Mam 22 lata. Kiedy miałam 5 lat, moi rodzice się rozstali. Wcześniej w domu były kłótnie, bo tata pił (i pije nadal). Podobno tak bardzo się bałam, że kiedy dzwonił domofon i domyślałam się, że to on, robiłam się cała czerwona i trzęsłam się jak w gorączce. Ale po Jego wyprowadzce też nie było dobrze. Mama ciągle źle się czuła, wiele razy mówiła, że już długo nie pożyje. Lekarze leczyli Ją na nerwicę, ale Jej stan się nie poprawiał. Miała epizody depresji, straszne bóle głowy, potem nawet niedowłady kończyn. Pamiętam, że bardzo się wtedy bałam, że umrze, a ja będę musiała mieszkać z tatą.
Pierwszy atak choroby nastąpił, gdy miałam około 5 lat. Leżałam na kanapie, gdy nagle poczułam, że trudno mi się oddycha. Mama spanikowała, ale dziadkowie uspokoili Ją i podali mi łyżeczkę Melisy. Przeszło. Oczywiście wróciło po jakimś czasie. Wylądowałam u psychiatry dziecięcego, byłam badana przez psychologa. Diagnoza: nerwica lękowa. Zaczęłam brać leki, mój stan był w miarę stabilny. Czasami, gdy mama gorzej się czuła, miałam objawy depresji z myślami samobójczymi (jako 8-latka!), a potem bardzo się bałam, że Bóg mnie za nie ukarze i naprawdę umrę. Panicznie bałam się też chorób, widziałam u siebie ich objawy. Do tego, gdy chciałam coś wymusić, krzyczałam i waliłam pięściami w drzwi; skończyła to wizyta policji, bo bałam się, że wezmą mnie do domu dziecka. Doszły też natręctwa, po kilka razy musiałam czegoś dotknąć, coś powiedzieć.
Tymczasem mama została wreszcie zdiagnozowana - choroba tarczycy. Od tego czasu jest dużo lepiej, choć nadal ma częste bóle głowy, mdłości, leczy się psychiatrycznie.
Był czas, kiedy przestałam brać leki i było dobrze. Ale gdy miałam niecałe 12 lat, zmarł dziadek. To był dla mnie szok. Lęki powróciły. A razem z nimi wizyty u psychiatry i leki.
W wieku 15 lat poznałam mojego chłopaka. Wtedy czułam się tak dobrze, że przestałam z dnia na dzień brać lekarstwa. Psychiatra ostrzegał - to wróci, ale nie słuchałam. Czułam się zdrowa.
Minęły ze 3 miesiące bez leków, gdy na WF-ie, po biegu, miałam zadyszkę i dostałam uczucia, że nie mogę złapać powietrza. EKG w porządku, powrót do psychiatry. Od tego czasu nawet lekki wysiłek zaczął wywoływać duszności. Miałam też kołatania serca przy schylaniu się - nagle zaczynało walić jak oszalałe i równie nagle wskakiwało w normalny rytm. Do tegu uczucie jego "potykania się", jakby na chwilę stawało.
Chłopak zerwał ze mną dla innej, wcześniej ja z Nim dla innego - takie nastoletnie wybryki. Jego zerwanie strasznie przeżyłam, nie mogłam jeść, ciągle płakałam. Wrócił szybko, bo po tygodniu, jednak cała ta sytuacja bardzo odbiła się na moim zdrowiu - miałam ciągłe wątpliwości, czy Go kocham, to było jak obsesja. Mijało zwykle, gdy spędzałam z Nim czas, wracało, kiedy miałam czas na rozmyślania. Bardzo się bałam tych myśli, wywoływał we mnie panikę fakt, że mogłabym z Nim zerwać. Psychiatra zmieniła mi leki i te myśli zaczęły odchodzić. Od tego czasu, czyli już 6 lat, jestem na tych lekach - Asertin w dawce 50 mg na dzień.
Poszłam też na terapię prowadzoną przez inną panią psychiatrę, ale ona po kilku wizytach stwierdziła, że nie ma o czym ze mną rozmawiać, bo dobrze znam swoje problemy. Za to zaproponowała sprawdzenie, czy z sercem jest ok - szpital. Holter, próba ortostatyczna, spirometria, echo serca - w normie. Wtedy wreszcie się trochę uspokoiłam. Powiedziałam chłopakowi o chorobie, choć bałam się, że mnie zostawi. Powiedział jednak, że to między nami niczego nie zmienia.
