Opiszę pokrótce swoją historię




Zaczęłam bać się wszystkiego. Nie chciałam wychodzić z domu, bałam się iść na uczelnię, natręctwo myśli było tak silne, że całkowicie mu uległam - wydawało mi się, że to co sobie pomyślę zaraz zamieni się w rzeczywistość. Jako że to piekło trwało wtedy około tygodnia, a ja byłam skrajnie wyczerpana poszłam do psychiatry. Niestety trafiłam na panią, która przepisała mi takie mózgojeby, że było mi sto razy gorzej. Kilka dni nie wstawałam z łóżka. Najgorsze było to, że w tym czasie studiowałam dziennie w mieście oddalonym o 100 km od mojego rodzinnego domu. Olałam studia całkowicie, bałam się jechać do tego miasta, bo kiedy usiłowałam tam pojechać, to wsiadłam do autobusu i zemdlałam. A drugim razem zwymiotowałam na wejściu. Dlatego pomyślałam, że więcej do autobusu/pociągu nie wsiądę (jedynym środkiem lokomocji odpowiednim dla mnie był samochód, ale uwaga uwaga, musiałam sama go prowadzić, bo jeśli jechałam jako pasażer to już WSIADAJĄC do samochodu potrafiłam zwymiotować

Jednak po tych 4 latach dostrzegłam pewną rzecz - przecież ja żyłam jak normalny człowiek. Mimo że odczuwałam w sobie ciągły niepokój, często miewałam jakieś dolegliwości żołądkowe, łapałam ataki paniki - to mimo wszystko nie dałam tej nerwicy się całkiem zmanipulować. Bo nie dość, że skończyłam dwa kierunki studiów w tym czasie, to jeszcze pracowałam na pół etatu, miałam czas na chłopaka i w ogóle jakoś ŻYŁAM. A przez 4 lata kiedy to wszystko robiłam, moja głowa była tak przyćmiona myślą "masz nerwicę - jesteś chora, nie jesteś jak normalny człowiek, pamiętaj, jesteś chora" że nawet tego nie dostrzegałam. Nie dostrzegałam tego, że żyję normalnie (mimo ciągłego niepokoju i ataków paniki które czasem oczywiście nie pozwoliły mi na wyjście z domu do znajomych czy pójście na uczelnię).
I to był pierwszy krok do mojego odburzenia - zdałam sobie sprawę, że przykleiłam sobie łatkę osoby chorej (a przecież chora nigdy nie byłam! rozklekotany był jedynie mój stan emocjonalny).
Bywały wspaniałe okresy w moim życiu w tym czasie - biorąc leki (paroksetyna 20mg) czułam się świetnie i czasem na długie tygodnie zapominałam o zaburzeniu. Schody były, kiedy próbowałam odstawić leki - kiedy paro zeszło całkiem z mojego organizmu, wszystko wracało ze zdwojoną mocą. I tak było 3 razy. Po odstawieniu leków (oczywiście stopniowym, jak zalecił lekarz) nerwica przychodziła do mnie tak silna, że zatrzymywała mnie na trasie łóżko-toaleta na kilka dni. Ataki paniki tak silne, że omdlewałam. Kilka razy myślałam o odebraniu sobie życia, myślałam "tak nie da się żyć, jedynie śmierć może przynieść mi ulgę w tym cierpieniu". Ale zawsze znalazłam w sobie jakąś siłę do tego żeby walczyć w myśl powiedzenia które utkwiło mi w pamięci "jeśli upadasz w błoto na twarz to bądź jak dzik - pchaj to błoto ryjem do przodu"

