Postanowiłam się tutaj trochę wyżalić, może są tutaj osboby, które przechodzą podobne problemy.
Moje zaburzenia lękowe pojawiły się na tle stosunków rodzinnych. Długo tego nie widziałam, natomiast czułam to już od końca gimnazjum (mam 21 lat). Od samego początku byłam cichym dzieckiem z gatunku grzecznych i nie sprawiających problemu. Wzorowa w szkole, zawsze najlepsze oceny, nie szalejąca. W gimnazjum nie piłam, nie chodziłam na imprezy, nie paliłam, w liceum to samo. Plusem było to, że rodzice mieli do mnie zaufanie na tyle, żebym mogła jeździć na koncerty, nawet sama w naszym mieście, nei było problemu z chodzeniem na imprezy typu osiemnastki. Miałam chłopaka 5 lat starszego ode mnie, problem z nim był, ale chodziło o jego osobowość, nie o to, że w ogóle był. Wszystko zmieniło się, kiedy urodził się mój brat. Kocham go, nie wyobrażam sobie życia bez niego, ale fakt faktem, zmienił moją pozycję w rodzinie. Już przedtem byłam mocno samodzielna, jeśli mogłam coś załatwić sama, to robiłam to sama. Nagle zmieniłam się w pomocnicę. Zrób to, zrób tamto, nie tak, najpierw myśl, potem rób, masz dziurawe ręce. Tutaj już widać, że nie chodziło tylko o to, żeby im pomóc, ale żeby zrobić tak, jak oni chcą. Prym wiedzie mama, jeśli coś ie jest zrobione jak ona chce, to w ogóle nie jest zrobione. A ja jestem roztrzepana, dochodziło do tego, że np brali mi nóż z ręki i sami kroili chleb, bo ja nie potrafię albo się potnę. Było to dla mnie ciosem, pewnego rodzaju poniżeniem, bo nie myślę, nie potrafię itd. Do 20 roku życia czułam się jak duszek, który jest w domu, kręci się, zjada jedzenie z lodówki i jak trzeba, to pomoże. Byłam dla nich przezroczysta, nadal wydaje mi się, że jestem.
Po drodze zerwałam z chłopakiem, który kompletnie mnie nie rozumiał. W ogóle bylismy inni i przez niego wpadałam w kompleksy, że jestem za mało kobieca i za dużo myślę o sobie. Ale to historia na inny temat.
Na studiach zaczęłam się zmieniać. Coś jak późny bunt młodzieńczy. Zaczęłam zauważać, że coś jest nie tak, zwłaszcza, że coraz bardziej się wszystkiego bałam. Miałam częste kłucia w klatce piersiowej, częste stany niepokoju z nieznanych mi powodów. No coś jest nie tak jak jasna cholera.
A u moich rodziców też nie było za fajnie, mój brat okazał sie nie być dzieckiem-aniołem, wymaga poświecenia mu dużej ilości czasu i w dodatku choruje, tata dostał awans i nie ma go w domu cały tydzień, po drodze miał problemy z biodrem i operację... Jak trwoga i potrzeba, no to co, Szamanko pomóż. Zostań z bratem, zrób to, tamto. I nie tak, że mogłam odmówić, to był rozkaz.
Próbowałam z nimi rozmawiać o tym, co czuję, chciałam im przekazać dlaczego coś mnie dotknęło, że w ogóle coś mnie dotyka. Miałam nadzieję na partnerską rozmowę, niestety, siadałam na dywaniku u państwa rodziców. Nie widzieli większego problemu. Nie pytali się dlaczego, nie wysłuchali mnie na tyle, żeby przyjąć do wiadomości, że może coś ejst nie tak.
A najgorsze w tym wszystkim jest to, że po każdej rozmowie czułam się, jakbym to ja robiła problem. Czułam się winna, że zawracam im głowę. Że nie pomagam, tylko robię problem.
Na drugim roku studiów coś się zmieniło. Dostrzegli, że mam swoje życie, już nie jest tak, że muszę za wszelką cenę zostać z chorym bratem, natomiast zaczęłam się buntować na innym tle. Mama ma tendencje do bycia złośliwą. Nikt tego nie lubi, więc zdążyło mi się odszczekać. No i brat wystawiał ich na próbę, więc często zdarzały się akty przemocy w postaci krzyku (nie mówię tutaj o podniesionym głosie, tylko o autentycznym krzyku). Nie zgadza się to z moimi poglądami na wychowanie dziecka, czy w ogóle na traktowanie dziecka jako autonomicznego istnienia. Trudno jest mi akceptować zastraszanie, krzyk czy wydawanie rozkazów "bo tak". Dochodziło do tego, że próbowałam się uczyć, ale kuliłam się ze strachu i nie mogłam nic zrobić (teraz wiem, że to były napady paniki). Wmawiałam sobie, że nie mogę zareagować, że to nic, ale nie dawało efektu. Kilka razy zdarzyło mi się zareagować i skomentować, to dostałam za przeproszeniem opierdol, że się wtrącam. Potem widziałam zmianę, że się pilnowali, to jest zrozumieli, że jednak miałam rację, ale w życiu nie usłyszałam słowa przepraszam (nigdy, albo tak rzadko, że nie pamiętam, nie tylko w takich sprawach jak powyższa).