Przez kilka lat było w miarę dobrze. Miewałam duszności, te kołatania serca, ale mogłam w miarę normalnie żyć. Miałam plan - poczekać rok, aż mój chłopak skończy szkołę i razem z Nim iść na studia do innego miasta. Na psychologię. Marzyłam o tym, od kiedy dowiedziałam się, na czym ta praca polega. Maturę zdałam bardzo dobrze, znalazłam tymczasową pracę biurową. Nie wiem, czy matura wywołała we mnie taki stres (niby się nie martwiłam jakoś bardzo o wynik, ale zależało mi, by był jak najlepszy), ale zaczęłam odczuwać okropne bóle pleców i klatki piersiowej. Gdy się kładłam, czułam, jak pulsują. Lekarze twierdzili, że to nerwobóle, bo wyniki z krwi, EKG, prześwietlenie wyszły dobrze. Po jakichś 3 miesiącach minęło, za to nachodziły mnie obsesyjne myśli, że jestem lesbijką. Nie mogłam przez nie jeść, panicznie się bałam. W końcu i one ustąpiły i znowu było w miarę dobrze. Tu muszę wspomnieć, że gdy skończyłam 18 lat, zmieniłam psychiatrę. Tęsknię za moją poprzednią, choć kiedyś za Nią nie przepadałam, bo bywała ostra. Za to ten mnie zbywa, woli rozmawiać o moich studiach.
Właśnie, studia. Dostałam się na wymarzoną psychologię, mój chłopak na inny kierunek w tym samym mieście, ponad 100 km od naszego rodzinnego miasta. Zamieszkaliśmy razem. Było dobrze, choć często się kłóciliśmy - wystarczy, że np. powie, że akurat nie ma ochoty na seks, a ja zaraz wymyślam, że już Mu się nie podobam. Po prostu dramatyzuję. Potrafię roztkliwiać się nad sobą leżąc na podłodze w łazience o 2 w nocy czekając, aż on zwróci na mnie uwagę. Widzę, że ma już dość mojej podejrzliwości i czepialstwa... Jednak ten I rok studiów był w miarę spokojny pod względem moich lęków, natomiast przyplątało się nawracające zapalenie pęcherza. Pod koniec roku dowiedziałam, że będę musiała mieć na to zabieg pod narkozą, bardzo się bałam. Dostawałam nagle rozwolnienia, przy zasypianiu czułam, jakbym miała zwymiotować. Zabieg się udał, było ok, ale miałam poprawkę z jednego przedmiotu. Od niej chyba znowu się zaczęło - zdałam sobie sprawę, że mogę wylecieć ze studiów (choć u nas podobno o to ciężko) i zaczęłam się tego bardzo bać. Do poprawki uczyłam się bardzo nerwowo, tzn. co chwilę powtarzałam sobie, czego się nauczyłam, nawet w nocy, gdy się na chwilę przebudziłam, a gdy czegoś nie mogłam sobie przypomnieć, w panice zaglądałam w notatki. Zdałam.
Przyszła sesja w połowie II roku i znowu okropny strach, że nie zdam. Nie mogłam spać, w głowie mi waliło. Ale oczywiście jak zwykle nie chciało mi się uczyć, więc całe dnie leżałam i przeżywałam. Druga sesja minęła mi spokojniej, ale na egzaminach, gdy wiedziałam, że nie mogę tak po prostu wyjść, miałam ataki paniki - duszności, uczucie, że niby wszystko widzę, ale to do mnie nie dociera.
Moje wakacje w tym roku nie były zbyt udane. Miałam duszności, szczególnie w środkach komunikacji miejskiej, samochodzie, kościele, galeriach handlowych - ogólnie tam, skąd nie dało się szybko wyjść nie zwracając na siebie uwagi. Psychiatra kazał zwiększyć dawkę leku do 100 mg na czas upałów, ale bałam się, że mi zaszkodzi, w ogóle bałam i boję się jakichkolwiek leków, a właściwie ich skutków ubocznych, nawet zwykłych witamin. W te wakacje miałam też wyrywanego zęba mądrości, naczytałam się o możliwych powikłaniach i na fotelu dentystycznym dostawałam ataków paniki. Szczególnie bałam się, że znieczulenie mi zaszkodzi. Potem przyszła grypa żołądkowa, podczas której panicznie bałam się, że umrę. Przerażały mnie mdłości, płakałam, bałam się zasypiać. Wymiotowałam w sumie przez niecałą jedną dobę, ale później bałam się czegokolwiek jeść, budziłam się w nocy z walącym sercem i mdłościami.
