Wiem, że to zabrzmi dziwnie, niektórych pewnie ta wieść mega zszokuje- zaburzona jestem ponad 10 lat. Połowę swojego życia

Szczerze? Nie pamiętam już jak to było przed... W tym momencie mój umysł robi wszystko, abym przestała pisać ten post. Nasila moją derealizację, wywołuje ogromny lęk. Ale jestem już na tyle silna by móc pisać dalej. Nawet nie wiecie ile razy próbowałam opisać swoją historię, ale NIGDY nie miałam na tyle odwagi by to zrobić. Nadal to dla mnie trudne, bo napiszę tu rzeczy, o których nikt nie wie. Odkryję najciemniejsze zakątki osobowości. Bo kto, jak nie osoby w podobnej sytuacji mogą mnie zrozumieć? Wiem, że wygadanie się jest jednym z etapów mojego "odburzenia".
Podzielę swoje zaburzenie na sytuacje, które moim zdaniem przyczyniły się do jego powstania:
Pierwszą rzeczą, która wpłynęła na moje zaburzenie (1szą, którą pamiętam), było to, że moja mama czasem molestowała mnie, kiedy byłam mała. Wtedy nie rozumiałam, że jest to coś złego. Jednak bardzo dziwnie się z tym czułam. Nieswojo. Instynktownie czułam, że tak chyba nie powinno być, nie byłam pewna. O tym zupełnie nikt nie wiedział. Tylko ja, teraz już i Wy. "Zły dotyk" trwał krótko, później ani razu to się nie powtórzyło. Żyłam dalej, jednak już nie do końca normalnie. W pewnej, zupełnie przypadkowej chwili zaczęłam czuć ciężkość w klatce piersiowej, czuję to aż do dziś. A miałam wtedy może 4/5 lat. Nie powiedziałam o tym rodzicom. Jednak wywolywało to we mnie niepokój. Bałam się, że jestem ciężko chora i umrę. A że byłam tylko małym dzieckiem to nie rozumiałam, że to jest powiązane z moją psychiką.
Prawdziwy koszmar rozpoczął się w szkole podstawowej. Moja matka miała niespełnione ambicje, które przelała na mnie. Postanowiła, że muszę się bardzo dobrze uczyć. Tzn. muszę mieć bardzo dobre oceny z KAŻDEGO przedmiotu. Kiedy przyniosłam 4- zawsze rzucała obelgi w moją stronę, że jestem nieukiem, że się nie staram. Przez cały okres 6ciu lat znęcano się nade mną psychicznie. Byłam marionetką w jej rękach. Musiałam robić, co chciała, bo jak nie to byłam najgorszą córką, która nic nie potrafi i nie ma ambicji. Mimo, że (może) chciała dla mnie dobrze, nie zdawała sobie sprawy, jak ogromną krzywdę mi wyrządza. Przez to, że katowała mnie psychicznie stałam się bardzo cichą i wycofaną osobą. Czułam się gorsza od innych. Nie potrafiłam nawiązać poprawnych relacji z rówieśnikami. Nie miałam prawdziwych przyjaciół. Tak na prawdę nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać o swoich problemach. Inne dzieci zazdrościły mi tego, że miałam od nich lepsze oceny i wyśmiewały się ze mnie, szykanowały mnie... Byłam zastraszona do tego stopnia, że bałam się wracać sama ze szkoły do domu. W trakcie podstawówki zmarł również mój ukochany dziadek, który był moim autorytetem. Wtedy był dla mnie wszystkim... Nawet nie wiecie ile nocy w życiu za nim przepłakałam... Wszystkie te sytuacje i nadmierny, CODZIENNY stres doprowadziły do tego, że uczepiła się mnie derealizacja, a kilka miesięcy później depersonalizacja. Miałam wtedy może 10 lat. Bałam się tego stanu, tak bardzo. A tym tylko niepotrzebnie nakręcałam błędne koło lęku. Nieraz miewałam takie silne stany DD, myślałam wtedy, że za chwilę stracę kontakt z rzeczywistością. Nie rozumiejąc tego stanu odpowiedzi szukałam w chorobach. Tak narodziła się we mnie hipochondria. Przez kilka ładnych miesięcy bałam się, że mam raka mózgu i umrę! Gdzie dzieci w tym wieku jeszcze bawią się w piaskownicy. Później doszło mrowienie w głowie, ucisk jakby obręczy na skroniach. Miałam straszne natręctwa. Wszystko na raz. Byłam tak bardzo nieszczęśliwa... W wieku 12 lat miałam myśli samobójcze!!!
Nie było nocy, której bym nie przepłakała z powodu swojej bezsilności. Po prostu byłam pewna, że nikt nie jest w stanie mi pomóc.
Kolejną sytuacją, która spotęgowała moje zaburzenie była krótkotrwała (ale jednak) przemoc fizyczna. Ojciec był dla mnie taką osobą, u której czasem mogłam się "poratować", gdy matka na mnie krzyczała. Jednak będąc zapracowanym wracał do domu późnym wieczorem i tak na prawdę nie był w pełni świadom tego, co się dzieje. Często kiedy płakałam w nocy zdarzało się rodzicom to usłyszeć. Bałam się im powiedzieć, z jakiego powodu płaczę, co potęgowało ich złość. Wtedy mama wychodziła w mojego pokoju. Ojciec kazał mi się kłaść i bił mnie skórzanym pasem, po pośladkach, po nogach. Co prawda bił na tyle lekko, że nie zostawały żadne ślady. Mimo wszystko bardzo to bolało i fizycznie, i psychicznie. Wtedy straciłam swojego jedynego sprzymierzeńca.
