

Mianowicie, chcę poznać Wasze zdanie odnośnie rutyny w zaburzeniu.
Jak większość pewnie wie, mam nerwicę i DD już ponad 2 lata, wiadomo jest o wiele, wiele lepiej, DD sobie spokojnie przechodzi, ale doskiwera mi ostatnio jedna rzecz. W swojej "karierze" nerwicowej moim głównym konikiem jest lęk przed samobójstwem i ogólne natręty na jego temat. Wcześniej miałam je bardzo często, potrafiły miesiącami zaprzątać moją głowę.
Ostatnio zauważyłam, że zaczęły one się pojawiać w momencie zmian w moim życiu. Miałam w przeciągu roku kilka wydarzeń, które spowodowały wzrost tych myśli i kolejne zastanowienia ( czy to faktycznie chęć zrobienia sobie czegoś czy nerwica). Pierwszy -to zdanie licencjata, kiedy to dzień przed egzaminem dostałam takiego ataku paniki, że nic nie umiem, nie zdam i od razu pojawiły mi się myśli , że chcę rzucić się z okna, a później, gdy go zdałam totalny bezsens, że po co ja to zrobiłam jak i tak umrę.
Kolejny - kiedy miałam półroczną przerwę od studiów, i w październiku wróciłam na magisterkę - historia się powtórzyła i z dobry miesiąc męczyły mnie taki myśli.
I w końcu ostatnio, po sylwestrze, wróciłam z wyjazdu w góry i nagle jeden impuls sprawił, że od kilku dni mam pełno myśli po co żyć, po co się uczyć, nie dam rady w życiu, nie chcę rodziny, dziecka i reszty... a to, że mi się nie chce gdzieś wyjść lub zrobić to od razu depresja a nie lenistwo.
Oczywiście zauważyłam i zauważam w tych sytuacjach wielkie podobieństwo i kiedy emocje ostygną totalnie twierdzę, że jestem idiotką i wierzę w takie myśli.
Dlatego mam do Was pewne pytanie, jak myślicie, dlaczego akurat w takich momentach zaczynają mnie dręczyć takie myśli? Myślę, że to swego rodzaju nawyk, gdzie kiedyś umysł w takiej sytuacji się wystraszył i teraz pamięta te wspomnienia i nieźle podcina mi skrzydła.