A reflected dream of a captured time, is it really now, is it really happening?
Have you? Ja kiedyś tak nie myślałem, żyłem z dnia na dzień nie zastanawiając się nad jakimś szerszym obrazem. Wszystko zaczęło się chyba nawarstwiać w okresie dorastania, czyli gdzieś w gimnazjum/liceum i zbierało latami. Zdarzało mi się robić głupie rzeczy pod wpływem emocji - ok, precyzując, to pod wpływem emocji pojawiały się plany. Niektóre sytuacje wychodziły fajnie i pozytywnie, w innych było gorzej i czasami ktoś mógł czuć się pokrzywdzony, ale nad tym starałem się nigdy nie myśleć i wychodziło mi to bardzo dobrze. Przecież to nie moja sprawa, prawda? Ucinałem więc jakiekolwiek emocje i sprawę uważałem za zamkniętą. Nie potrafiłem się źle czuć. Jeśli z jakiegoś powodu coś mnie smuciło, czułem się zawiedziony, czy w jakikolwiek inny sposób coś mnie dotykało moją (nie)naturalną reakcją było ignorowanie, zamiatanie pod dywan. Byłem w tym świetny. Dość powiedzieć, że dość bezstresowo przeszedłem kilka pobytów ojca w szpitalu, w tym 2 z gatunku "albo się uda, albo się nie uda". Wydaje mi się, że ogólnie potrafię być dość przekonujący - na moje nieszczęście nauczyłem się też być cholernie przekonujący dla samego siebie. Nie powiem, że nie korzystałem na tym - przez lata łatwo było lekko żyć. Wszystkie emocje pogrupowane, poodcinane od siebie żeby przypadkiem nie mogły się "połączyć" czy kumulować., w dodatku schowane gdzieś bardzo głęboko. Zawsze byłem gotowy się pośmiać, kogoś rozśmieszyć, iść na piwo, na kosza czy zwyczajnie się powłóczyć, ale ZAWSZE na wesoło, a na pewno NIGDY na smutno. Przy okazji postępowania tego procesu i upychania kolejnych doświadczeń z oznaczeniem "nieważne, co mnie to" stawałem się coraz bardziej cyniczny i zdystansowany od ludzi. Nie fizycznie, ale wszystkie relacje były płytkie - trzymałem się tego komfortu, który dawał mi brak jakiegokolwiek zaangażowania. Co bym nie zrobił, co ktoś by nie zrobił to mi by to zwyczajnie zwisało w moim "poukładanym" świecie emocji. Często zdarzało mi się wplątywać jakieś sarkastyczne elementy w wypowiedzi, w zachowanie, niby niewinnie, ale zachowując pewność, że ludzie też będą trzymać dystans. Nie zrozumcie mnie źle, lubiłem praktycznie wszystkich, nigdy nie miałem nigdy problemu z ludźmi. Oni mnie też raczej lubili, ale na zasadzie codziennych interakcji czy to w szkole czy pracy, jakiś wspólnego spędzania czasu "bo tak". Ważne dla dalszej części i naszego motta przewodniego jest to, że nie byłem taki dla absolutnie wszystkich. Zawsze była jedna, a czasem dwie osoby, które traktowałem inaczej, które były mi naprawdę bliskie i przy których mogłem być sobą w każdej postaci, którym bezgranicznie ufałem, ufam zresztą dalej, ale...
Don't know why I feel this way, have I dreamt this time, this place?
Something vivid comes again into my mind
And I think I've seen your face, seen this room, been in this place
Something vivid comes again into my mind
... przyszłość jest nieokreślona, a nic we wszechświecie nie jest stałe - wszystko płynie jak rzucił kiedyś Heraklit i dlatego 2,5 tysiąca lat później wciąż jakiś ja pamięta jego imię:) Przyszła pora na studia, wyprowadzkę z domu i poważne związki. Nie, nie dostałem z tego powodu żadnego stresu, nie zawalił mi się świat. Wszystko szło super - przynajmniej jakiś czas, a potem tak mi się tylko wydawało. Jednak zaczynały pojawiać się myśli i wątpliwości z gatunku "czy dobrze wybrałem studia?" "czy na pewno jestem szczęśliwy?" "kurcze, inni chyba funkcjonują trochę inaczej, może ja też powinienem?" Wtedy oczywiście je ignorowałem i uważałem za jakieś fanaberie, bo tak było. Byłem zadowolony ze studiów, życia, nie interesowali mnie inni. To były pierwsze podstępne próby nerwicowe. O ile wyrażanie pozytywnych emocji i uczuć przychodziło mi normalnie i nawet chyba całkiem oryginalnie


