Z racji, że filmy a raczej wtedy jeszcze historie Victora i Divina bardzo mi pomogły, zawziąłem się i uznałem, że wyjdę bez leków. Część objawów minęła, głównie tych somatycznych, ponieważ kiedyś głownie na nich opierała się moja nerwica. Obecnie nie mam też lęku wolnopłynącego, za to cały czas mam myśli natrętne, czarnowidztwo itd. pojawiły się w pewnym momencie mocne dołki, nienaturalne. Zauważyłem, że różnie funkcjonuje w ciągu dnia - raz mam mocne dołki, jezeli czyms sie zajmę jest nieco lepiej, wszystko zależy od myśli. Nie mówiąc o dd (głównie depersonalizacja najbardziej uciążliwa), brak uczuć, i natrętne mysli (rocd, o zwariowaniu, że już zwariowałem, o zrobieniu sobie krzywdy itd.). Na początku roku zacząłem terapię, po czym jednak od około czerwca postanowiłem ją zmienić, moje oczekiwania były nieco inne - głównie mówiłem ja, wraz z czasem Pani namawiała mnie jedynie do leków i straszyła, że jak nie wezmę to będzie tylko gorzej).
Mimo wszystko mam wrażenie, że przy tej terapeutce poukładałem trochę kilka spraw i potrafiłem mieć podczas terapii u niej prześwity kilku sekundowe.
Na drugą terapię wybrałem Panią bardziej doświadczoną, starszą - ta od początku upatrywała przyczyn moich problemów w związku. Zaczęła nakierowywać moje myślenie, czy na pewno chce być z obecną dziewczyna. To zrodziło masę pytań w głowie i myśli, zacząłem dostrzegać wady swojej dziewczyny. W międzyczasie dostrzegać zalety innej osoby, z którą spotykałem się wcześniej i widuje ją na codzień (burzliwy zeszły rok). Co zaburzyło dotychczasowy spokój i narobiło dodatkowych problemów w związku.
Tak czy siak, wróciłem do poprzedniej terapeutki. Wziąłem urlop i wyjechałem z dziewczyną (na urlopie dopiero po drugim tygodniu poczułem, że zacząłem odpoczywać) cały czas myśli natrętne. Przykro mi bardzo było, że rzeczy które mnie cieszyły na co dzień nie cieszą mnie teraz. Tak mnie nastraszyła terapeutka, że postanowiłem spróbować leków. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że praca i stres na co dzień nie pozwalają mi wybić się ponad pewien stan, w którym jestem.
Od lekarza dostałem escitalopram.. i dwa tygodnie L4 na rozkręcenie. Mam kiepskie doświadczenie z lekami, kiedyś brałem przez dwa tygodnie cital, potem seronil (po czym psychiatra powiedziała, żebym odstawił - kiepsko znosiłem).
Oczywiście dwa dni przed samym braniem leków, czułem się całkiem nieźle, nie miałem żadnych natrętów (pewnie umysł nastawił się na sukces z lekami), wręcz troche było mi żal brać skoro miałem wrażenie, że jest dobrze. Wczoraj wziąłem połówkę - standard mdłości, suchość w buzi, bóle mięśni (trochę czułem się jak po szczepieniu na covid). Objawy fizyczne mnie tak nie męczyły o ile najbardziej mnie męczyło takie uczucie bycia nie sobą. Wydaje mi się, że mam depersonalizacje, po czym po leku mam wrażenie że bardziej czułem się nie sobą niż dotychczas - otępiały jakbym nie miał tej swojej mądrości, racjonalności. Wiem, że to za mała dawka i za krótki okres, żeby coś czuć. Ponadto po przebudzeniu pojawił się lęk wolnopłynący, którego dawno nie miałem.
Chciałbym wiedzieć czy naprawdę jest konieczność leków? Czy warto spróbować i pobrać dłużej? Czy to otępienie na początku zanika? Bardzo boje się też choroby dwubiegunowej, nie chciałbym pogorszyć swojego stanu (już się czuje gorzej niz dotychczas). Liczyłem, że uzyskam trochę dystansu i poczucia siebie po lekach - na razie jest wręcz przeciwnie. Po pierwszym dniu chciałbym zrezygnować. Co więcej jestem osobą bardzo pracowitą i robie dużo rzeczy, natomiast po leku poczułem, że nie mam siły nic robić, z nikim się spotykać itd. Martwie się, czy bede miał siłe pracować. Co oznacza "normalność" na lekach?

