencję do rozmyślania o takich rzeczach (ja taki jestem), to nie znaczy, że myśląc o tym musi odczuwać lęk czy mieć nerwicę.
Jeśli tak jest, to znaczy, że nadal to wypiera, i nie akceptuje faktu o świecie, że dobre i złe rzeczy się w nim równoważą. I ja nie mówię tutaj o żadnych walkach zła z dobrem, ale fakt jest faktem, że cierpienie istnieje i jest obok nas.
Niektórzy powiedzą, no dobra, ale to nie takie proste zaakceptować chorobę, śmierć swoją czy bliskich. Jak to zrobić?
Nie wiem.
Bo faktycznie sam fakt tego ciężki jest do zaakceptowania.
Ale mnie o wiele łatwiej zaakceptować było fakt, że taka jest natura świata.
Ja to nazywam „kosmicznym przemiałem”.
I tutaj może pomóc wam wasza religia, może wierzycie w Boga, jesteście chrześcijanami, więc wtedy powinniście rozumieć ideę dźwigania swego krzyża. ;)
Ja np. jestem zainspirowany reinkarnacją.

Ale odchodząc od religii, bo ten wpis nie ma być ani trochę opierający się na religiach, bo nie każdy wierzy przecież w Boga.
To natura wszechświata, jego kosmiczny przemiał, ciągłość zmian, koniec jednego istnieje dla powstania drugiego. To jest fakt.
To nie jest coś, w co trzeba wierzyć.
Jedna planeta wygasa, wybucha, po to aby powstała kolejna.
I tak wkoło.
Nie mówię tutaj czy jest po śmierci życie, czy nie, nie chcę nawiązywać tutaj do swoich wierzeń.
Ale tak naprawdę rzuca się w oczy, że to wszystko kręci się wkoło, mimo cierpienia, umierania, śmierci, bo tak naprawdę na tym właśnie to polega.
Przeciwwaga szczęścia a cierpienia i umierania jest potrzebna do przemiału, a człowiek ma wzrastać jak nie duchowo, to przede wszystkim emocjonalnie.
Nie jest to kwestia wiary, ale na pewno jakiejś teorii, która mnie pomogła przyjąć emocję i prawdę o tym, że cierpienie jest obecne, jak i umieranie.
Tym sposobem wkładałem jasne szkła do swoich okularów, a nie tym, że chciałem szukać potwierdzeń i wypierania, że to nie jest możliwe.

Może niektórzy z was pomyślą czy to nie jest naginanie na siłę.
Prawdą jest, że aby zmienić postawę, w głowie trzeba mieć podstawę, której można się trzymać.
Niektórzy mnie pytają jak to jest, że na forum występują różne, niekiedy ciężkie tematy, i potrafię o tym rozmawiać bez stresu.
Bo ja po prostu nie chciałbym już nigdy w życiu wypierać tego, że ludzie się zabijają, wariują, umierają, cierpią.
I chociaż na początku stanów lękowych to nakręca, to w dłuższej perspektywie nie może chodzić o ciągłe wypieranie czy unikanie tematów.
Takie coś może być dobre dla ludzi, którzy nerwicę mają od stresu teraźniejszego, narkotyku, ale jak ktoś zawsze był nadwrażliwy na takie tematy, to w moim przekonaniu w końcu należy się otworzyć.
Ja przynajmniej tak zrobiłem.

Tutaj w tej kwestii pomaga to samo, co w wypadku wychodzenia z mechanizmów lękowych, czyli po prostu dość wróżenia z fusów, obawiania się czy „czegoś” nie dostanę, „bo o tym przeczytałem”, to nie może blokować życia.
Tak samo jak obawianie się na zapas NADMIERNE, czy coś się złego nie wydarzy.
Jest to kwestia uszeregowania priorytetów, wyboru określonego sposobu życia.
Czy chcemy wypierać, czy też już nie.
Ja nie naciskam, ja po prostu wiem, że tak czy siak, taki wybór i tak trzeba podjąć.
Co mi dało takie otworzenie się?
To, że już nie panikuję, że istnieje cierpienie na świecie, a jak je spotykam, nie trzęsę się ze strachu i nie omdlewam bez mała.
Tylko mogę powiedzieć nawet dobre słowo i po prostu przyjąć to ze zwykłą, normalną emocją, a nie paniką.