Nadszedł III rok studiów. Koleżanki straszyły jednym przedmiotem - że taki trudny, że tyle materiału. Całe dnie bałam się, że go nie zdam. Płakałam, chłopak mnie uspokajał. Zbliżało się kolokwium. Byłam akurat w rodzinnym domu, wróciłam od cioci, która nakarmiła mnie slodyczami i colą. Dostałam kolek w żołądku, nie mogłam się ruszyć. Przeszło po No-Spie. Już czułam się prawie normalnie, usiadłam na łóżku i sięgnęłam po herbatę i się zaczęło... Dostałam kołatania serca. Na początku niezbyt się przejęłam, bo zawsze mijało po kilku sekundach. Ale tym razem nie przechodziło. Spanikowałam, zawołałam mamę. Przyłożyła mi rękę do piersi i stwierdziła, że faktycznie bije strasznie mocno i szybko. Kazała mi się uspokoić i dała mi Neospasminę. Po ok. 5 minutach przeszło, ale serce nadal szybko biło, bo byłam zdenerwowana. Zaczęłam szukać w Internecie, co to może być, bałam się, że nie dożyję do rana, że nagle serce mi się zatrzyma. Następnego dnia bałam się wstać z łóżka; wyprosiłam mamę, żeby zawiozła mnie na izbę przyjęć (był weekend). EKG i osłuchowo w normie. Po powrocie na studia dostałam nagle duszności, zaczęły się od lekkich, po dwóch dniach były już dużo mocniejsze. Znowu lekarz, znowu EKG, badanie nasycenia krwi tlenem, ciśnienia - w normie, tylko puls jak zwykle za wysoki. Wtedy byłam też przeziębiona, czułam "przewiew" w gardle, kaszlałam - bałam się n że to od serca.
Po dwóch tygodniach kołatanie się powtórzyło i znowu długo trwało. Puls miałam wtedy 144. Badania krwi wyszły dobrze, tylko żelaza trochę za mało (mam tak już od kilku lat). Poszłam prywatnie do kardiologa i co się okazało? Na echo wyszła mi łagodna niedomykalność zastawki mitralnej i śladowa trójdzielnej. Kardiolog powiedziała, że to kołatanie może być od tego, ale że mam się tym nie przejmować, bo wielu ludzi to ma i nie powinno się w nic gorszego przerodzić, CHOCIAŻ nie wiadomo, czy podczas ataku nie mam arytmii albo nawet migotania przedsionków. Kazała iść do poradni zaburzeń rytmu serca. Leków nie mogła mi dać, bo mam czasami niskie ciśnienie.
Już na drugi dzień dopadła mnie myśl, że może to jeszcze niewydolność serca, skoro szybko się męczę i mam duszności (a nadal panicznie boję się biegać, od wtedy w gimnazjum). Szukałam w Internecie objawów, wypowiedzi ludzi... Tkwiła mi w głowie myśl, że może od początku jestem źle zdiagnozowana i to żadna nerwica, a choroba serca...
Wróciłam na studia. Cały czas byłam trochę przeziębiona, miałam stan podgorączkowy i uczucie pulsowania w gardle, przez które miałam ochotę kaszleć. Kolejne kolokwium z tego trudnego przedmiotu się zbliżało, do tego kilka prac zaliczeniowych. Martwiłam się, jak dam sobie z tym radę.
