Nie daję już rady. Nie potrafię z tego wyjść, jestem za słaba. Codziennie coś mi jest, codziennie źle się czuję. Mam już dość. W nikim oparcia, w nikim zrozumienia. Jestem sama, a sama nie umiem sobie pomoc. Wszystko co robię działa tylko na krótką metę a potem wraca. Mam wrażenie że jestem już nie do uratowania. Moje myśli, moja iluzja po prostu mnie wykańczają. Codziennie jakieś objawy, łagodniejsze bądź silniejsze, ale ciągle są. Jestem zmęczona, wystraszona i zniechęcona. Męczę siebie i innych. Myślałam, że mi się uda, ale chyba jest coraz gorzej. Chociaż zrobiłam pewien postęp, a mianowicie od razu po przebudzeniu moją pierwszą myślą nie jest skanowanie siebie, a to chyba jakiś sukces, bo przez długi czas właśnie z taką myślą się budziłam. A teraz ona się pojawia ale później... Więc w sumie nie wiem jaki w tym sukces skoro się i tak pojawia

wiem już ze to będzie kiepski dzień, znowu pełen lęków, fizycznych objawów i poczucia, że zwariuje. Jestem już tak bardzo zmęczona tym wszystkim. Jestem ciągle zmęczona, bo nie dość że toczę walkę wewnątrz siebie to jeszcze przecież muszę "normalnie" żyć, pracować, przebywać wśród ludzi. Chciałabym zniknąć po prostu. Za dużo jest we mnie rzeczy do naprawy i nie ogarniam po prostu. Czuję się samotna i to boli bardzo. To już trwa 3 lata, były lepsze okresy, kilka miesięcy było nawet bardzo dobrze, z lekką hipochondrią, ale w porównaniu do tego co się dzieje teraz, wtedy to był pikuś nawet z tą hipochondrią. Nie wiem, może jestem przeklęta albo coś, może dla mnie nie ma wyzwolenia. A może tylko marudzę jak potluczona, bo każdy z was dokładnie przez coś takiego przechodził. Nie wiem tego. Źle mi bardzo, to nie będzie dobry dzień

nie chce marudzić a i tak to robię. Czemu? Bo chyba czuje ze jak tego z siebie nie wyrzucę to już w ogóle nie wytrzymam.