I wiem, ze 90% z was powie – no tak sobie to tłumaczę, ale...
Bo tłumaczenie to jedno, zmiana zachodzi na poziomie emocji, dlatego trzeba najpierw otworzyć się na negatywne emocje i negatywną prawdę, która istnieje mimo tego, że ty nie chcesz o tym słyszeć.

I tak by to wyglądało u mnie.
Jeśli chodzi o postawę lękowa na wydarzenia w życiu to całkiem ładnie mi się to naprostowało, nie reaguję już nadmiernymi emocjami, mimo że jestem wrażliwy i oczywiście odczuwam zwykłe emocje na cudze nieszczęście.
Niektórzy mogą pomyśleć czy to nie jest tak, że teraz cale życie trzeba się kontrolować, żeby nie spanikować itd.
Nie, na początku ucząc się przyzwalania na emocje to owszem, trzeba pamiętać, o swoich założeniach, o swoim budowaniu środka.
Ale z czasem to staje się po prostu normalne, nawyk nadmiernej reakcji lęku schodzi, jak tylko pokazujemy, że nie chcemy tylko tkwić w wyparciu.

Podatność na stres
Wielu pyta, „jak się nie stresować?”
Oj wydaje mi się, że nie sposób tego osiągnąć w sposób totalny. :)
Kwestią jest, czym jest dla nas stres.
Dla mnie to jest po prostu emocja, jeżeli stres traktujemy jako wroga, to każde jego pojawienie się od razu, nad wyraz jest interpretowane jako mega problem.
A stres jest emocją, która towarzyszy człowiekowi w różnych jego wydarzeniach z życia.

Oczywiście jest rodzaj stresu, presji, który tworzymy sobie sami stosowaniem różnych manipulacji, zakładaniem masek, udawaniem kogoś innego. Z czasem tworzymy sobie stres i presję.
Taki stres można wyeliminować całkowicie i napisałem w sumie o tym cały tekst powyżej.

Ale jeśli chodzi o stres związany z jakimś ważnym wydarzeniem, decyzją czy kiedy nie wiemy jak odnieść się do jakiegoś tematu, to cóż, taki stres może pojawiać się w życiu.
To jest ludzka sprawa.

Przede wszystkim nie traktuj tego, że się stresujesz jako słabości. Wtedy łatwiej ci będzie się otworzyć i powiedzieć „jestem zestresowany”, zamiast udawać „silnego” i próbować kontrolować siebie, bo to tylko daje więcej stresu.

A do tego to dzisiaj na każdy stres wynikający z sytuacji staram się stosować zasadę „radosnego badacza”, która mi mówi, ze niezależnie od wyniku sytuacji stresowej, najważniejsze było podjęcie decyzji o uczestniczeniu w niej.
Bo każdy wynik stresu czegoś doświadcza, czasem czegoś fajnego, czasem niestety nie, ale to już kwestia wyboru czy chcemy to przyjąć do wiadomości.

Ja w każdym razie do dziś się potrafię czymś stresować i to nawet bardzo. To nie jest tak, że ja nie znam stresu.
Stres to integralna część ludzkich zmagań, ale to jak potraktujemy stres i jak traktujemy jego ewentualne wyniki, powoduje, że im bardziej brniemy w życie, tym granica odporności na stres coraz bardziej posuwa się na plus.
A my zamiast szarpać się wyobrażaniem sobie wyników, możemy budować siebie od środka, podejmując decyzje, i to mimo tego, że się boimy.
Ale za to potem jest duma, czasem rozczarowanie, smutek, radość, ale jednak mamy świadomość, że przynajmniej się zdecydowaliśmy, że żyjemy.