All my hopes and expectations, looking for an explanation
Have I found my destination? I just can't take no more
The dream is true, the dream is true
The dream is true, the dream is true
Było tylko coraz gorzej. Wszystkie moje plany na życie, które zdążyłem ułożyć i które mogłyby być tym czymś nagle się posypały. Nie, nie posypały się przez kogoś, nawet nie przeze mnie. Ba! One się w ogóle nie posypały - taki obraz był tylko w mej głowie. WSZYSTKIE zostały podważone na pewnym etapie i z niemalże wszystkich w jakiś sposób rezygnowałem lub nie kontynuowałem. Nie potrafiłem przecież się bać ani dołować - nie odczuwałem nic. Co więc było lekarstwem? Alkohol oczywiście. Choć na co dzień raczej nie piłem to zdarzało mi się kupić 2-3 butelki wina czy 10 piw i tak całe popołudnie czy nawet cały dzień popijać w nadziei, że coś się zmieni, że dokopię się do tych emocji. Tak było, ale nigdy na 100%. Często czułem w takim stanie ulgę, ale nigdy do tego stopnia by wyciągnąć do kogoś rękę z bezpośrednią prośbą o pomoc. Choć kilka razy było blisko naprawdę, ale czegoś zabrakło - a to zły timing, a to jakieś nieporozumienie, a to jeszcze jakieś inne. W każdym razie sam siebie za te próby ganiłem, niemalże autosabotowałem. Nie chciałem zawracać głowy, tłumaczyłem, że przecież inni mają gorzej niż ja i żyją to co ja mam pajacować. No i przy dźwiękach strun dopijałem co miałem po czym kładłem się spać. W moim życiu nie było już nic prawdziwego, byłem wydmuszką wyprutą z emocji, uczuć, chęci. Działałem jak robot ukrywając, że tak naprawdę od środka chciałbym to wszystko rzucić i zniknąć - co nawiasem mówiąc też namiętnie krytykowałem przed sobą. Wpadłem w błędne koło - wszystko co robiłem robiłem po to, by "wyzdrowieć" poczuć coś prawdziwego, by poczuć cokolwiek. Że robię coś, co ma sens, co ma wartość. I jak ostatni idiota zamiast zacząć tam gdzie coś prawdziwego miałem i czułem to zacząłem od tego uciekać, bo przecież "każdy ma swoje życie i lepiej jak pomęczę się sam". Mniej więcej wtedy zrozumiałem, że mój koszmar to jednak jawa.
http://www.youtube.com/watch?v=WEQnzs8wl6E
Od tego momentu wyglądało to mniej więcej tak, jak pięknie śpiewa nieumiejący jeszcze śpiewać Hetfield. To była ostatnia prosta na studiach więc zajęć było coraz mniej, kontakt z ludźmi coraz mniejszy. Ja już nie pracowałem nigdzie a dodatkowo jeszcze starałem się wszystko robić sam. Długo to nie potrwało, w pewnym momencie przestałem się starać, a dni zaczęły się zlewać w jedno. Byłem raz w tygodniu na uczelni oczywiście tam byłem "przeszczęśliwy", potem powrót do domu i marazm. Doprowadziłem się z czasem do stanu gdzie głupio było mi wychodzić z domu nawet do sklepu, nie mówiąc już o siłowni czy jakimś graniu. Sport poszedł całkowicie w odstawkę i zgadnijcie co? No nawet mi szkoda nie było po tylu latach. Ot kolejna rzecz z życia wykreślona. Co musiałem to robiłem, a jak nie musiałem to unikałem. I tak było to pozbawione celu, ale
W tę pustkę musiało coś się wkraść więc pojawiła się hipochondria. Przerobiłem bardzo dużo rzeczy: od zwykłych zatok i kręgosłupa, przez płuca, żołądek, wątrobę, jelita, zakrzepicę, jamę ustną, zęby skończywszy na sercu. Nawet chwilowo "było coś" z głową. Znaczy z głową było, ale nie tak


