Witajcie
Forum przeglądam od dłuższego czasu, jednak w końcu zebrałam się na napisanie mojego pierwszego posta (od kilku dni czuję bardzo silną wewnętrzną potrzebę) i przedstawienie Wam mojej historii. Mam bardzo dużą nadzieję, że wytrwacie, a tym, którzy odpowiedzą na te wypociny od razu z góry bardzo dziękuję

Bardzo liczę również na krytyczne głosy i wskazówki, ponieważ rozpoczęcie aktywności na forum traktuję jako podjęcie rękawic i zaangażowanie się w aktywne zwalczenie mojej nerwicy + dd.
Tak jak już zdążyłam zauważyć, bardzo dużo osób pisało, że na forum przebywa jakiś czas, a na napisanie posta decyduje się dużo później. Nie wiem z czego to wynika, ale cieszę się, że i ja również trochę odczekałam, ponieważ mój post z pewnością byłby ekstremalnie histeryczny. Ale do rzeczy. Mam 24 lata, a z jawną nerwicą i dd borykam się od początku listopada. Teraz już wiem, że należę do tych osób, które nerwicą dostały "jak w ryj" przy wkraczaniu w dorosłe życie. Zawsze byłam osobą bardzo towarzyską, bez większych problemów, dawałam radę ze wszystkim i tak dalej - jak dziś wszystkim wiadomo to nie jest reguła. W domu rodzinnym (myślę, że tu może być pies pogrzebany) bywało różnie. Mama ekstremalnie wierząca (czasem mam wrażenie ze to ksiądz, nie Mama), Tata lekko wycofany, brat to samo. Także klasycznie: mama wiecznie niezadowolona, robienie bardzo często z igły widły, niepohamowana chęć kontroli, wszędzie widząca zagrożenie i wiecznie grożąca "boskim palcem sprawiedliwości", a ja gdzieś po drugiej stronie tego obozu, zawsze silnie wyrażające swoje poglądy i zdanie i co chwila dostająca za to bęcki. Ale jakoś nauczyłam się z tym żyć, chociaż bardzo mnie to wkurzało i nie rozumiałam/nie rozumiem dlaczego tak się dzieje. Bywało również tak, że słyszałam z ust mamy, że jestem dla niej WYZWANIEM

, że wbijam sztylety w jej mamine serce, ale ona i tak przetrzyma wszystko - z Bożą pomocą oczywiście. Możecie myśleć, że dawałam jej ku temu powody, ale kto z nastolatków nie pije piwa, nie zapali papierocha? Zapewniam, że w moim zachowaniu nie było jakichś ekstremów. Ot klasyczne brojenie. No ale jakoś sobie żyłam. Jeszcze na studiach miałam dużo starszego faceta, którego zdecydowałam zostawić dla innego. To był kolejny sztylet w serce mojej mamy. Trudno mi opisać to co się wtedy działo. Oczywiście w oczach mojej rodziny był to fantastyczny kandydat na męża, szkoda że nie brali pod uwagę mojego zdania. Nie bardzo na początku chciałam zdradzać powody tego rozstania, wskutek czego rodzina się na mnie obraziła

Mama wydzwaniała do niego i wypytywała co się stało, a mi psioczyła, że jak mogę wycinać jej taki numer, bo przecież zaangażowałam w to również ją (oczywiście podstawy religijne, przyprowadziłam go do domu i tak dalej)! Tak bardzo jak było to dla mnie zachowanie totalnie niezrozumiałe, tak stało się zapalnikiem do pozniejszych problemów w relacji mama-ja. Po ukończeniu studiów zadecydowałam się na emigrację. (Wspomnę tylko szybko, że pisanie pracy było dla mnie też bardzo niemiłym doświadczeniem. Miałam dużo problemow z promotorem. Sprawa się przęciągała, a ja sama chyba zbyt poważnie podeszłam do tego tematu co mnie nerwowo wykańczało) Oczywiście z nowym chłopakiem. Kolejny sztylet w serce - a bo jak to, bo to nie po bożemu, a dlaczego nie magisterka, a to a śmo, zostawiłaś rodzinę, zobaczysz jeszcze wrócisz do matki, on cie zostawi, nie poradzisz sobie, będziesz płakać - to słyszałam permanentnie od kilku miesięcy. Niektóre z nich słyszę do teraz. No ale nic, rozpoczęło się szukanie pracy, moj chłopak to osoba wspaniała i bardzo wspierająca, łatwo nie było, bo mieszkamy w nieduzym miescie, a przygodę z językiem dopiero zaczynałam. Jednak z biegiem czasu czułam się dość mocno (nawet nie zdajac sobie sprawy) sfrustrowana i ciążyło to na mnie bardzo. Przy tym za każdym razem jak przyjezdzalam do Polski sluchalam standardowego zestawu pt. "kiedy wracasz, kiedy ślub, kiedy zrobisz magisterke" jakby nie docierało, że decyzja została już dawno podjęta, a ja póki co nie wrócę. Poskutkowało to tym, że z biegiem czasu coraz gorzej czuję się w domu rodzinnym i po prostu muszę udawać kogoś kim nie jestem, bo jeśli zaczynam być sobą, mówić co myślę, to się zaczyna, że się zgrywam, jestem taka śmaka owaka zbutnowana i najgorsza na świecie. No ale nic, w okolicach września zaczełam się dziwnie czuć, wiecznie zmęczona, przyspieszone bicie serca, zawroty głowy. Myślę sobie - jesień idzie, przejdzie. Dodatkowo jestem osobą, która nie stroniła marihuany.
Korki wysadziło w listopadzie. Pamiętam to jakby to było wczoraj. Dzień wcześniej przyjechaliśmy z Polski do domu, wrócilam trochę podziębiona, a na następny dzień dostałam okres. Byłam cholernie przemęczona. Wieczorem chłopakowi roztrzaskał się ząb i musielismy isc do szpitala. Zwlekłam się ostatkiem sił z wyra. Kiedy wróciliśmy już do domu dostałam ataku paniki. Nie zaskoczę Was, ale myślałam, że to jest mój koniec