Coraz trudniej było mi trzymać emocje na wodzy, raz wybuchłam i sama zaczęłam krzyczeć (co u mnie jest naprawdę niespotykane). Po drodze, niecały rok temu, zrobiłam badania i okazało się, że mam niedoczynność tarczycy. Rodzice zwalili moje nastroje na tę właśnie chorobę.
Dziwi mnie to, ze nie zastanowili się, dlaczego mam takie reakcje? Przecież nie od razu po moim wybuchu dowiedzieli się, że mam niedoczynność tarczycy, dlaczego nie zastanowili się, dlaczego wybuchłam?
W końcu wybrałam się do psychiatry. Pogadałam, zapisała mi leki, do psychologa miałam się wybrać, ale jest na drugim końcu miasta, więc w końcu tam nie dojechałam.
W stosunkach z rodzicami bałam się, że jak się zbuntuję, to zabiorą mi laptopa, odetną internet, odetną kieszonkowe lub nawet wyrzucą. Czułam, że muszę być KIMŚ, żeby zasłużyć sobie na ich szacunek. Dążyłam do tego, a raczej czułam presję, żeby udowodnić, że tak, jestem czegoś warta, bo osiągnęłam to, to i tamto/bo pomagam im, w każdej chwili mogą na mnie liczyć. Za każdym razem, jak odmawiałam, czułam się winna, że beze mnie maja ciężej.
No i też jest mała sprawa z wychodzeniem z domu. Mogę, jasne, ALE nie za często. Bo czują się opuszczeni (w lekkiej wersji) albo bo muszę im pomóc w ogarnianiu domu (wersja nie do odrzucenia). W wyniku czego znowu czuję wyrzuty sumienia, że np zostaję u chłopaka w domu.
Powoli uświadamiam sobie, że to wcale tak ma nie być.
W skrócie, po pół roku brania leków powiedziałam rodzicom, że chodzę do psychiatry. To nie był dobry moment, bo po dosyć dużej awanturze o wybory (kandydowałam, żeby pomóc kumplowi, nie miałam żadnych szans wygrania i nie powiedziałam rodziców - bałam się ich reakcji - też nie padło pytanie dlaczego im nie powiedziałam).
To był dla nich szok a we mnie tama pękła. Powiedziałam im, że im nie ufam, że mnie cały czas oceniają, że bagatelizują, że nie mam zdania w tym domu. Mama za to twierdziła, że i tak chodzi na paluszkach, żeby tylko mnie nie urazić, że nic mi się nie dzieje, że mam dach nad głową i że ona miała gorzej z babcią. Generalnie wszystkie żale wyszło, mama się popłakała, ojciec stwierdził, że nie chce ze mną rozmawiać (nie pierwszy raz).
Wyjechałam na trzy dni do chłopaka, żeby się zdystansować. Wróciłam, przeprosiłam, porozmawiałam z rodzicami. Miałam plan, żeby im powiedzieć, co to są zaburzenia lękowe i z czym właściwie mamy do czynienia, ale mama wyrzuciła mi broń z ręki mówiąc, że no może mam jakieś problemy, ale jest w naszym mieście psycholog, który organizuje krótkotrwałe sesje i że jedna, dwie powinny mi starczyć. Nie miałam nic do dodania, nawet nie wiedziałam co powiedzieć.
Niedługo potem nasz pies zachorował, co odwróciło uwagę rodziców ode mnie. To były ciężkie dwa miesiące, w końcu trzy dni temu tata pojechał go uśpić. NA razie jest okej, trafiłam na to forum, wiem więcej o swoich problemach, wiem, jak sobie z nimi radzić. Pracuję nad zdystansowaniem się do rodziców.
Problem tkwi w tym, że nie potrafimy się porozumieć. Teraz niby rozmawiamy trochę więcej, mam ochotę opowiedzieć mamie o swoim dniu (bo wcześniej nawet nie widziałam w tym sensu), natomiast jesteśmy tak kompletnie różni, że nie potrafimy znaleźć wspólnego języka. Ba, różni, chociaż mama zeszła z tonu, nadal są despotyczni a ja bojaźliwa i mało asertywna.
Chciałam zaznaczyć, że poza domem jestem zupełnie inna. Potrafię zawalczyć o swoje, mam zdrowe relacje z ludźmi, chętnie pomagam, ale też zaznaczam granice. Moja niechęć do przebywania w dużych grupach wiąże się z introwertyzmem i zmęczeniem ostatnimi wydarzeniami, ale w relacjach sam na sam, ewentualnie w małej grupie czuję się dobrze.
Na razie jest lepiej, ale w każdej chwili może się to zawalić. Marzę o wyprowadzeniu się, a przynajmniej o znalezieniu pracy i usamodzielnieniu się finansowo, bo samodzielność światopoglądowa bez autonomii finansowej to koszmar.
Ktoś przechodził to samo? I czy nie wymagam od rodziców za dużo, bo też usłyszałam takie zdanie?
Co w ogóle sądzicie na ten temat? Czasem nie potrafię jednoznacznie określić czy mam prawo być zła czy nie