Objawów tutaj nie ma i nie będzie. Po co? Jak już jesteście na forum to wiecie, że jest multum osób z takimi samymi objawami jak Wy, a do tego akurat TY nie jesteś wyjątkowy/a. Masz badania, masz nerwicę jak inni. Nie ma żadnego "ale..." "no bo jednak...." czy "niby tak...". Nie ma! To są zapalniki, które tylko ten stan u nerwicowców, zwłaszcza chyba hipochondryków podsycają jak oliwa ogień. No więc objawów brak, chociaż "miałem" ich sporo. Objawy są nieważne, ważne jest tylko podejście do nich. Nie interesuje mnie i Ciebie też nie powinno czy masz szybkie bicie serca czy bolący żołądek. Zasada jest jedna - zaakceptować i ignorować. Zobaczcie na to: wszyscy mamy bliskich. Żonę, męża, narzeczonego, dzieci itd. Często mówimy, że kochamy je nad życie, że wszystko byśmy dla nich zrobili. I co z tego wychodzi? Co, kochamy nad życie taką osobę i co, jak przyjdzie ból głowy to nie zabierzemy dziecka na jakąś zabawę do szkoły czy kolegi? Dostaniecie wyższego pulsu, dezorientacji i zrezygnujecie z wyjazdu na weekend z żoną? Cholera, co to za podejście i wymówki? Macie zamiar unikać życia i pozwalać żeby nerwica jeszcze Wami rządziła i Waszymi bliskimi poprzez Was? "Kochanie, ja to dla Ciebie bym wszystko zrobił!" mówiliście pewnie nie raz słysząc jakąś pochwałę bądź zdziwienie. No i co? Wszystko? A nie potraficie zignorować bólu brzucha nerwowego? Otępienia przed spotkaniem rodzinnym/z przyjaciółmi? Trochę słabo

First things first
I'ma say all the words inside my head
I'm fired up and tired of the way that things have been, oh ooh
W pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie STOP! I ja też doszedłem do wniosku, choć na początku nieśmiało i na pewno bez przekonania - jak wielu tutaj. Takie życie to nie życie - chcę coś zmienić, trzeba skończyć tę śmieszno-gorzką karuzelę. Zacząłem szukać w internecie informacji o nerwicach, bo przypomniało mi się, że wśród nowotworów, dżumy i pojedynczych przypadkach ciekawych chorób gdzieś przewinęło mi się takie określenie jak "nerwica wegetatywna". Szukałem dużo, czytałem dużo, trafiłem do różnych miejsc w internecie. Trafiłem też na to forum i na nagrania chłopaków. Zanim zacząłem coś z tym robić, a nie tylko bezsensownie czytać wypowiedzi innych i się uspokajać na siłę minęło oczywiście kilka tygodni w ciągu których miałem dalej śmieszne jazdy typowe dla hipochondryka. Znudziło mi się to, gdzieś do głosu doszło moje bardzo racjonalne "ja". Zacząłem wychodzić z domu bez powodu, co wcześniej było abstrakcją. Czas ruszyć do przodu i się nie rozczulać, ale żeby ruszyć i zrobić to w pełni świadomie trzeba by mieć jakiś fundament, a nie bezwładne targanie emocjami od lęku przed śmiercią, chorobą po zupełną obojętność własnego istnienia i chęcią uderzania głową w ścianę z bezradnośći.
Brałem więc ze sobą pogadanki nerwicowe Wiktora i Hewada, szedłem do lasu obserwując drzewa i niebo. Nie od początku było idealnie. Byłem rozproszony, poddenerwowany, niepewny. Często w drodze zadawałem sobie pytanie "po co ja to robię?" "a jeśli jestem chory, to marnuję czas tylko". [ tu mały przerywnik - nawet gdybym był chory to nie, nie marnowałem czasu. Czas marnowałem leżąc w łóżku i zastanawiając się nad tymi durnotami ]. Coś tam zrozumiałem z tych pogadanek. Ogólnie potwierdzenie, że muszę się opanować i uspokoić.
Kolejnym punktem na mojej drodze stały się nagrania relaksacyjne oraz nauka oddychania przeponą. Treningi są super, zwłaszcza te, które proponują Wam napinanie i rozluźnianie mięśni. W stresie nasze mięśnie samoistnie są przykurczone i napięte (co wiele osób odczuwa później w formie bolesnych przykurczy i przemęczenia) i trudno coś z tym zrobić. Cały myk polega na tym, że jeśli będziemy spinać po kolei całe ciało, a potem świadomie te mięśnie rozluźniać to oszukujemy nasz mózg poniekąd podsuwając mu, że znajdujemy się w stanie relaksu