W zeszłą niedzielę obudziłam się z bardzo dużym bólem gardła. To od razu mnie zmartwiło. Do tego bóle kości, głowy, uczucie lęku... Temperatura 37,7. Pojechałam do lekarza, osłuchał mnie, ale nawet nie zajrzał do gardła. Kazał brać lek przeciwwirusowy (Neosine) i ewentualnie jakieś Theraflu itp. Znowu miałam szybkie tętno, aż 126. Następnego dnia już czułam się lepiej, temperatura spadła do ok. 37,2. Przerażała mnie jednak nauka, która mnie czekała, poza tym następnego dnia musiałam iść na zajęcia i bałam się, że znowu przeziębienie mi się pogorszy. Wypiłam na noc Theraflu, położyłam się... I poczułam, jakby serce mi dziwnie biło, jakby się potykało, przeskakiwało. Wystraszyłam się, ale udało mi się zasnąć. Następnego dnia uczyłam się do 4 rano, do 5 nie mogłam zasnąć, byłam zdenerwowana, serce szybko mi biło... Musiałam wstać po dwóch godzinach i iść na kolokwium. W drodze mnie zemdliło i czułam spływającą do gardła wydzielinę, w ustach nieprzyjemny smak... Po powrocie z zajęć położyłam się, chciałam zasnąć, ale nie mogłam, znowu to szybkie bicie serca i lęk. Zaczęłam czytać w Internecie o chorobach, bałam się, że mam zapalenie wsierdzia. Nie miałam apetytu, mdliło mnie i serce znowu dziwnie "skakało", zastanawiałam się nawet, czy nie wezwać pogotowia... Kolejnego dnia znowu obudziłam się z lękiem, znowu miałam mdłości i brak apetytu. Kilka godzin spedziłam na uczelni pisząc pracę, wróciłam do domu zmęczona. Byłam jakaś taka słaba, do tego te mdłości, stan podgorączkowy, przykry smak w ustach... Powiedziałam chłopakowi, że nie wiem, czy powoli nie umieram

Gdy przyjechałam do domu, znowu mi się pogorszyło - po zjedzeniu połowy bułki mdłości stały się jeszcze gorsze, do tego wyczułam, że ta wydzielina, która mi spływa do gardła, ma zapach kupy, dosłownie. Przeraziłam się, że może to nie tylko zapalenie zatok, ale np. ropień mózgu (mogący powstać przez zapalenie zatok) albo zawał. Mdłości tak się nasiliły, że godzinę spędziłam w toalecie, miałam odruchy wymiotne, a każde przełknięcie śliny i ten okropny smak to potęgowały. Prawie zwymiotowałam i wtedy trochę mi się poprawiło. Udało mi się zasnąć. W nocy raz obudziłam się z walącym sercem, ale szybko znowu zasnęłam.
Dzisiaj od rana znowu czuję lęk. Wali mi serce, boli mnie w okolicy mostka i łopatek, to takie jakby pulsowanie. Jest mi niedobrze. Płaczę, bo nie wiem, co mi jest. Mama i babcia już nie chcą mnie słuchać, mama grozi, że nie da mi pieniędzy na studia, jeśli nie pójdę do szpitala psychiatrycznego. A ja tak bardzo boję się, że to jednak nie tylko nerwica! ;( W końcu wmawiały mi, że żadnej choroby serca nie mam, a jednak mam! Boję się, że to ciągnące się miesiąc przeziębienie mogło przerodzić się np. w ten ropień mózgu albo zapalenie wsierdzia, tym bardziej, że mam prawie ciągle stan podgorączkowy. Nie wiem, od czego są te mdłości i bóle w piersiach i plecach. Wiele razy miałam napady paniki, wtedy bałam się, że zaraz umrę, ale teraz ta obawa utrzymuje się bez przerwy od kilku dni, podobno umierający ludzie czują, że śmierć się zbliża i boję się, że właśnie ja to czuję! Do tego śnił mi się zmarły dziadek, do którego się przytuliłam, boję się n że ten sen też to oznaczał! Może to tylko myślenie magiczne, może to wszystko nerwica, ale skąd mam to wiedzieć, skąd mam być tego pewna? ;( Do psychiatry jestem zarejestrowana na styczeń, chciałabym iść do Niego już teraz, natychmiast! Czuję się bezradna i przerażona. Do tego boję się brać antybiotyków (choć biorę), przestałam nawet brać magnez, bo bałam się, że to po nim tak źle się czuję. Mam ochotę wziąć Hydroksyzyne, ale też się boję, że coś mi się od niej stanie.
Nie wiem, czy ktokolwiek doczytał ten post do końca. Przepraszam, że jest tak długi, ale starałam się opisać moją sytuację dokładnie, szczególnie, że w tej chwili przeżywam prawdziwy kryzys. Jeżeli to przeczytaliście, błagam, pomóżcie!!! ;(((