Na sam koniec krótko napiszę o tym moim panicznym strachu przed odrzuceniem.

Skąd to wynikało już napisałem.
U mnie to wyglądało tak przez wiele lat, że np. z kimś się zapoznawałem i jak ta osoba nie odzywała się powiedzmy przez dwa dni, to szalałem.
Bałem się, że coś źle zrobiłem, panikowałem wręcz, że mnie odrzuci, nie zaakceptuje i często nawet zaczynałem odczuwać wściekłość i zaczynałem zganiać winę na nią, podczas gdy to wszystko było zwykle „urojone”, bo ta osoba po prostu miała choćby nawał pracy. :D
A ja potrafiłem zerwać z taką osobą znajomość całkiem, byle tylko nie zostać porzuconym.
To taki mechanizm obronny przed samą emocją odrzucenia.
Fakt jest taki, że często nie tylko ja przez to cierpiałem, ale także inni.
Bo jednak w 90% nikt mnie nie chciał porzucać, a moje zachowanie dawało komuś do zastanowienia, że to chyba jednak on źle zrobił skoro ja zrywam znajomość.
W zasadzie mnie to mijało z wiekiem, ale to co najważniejsze, to być tego faktu świadomym.
Do tego całkowicie obawy przed odrzuceniem wyeliminowała mi praca, jaką w sumie wyżej opisałem - przyjęcie niechcianych emocji i budowa siebie od środka.
Czyli przyjęcie do wiadomości, że ma prawo ktoś mnie odrzucać z uwagi na np. moją emocjonalność czy fizyczność.
I zamiast wikłania się w impuls nadmiernej emocji odrzucenia, budowałem środek podejmując decyzję, że ta osoba ma takie prawo i ja po prostu muszę mu na to pozwolić.
Zaznaczam, że ja tu mówię, że udało mi się wyeliminować nadmierną reakcję emocjonalną, wyeliminować manipulacje i zabiegi, byle tylko nie poczuć złej emocji.

Ale ja nadal po ludzku przejmuję się jakimiś pierwszymi spotkaniami. PO LUDZKU.
Emocje, stresy mam normalne, ale już po prostu nie ma u mnie tych nadmiernych reakcji, przeżywania, krytykowania siebie, dołowania.
I tym sposobem kończę ten przydługi tekst.
Jeśli na koniec stwierdzasz, że ten tekst to nieporozumienie i nic nie rozumiesz to cóż...

„Dopiero gdy uczeń jest gotowy, nadchodzi mistrz”.
:DD :DD

A tak poważnie to wierzę, że każdy z was ma możliwość wyjścia z zaburzeń lękowych, mechanizmu lękowego, nauki niewchodzenia w iluzję lękową. A także poprawy siebie, o ile chcemy i o ile potrzebujemy.
Może tutaj na koniec ktoś zapytać - a jak nie poprawię siebie, to jestem stracony? Zawsze będę już miał zaburzenia lękowe, nerwicę?
Według mnie na pewno nie stracony, ale jeśli robisz sobie jakieś własne presje i stresy, przez niewłaściwe osądzanie siebie, przez tkwiący w tobie np. strach przed oceną innych, to może tak być, że twoja granica odporności na stres będzie przekraczana i będą się pojawiały objawy.
Jednakże nadal uważam, że wówczas my nie musimy wchodzić w zaburzenie, w nerwicę, a umiejętnie przyjąć objawy, które nie staną się dla nas iluzją, tematem zastępczym, którym będziemy żyli.

Najważniejsza jak dla mnie jest świadomość sprawy :) i umiejętność przyjęcia emocji.
Tego szlaku się trzymam nadal.
Pozdrawiam, Wiktor :)
Patrz, Żyj i Rozmyślaj w taki sposób... aby móc tworzyć własne "cytaty".
Historia moich zaburzeń lękowych i odburzania
Moje stany derealizacji i depersonalizacji i odburzanie


Przykro mi jeżeli na odpowiedź na PW czekasz bardzo długo, niestety ze mną tak może z różnych powodów być :)
Zablokowany