[ tu przykładowy link https://www.youtube.com/watch?v=DAxYabx1ELQ]
Starałem się, albo nie, miałem zawsze przy sobie te nagrania w kilku wersjach, miałem też muzykę relaksacyjną. Słuchałem jej zawsze i wszędzie kiedy się dało. W drodze na uczelnie, do lekarza, na spacerach, idąc do sklepu. Bo najważniejsze w tym wszystkim jest to, by być konsekwentnym i uczciwym wobec siebie.
Po jakimś czasie poszedłem na terapię. Wybór padł na poznawczo-behawioralną. Akurat miałem ciut lepszy czas więc stwierdziłem, że chcę by tym terapeutą był ktoś niewiele starszy ode mnie. Nie chciałem chodzić do jakiejś starszej pani czy pana, którzy dawaliby jakieś poczucie bezpieczeństwa, mądrości, czegokolwiek. Chciałem nauczyć się rozmawiać o problemach z kimś, kto równie dobrze mógłby siedzieć ze mną przy piwie ( którego nie piłem btw przez ponad 1,5 roku ze strachu o serce, żeby było zabawniej

Na terapię chodziłem jakieś 5 miesięcy. Sprawę hipochondrii w duuuużej mierze udało się zamknąć już po około 3. Postanowiłem zostać i pracować nad niechęcią i niepewnością co do ludzi, nad nerwowością wplątaną w każdy aspekt mojego życia, która mnie wkurzała. Nic z tego nie wyszło - nie potrafiłem się za to zabrać. Z terapii zrezygnowałem z powodu braku czasu, miałem do niej wrócić jak już będę wyrabiał czasowo, ale...
... ale natłok pracy spowodował, że zupełnie o tym zapomniałem. Goniący czas w dodatku wyzwolił mnie od perfekcji i choć wszystko ostatecznie wyszło rewelacyjnie, to nie było tego chorego myślenia i analizowania końca jeszcze przed początkiem. Zmęczony umysł musiał odpocząć i jakoś tak wyszło, że wsiadłem na rower. Raz, drugi, trzeci. Krótkie 5-8 kilometrowe przejażdżki wolnym tempem, bo wiadomo, że strach

No, apropos czasu to chciałbym też poruszyć pewną kwestię, która według mnie jest przez wielu dziwnie postrzegana. Mianowicie chodzi o stwierdzenie, że każdy ma swój czas i nie można na siebie nakładać presji czasu. Z czym się oczywiście w 100% zgadzam. Każdy ma za sobą inną przeszłość (która jest przyszłością

Przypomniałem sobie o forum "gdzie były te nagrania całe" jakoś w lipcu tego roku gdy byłem już w całkiem unormowanym stanie emocjonalnym, nie zdarzały mi się wizyty u lekarzy już od dawna, nie zaprzątały mi głowy dzień w dzień myśli o zdrowiu. Zarejestrowałem się, przypadkowo wszedłem którejś nocy na czat iii już wtedy gdzieś po trochu powinienem zrozumieć, że w życiu nie można wszystkiego zaplanować z czym wielu z nas ma problem. W każdym razie zarejestrowanie się tutaj z perspektywy ostatnich wydarzeń chyba muszę uznać za jedną z najważniejszych decyzji w życiu, ale przecież tego nie zaplanowałem, nie wiedziałem, NIE MOGŁEM! Chcemy wszystko robić idealnie, bez wątpliwości, a tak się nie da. Każda decyzja rodząca 2 wyjścia da też wątpliwości - nie można się ich bać. Jeśli decyzja nie pozostawia wątpwliości to A) jest no brainerem B) jest nieważna. No więc my jako ludzie żyjemy w rozbudowanym systemie emocji, znajomości, milionów czynników od nas niezależnych. Jedyne co my możemy to dostosować się do tych, na które wpływu nie mamy i wyciągnąć z nich jak najwięcej