Ogólnie straciłam już nadzieję, że kiedykolwiek będzie lepiej. Innymi słowy- po prostu pogodziłam się ze swoim marnym losem. Poddałam się, po prostu się poddałam. W gimnazjum miałam kilku przyjaciół, jednak żaden z nich nie znał całej prawdy, nie miałam odwagi z nikim porozmawiać o mojej sytuacji. Wolałam "cicho wołać o pomoc" delikatnie się tnąc. Nie miałam na celu samobójstwa, a jedynie zwrócenie na siebie czyjejś uwagi. W tym okresie lęk nerwicowy był dla mnie bardzo podstępny. Zarzucił mi iluzję, że wszystko jest w porządku. A nie było. Byłam dosłownie wyprana z uczuć. DD towarzyszyło mi cały czas, ale zaakceptowałam ten stan, myślałam, że taka moja natura. Nie potrafiłam cieszyć się z życia. Nawet moje hobby, które kochałam nie dawało mi żadnej przyjemności. Wszystko działo się automatycznie.
Kolejną "cegiełką" był dla mnie mój pierwszy i zarazem toksyczny związek. Co tu dużo mówić; chorobliwa zazdrość; dawanie poczucia, że bez niego jestem nikim; przez niego straciłam przyjaciół i chęć do życia, której i tak praktycznie nie miałam. Kiedy chciałam z nim zerwać nękał mnie nocami, groził mi, że sobie coś zrobi, jeśli go zostawię. Kiedy byłam już na tyle silna, zakończyłam to raz na zawsze. Jednak po kilku miesiącach postanowił się na mnie zemścić i wysyłał mi anonimowe groźby, że może coś mi się stać, a nawet, że mnie zabije... Najadłam się tyle nerwów, a i tak byłam już zniszczona.
Późniejsze 1,5 roku/2 lata były spokojne pod względem wydarzeń. Ale jak wiadomo. Liceum, większy stres, presja matury. Nauka, nauka, nauka. Nie miałam na nic chęci, totalnie na niczym mi nie zależało. Miałam we wszystko wywalone. Żyłam na autopilocie. W ogóle nie brałam odpowiedzialności za swoje życie. Tak na prawdę byłam martwa od środka, jedynie ciało jako tako funkcjonowało. Aż w końcu BUM, zakochałam się. Były różne niuanse... Byłam posądzana o zdradę, mimo że tego nie dokonałam... A co się później okazało on mnie zdradzał. To przysporzyło mi tyle stresu i cierpienia. Jednak tak bardzo, go kochałam, że mu wszystko wybaczyłam. Wtedy dla mnie był tym właściwym, z którym planowałam przyszłość. A koniec końców sam nie wytrzymał tego wszystkiego i popełnił samobójstwo. Chyba nie muszę opisywać, co wtedy przeżywałam... Dochodziłam do siebie prawie rok.
A po roku doszedł kolejny powód, który karmił moje zaburzenie. A mianowicie: Pierwszy raz po śmierci ukochanego byłam zdolna znów się zakochać. I zrobiłam to. Szczerze? Nigdy dotąd nikogo tak nie kochałam. Tak wspaniałej i wartościowej osoby nie spotkałam nigdy. Przysięgam, NIGDY! Był dla mnie drogowskazem. Przez kilka miesięcy wniósł do mojego życia tyle pozytywnych wartości... Więcej niż wszyscy przez całe moje życie wszyscy razem wzięci. Był pierwszą osobą, przy której mogłam się czuć w 100% sobą... Patrząc w jego oczy widziałam coś, czego nie widziałam przez całe życie. Dał mi tak wiele... A później tak po prostu zostawił... A jeszcze niedawno zarzekał się, jak bardzo mnie kochał. Dla mnie ta miłość to było coś pięknego. Dzięki niemu zaczęłam walczyć o siebie, zmieniłam perspektywę patrzenia na siebie i swoje życie. Dostrzegłam światełko w tunelu beznadziei.
Co mnie tu sprowadziło? W nocy z 20 na 21 sierpnia miałam tak ogromny atak paniki, że czułam się aż sparaliżowana... Leżałam wtedy w wannie. Serce biło mi tak szybko. Byłam tak bardzo roztrzęsiona. Nie chciałam już nawet płakać, tylko po prostu wyć.
Uwierzcie mi, że przez całe swoje życie nie spełniałam swoich marzeń, Nie dążyłam do wyznaczonych celów. Miałam możliwości i "narzędzia" do tego. Mimo wszystko nie robiłam żadnego kroku, bo czułam blokadę. Lęk, zaburzenie po prostu związało mi ręce i nogi. Zawładnęło umysłem. Do tego stopnia, że nie byłam w stanie żyć na własny sposób. Jedynie tak, jak ono mi zagra. Tak było przez całe życie. Nie miałam już nawet nadziei na to, że coś osiągnę. Ale obudziła się we mnie. Zrobiłam już pierwszy krok. WESZŁAM NA TO FORUM. Które ma na mnie zbawienny wpływ. Otworzyło oczy na tak wiele spraw. Dotarło do mnie wiele prawdy. Obudziłam w sobie ducha walki! Wierzę w to, że może być już tylko lepiej. Próbuję wygonić lęk z mojego życia. Wiem, że może nie być łatwo. Jestem przygotowana na porażki. Nie zamierzam się poddać. WIERZĘ, ŻE TYM RAZEM SIĘ UDA. Zasmakuję życia, nowego życia, którego nigdy nie miałam i odrodzę się.
Podziwiam Cię, jesli dotarłeś do końca. Życzę Ci jak najlepiej. Wracaj do normalności!
