A tak na poważnie to niby fajnie jest, ale ciagle zyje nerwica, dlatego wciąż w niej siedze, mimo ze lęków juz nie mam, czasem się jakas tam mysl z dupy pojawi ale kompletnie nie rosnie, odrazu gaśnie to ciagle analizuje jak się zachowywać, co i jak myslec by się dobrze czuć. Tu sie pewnie klania brak akceptacji, której temat tak sobie soczyście kotłuje w bani od dłuższego czasu.
Mianowicie odbieram akceptacje tak :
Pozwalam sobie sie tak czuć np. Smutny, spięty, zalękniony (wiadomo czasem nawet trudno określić, nazwijmy to gorsze samopoczucie) ale nic z tym nie robie, poprostu CZUJE TO, puszczam linę, poddaje się temu i trwam w tym. Pozwalam tym emocjom być swiadomie.
Tak sie przedstawia moja teoria ktora sobie zbudowałem przez czytanie, słuchanie i edukowanie.
(Głównie z forum, postów oraz trochę ACT)
Niestety mój znerwicowany pomidorek odrazu wlacza te swoje analizy, ale po co sie tak czuć można poprawiać sobie humor, po co te prace z myslami, dialogi wewnetrzne, aby poczuc sie lepiej prawda ? Po co tracić dni jak można żyć tak jak sie chce, choćby na siłę. "Zyj tak jakbyś nerwicy nie mial" to sobie wzialem do serca.
I dlatego mysle ze tkwię w miejscu ponieważ nie umiem zostawić tego dylematu (który jest natrętem) CZYM jest ta akceptacja. Czy pozwolic temu być i trwać w złym samopoczuciu, czy zaakceptować ze tak sie moge czuć ale nie muszę się temu poddawać, mogę poprawiać sobie nastrój. To przykład ale chyba oddaje to o co mi chodzi.
Jak to czytam to te pytanie i caly dylemat wygląda idiotycznie, ale mam nadzieje ze zrozumiecie te chore wypociny i co mi tam umysl za dziwne analizy wymysla

PS. Przed nerwica nie bylem taki popaprany zeby nie było