Po trzecim nawrocie (wtedy nie miewałam kryzysów - to były nawroty, bo nie miałam wystarczającej wiedzy o zaburzeniu i sama na własne życzenie cofałam się do początku) postanowiłam, że zainwestuję i pójdę na porządną (prywatną) psychoterapię. I to był kolejny krok ku odburzeniu. Trafiłam na świetną psychoterapeutkę, która nie dość, że pomogła mi oswoić się z lękiem, to pomogła również rozwiązać moje wewnętrzne konflikty. Pomogła mi też zrozumieć skąd wzięło się u mnie to zaburzenie, a w moim przypadku potrzebowałam tej wiedzy, bo bardzo nurtowało mnie pytanie "skąd to dziadostwo u mnie?!".
I tak, czytając kolejne książki, artykuły dowiadywałam się o zaburzeniu lękowym coraz więcej. Według mnie bez tej (chociażby podstawowej) wiedzy nie da się wyjść z zaburzenia. A im więcej wiesz - tym lepiej.
Zrezygnowałam z paroksetyny, ale bojąc się zespołu odstawiennego który dopadł mnie wcześniej 3 razy, pani psychiatra przepisała mi sertralinę. I był to strzał w dziesiątkę. Okazało się, że całkiem nieźle radzę sobie PRAWIE bez leków (biorę 25mg sertraliny co dwa dni, dawka która de facto nie działa w żaden sposób, ale dzięki niej obyło się bez okropnych zjawisk odstawienia paroksetyny). Dodam jeszcze, że w ciągu tych 5 lat zmagania się z zaburzeniem, wzięłam Xanax łącznie 4 razy (po pół tabletki) - bałam się tego typu leków, dlatego w czasie ataków paniki ratowałam się sama - racjonalnym tłumaczeniem sobie co się dzieje. W pewnym momencie zauważyłam, że ataki paniki wracają do mnie, ale nawet nie zwracałam na nie uwagi, miałam wrażenie, że już tak się do nich przyzwyczaiłam, dlatego mijały po kilkunastu sekundach i wracał do mnie jedynie lekki wewnętrzny niepokój


Na psychoterapii zdałam sobie sprawę, że nerwicę miałam od dziecka, zostałam wychowana przez totalnie znerwicowaną mamę, która swoją drogą boryka się z nerwicą lękową od 30 lat. Znerwicowana mama nie wychowa "spokojnego" dziecka. Ponadto, przed pierwszym atakiem przeżyłam sporo skrajnych emocji - pierwszy raz wyjechałam sama, na kilka miesięcy za granicę (zupełnie w ciemno) - dostarczyłam sobie wtedy sporą dawkę stresu. Po powrocie do kraju przeprowadziłam się ze swojego ukochanego miasta do innego na studia - wszystko nowe, nikogo nie znam, nic nie ogarniam. A niedługo po tym, mój dobry kolega popełnił samobójstwo. Później starałam się o przyjęcie do policji

Wiem też, że podstawowym błędem jaki robiłam to PIELĘGNOWAŁAM w sobie zaburzenie. Mówiłam do siebie: "nie możesz tego, nie możesz tamtego i wszyscy to zrozumieją - jesteś CHORA", "trudno, nie pójdę tam, nie pojadę gdzieś tam, bo przecież jestem CHORA". Teraz, z perspektywy czasu wiem, że to był podstawowy błąd jaki popełniałam. Bo kiedy dotarło do mnie, że przecież ja na nic chora nie jestem, to sprawy samoistnie zaczęły się toczyć - częsciej wyjeżdżałam, częściej robiłam to na co wcześniej nie pozwalałam sobie sama.
Drugą sprawą było to, że wsłuchiwałam się w swój organizm - każdy ból, drętwienie, myślałam sobie "o nieeeee, znowu mnie łapie". Teraz pojmuję zaburzenie jako całość - to, że zrobi mi się niedobrze albo przez cały dzień będę mieć biegunkę - wiem, że to nerwy dają o sobie znać, bo fizycznie jestem zdrowa jak koń

Trzecia sprawa - przez długi czas, zamiast czytać naukowe artykuły czy czytać książki poszerzające moją wiedzę, zagłębiałam się w forum gdzie ludzie pisali o swoich objawach i ogólnie same negatywy dotyczące życia. A wiadomo, znerwicowana osoba jest zwykle bardzo sugestywna, więc przypisywałam sobie wszystkie objawy które mieli inni.
Czwarta sprawa - pewnie byłabym już całkowicie odburzonym człowiekiem, gdybym trafiła na PORZĄDNĄ psychoterapię wcześniej - wniosła ona bardzo, bardzo, bardzo dużo w moje życie.
Na dzień dzisiejszy sprawa wygląda tak, że cieszę się życiem (w końcu!) bo wiem, że nie jestem CHORA i nie mam z tego powodu żadnych ograniczeń. Ograniczenia istniały, bo sama je sobie stwarzałam. Nie boję się już lęku, bo dobrze go znam i wiem, że jego akceptacja pozwala mi na zniwelowanie go.
Poddałam się, przestałam walczyć i zaakceptowałam to jaka jestem - trwało to długo, ale czym jest te kilka lat na przestrzeni reszty życia

Nie czuję się całkowicie odburzona, bo przyzwyczaiłam się do nerwicy. Stała się częścią mojego życia i wiem że musi minąć trochę czasu, zanim przyzwyczaję się do życia na nowo już bez niej. Ale jestem na dobrej drodze