Telepałam się jak galareta z mnóstwem innych objawów. Od tego momentu dostałam DD, które dla mnie jest chyba największą przeszkodą i najbardziej nieprzyjemnym objawem tego wszystkiego. Potem, wiadomo, lekarze, SOR, tarczyca, EKG. Oczywiście wyniki wzorowe. Stany depresyjne, płacz, narzekanie, zamartwianie się jakąś rzeczą dzień w dzień - jakiś totalny miszmasz w głowie - znacie to doskonale. Czułam i czuję się do tej pory, jakby mi ktoś zabrał moje cechy charakteru i w zamian dał jakiś jeden kłębek nerwów, niepewności i zrezygnowania z którym nie bardzo wiem co robić. Strasznie ucierpiała moja pewność siebie, zaczęłam się bać podejmować wyzwania, walczyć o swoje. Zupełnie jakbym była przeciwieństwem siebie sprzed kilku miesięcy. Wszystko co robię przychodzi mi z wielkim trudem.
Ale cieszę się ze stosunkowo szybko trafiłam na forum, dzięki czemu zaczęłam stosować wszystkie metody odburzania szybciej. Stwierdziłam, że nie ma sensu marnować czasu na badania i jeśli to nerwica to im wcześniej zaczne, tym lepiej. Nie byłam u psychiatry, ani u psychologa ale myślę nad tym bardzo poważnie i wierzę, że kiedyś dojrzeję do tej decyzji i pójdę. Muszę powiedzeć, że z lękami i natrętami jakoś sobie radzę, staram się bardzo racjonalizować i widzę jakieś tam efekty. Najbardziej przeszkadza mi DD i objawy fizyczne typu bóle głowy, duszności i gula w gardle. Staram się znaleźć źródło problemów w swoim zachowaniu i podejsciu, które spowodowały mój stan, ale póki co jeszcze nie bardzo potrafię się odnaleźć tzn. jednoznacznie stwierdzić że TO i TO było powodem. Skłaniam się ku teorii, że przez całe życie byłam przyzwyczajona do tego aby robić wszystko, zeby caly swiat byl zadowolony, bagatelizując swoje potrzeby. Przykladem moze być czas gimnazjum i liceum gdzie byłam "uwiązana" przy domu, ponieważ mieszkał z nami dziadek, którym trzeba było się opiekować. Koleżanki na dwór, a ja pierwsze co to telefon do rodziców czy mogę. Było przy tym dużo kłótni, zarzucano mi brak zrozumienia sytuacji, bo przecież oni pracują, a ja się chce jeszcze gdzieś szlajać, jakby nie mieli wystarczająca dużo zmartwień

. Było takich sytuacji na pęczki. Ja to z jednej strony rozumiem, bo życie to nie sielanka i pisze różne scenariusze i im też łatwo nie było, jednak odczuwam teraz emocjonalne braki z tego powodu, że w pewnych sytuacjach nie starano się MNIE zrozumieć. Tylko się nie rozczulać

Uważam, że moim problemem jest branie wszystkiego za bardzo do siebie, przejmowanie się rzeczami niezależnymi ode mnie i brak umiejętności "machnięcia ręką" na wiele spraw. Jak przyszedł czas na dorosłość i życie "po swojemu" i to nagle nie potrafiłam się w tym odnalezc.
Pozdrawiam:)