Ok, u mnie została już sprawa w większości ogarnięta. Myślałem, że całkiem, ale nie do końca. Okazało się, że rower ok, ale na siłownię wrócić się bałem, a przełamać lęk przed alkoholem było trudno. Więc wolny nie byłem, ale chyba też nie byłem jeszcze gotowy. Nie mój czas


Więc kolejna rzecz, która jest ważna. Akceptacja epizodów. Żyje się komuś coraz lepiej, wraca do szeroko pojętej normalności i OPS! Znowu. Okej, niech wróci. Nie uczymy się przecież tutaj "jak unikać lęku i emocji" wręcz przeciwnie. Uczymy się jak sobie z nimi radzić, jak postrzegać, jak oglądać i puszczać wolno. Więc taki nawrót można potraktować jako świetną okazję do wykorzystania pojętej wiedzy w praktyce! Będzie 1,2, 3. W końcu emocje przestaną nas straszyć całkowicie i znikną. Na chłopski rozum - komuś zrobiło się duszno i od razu "zawał, karetka, notariusz!". No i benc, nerwica gotowa. Jeśli w swoim procesie wychodzenia ogarnie się mocno, ale ten stan jeszcze kiedyś wróci i on wykorzysta te swoje "zdolności" nabyte raz, drugi, kolejny, to już te niby duszności nie będą straszne. W końcu nie przyjdą już więcej, a na końcu wszystko będzie dobrze

Pulsometr - wracamy. Początkowo był fajny, dawał mi wiedzę, że moje serce pracuje normalnie przy wysiłku. Z czasem stał się przekleństwem, bo obserwowałem go jakby był piłką lecącą do obręczy przez całe boisko gdy wybrzmiała już syrena. Zakładałem go ciągle, przyglądałem się wynikom. W staniu, w leżeniu, po przysiadach, po wejściu po schodach. Koszmar, można wręcz powiedzieć, że natręctwo. Ja tego nie widziałem długo, na szczęście nie wszyscy są ślepi


You made me a, you made me a believer, believer
You break me down, you built me up, believer, believer
I let the bullets fly, oh let them rain
My life, my love, my drive, it came from
You made me a, you made me a believer, believer
Potem poszło już ekspresowo wręcz bym powiedział jak pociąg intercity


Dwa dni później Kraków




Jeszcze kilka miejsc udało mi się odwiedzić, kilka mam w bliższych bądź dalszych planach (ale takich pewnych


Czy jestem już idealnie pozbawiony wszelkich nerwicowych odruchów? Pewnie nie, to się okaże jeszcze. Czy mnie to interesuje? Raczej nie. Czy na teraz coś mnie powstrzymuje gdzieś? Chyba nie. Dzięki ogromnemu szczęściu, serii przypadkowych, NIEPLANOWANYCH! decyzji których poskładania w całość nie mogłem przewidzieć, udało mi się odzyskać to, co w moim życiu do tej pory było najważniejsze. Co niestety mocno zaniedbałem przez egocentryzm, przez nerwice, przez własne zwlekanie i tłumaczenie. Czuję, że nic już więcej mi nie potrzeba, że trudne decyzje które są przede mną po prostu podejmę i niezależnie jaki będzie ich wynik po prostu skoryguję na ten wynik kolejne decyzje i tak dalej. Cieszę się po prostu, że jestem w tym miejscu, w którym jestem. Oczywiście zawsze chce się więcej, ja też chcę więcej, ale teraz naprawdę pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy czy też lat mam przeświadczenie, że przy odpowiednim podejściu, odpowiedniej proporcji planowania do improwizacji i przy odpowiednim wsparciu wszystko można odwrócić. Nawet kiedy wydawałoby się, że jest to zadanie porównywalne z cofaniem kijem Wisły. Ogromnie długa droga, ogromnie ciężka praca momentami, ale i ogromnie duża satysfakcja i wdzięczność.
A czemu tak uważam? Bo mam za sobą taką a nie inną przeszłość, która pozwala mi patrzyć z optymizmem w przyszłość.
Have you ever felt...?

Last things last
By the grace of the fire and the flames
You're the face of the future, your future