Cześć Wszystkim! Na imię mi Anka, lat niebawem 30. Zarejestrowałam się na tym forum, bo – jak zapewne można się domyślić – doskwiera mi nerwica lękowa. Przynajmniej tak sobie tłumaczę to, co się ze mną aktualnie dzieje. Mam nadzieję, że chociażby jedna, dwie osoby z Was przeczytają to, co tutaj naskrobię i podzielą się swoimi radami, sugestiami czy zwyczajnie podtrzymają na duchu, poklepią po ramieniu, bo mam wrażenie, że tego najbardziej teraz potrzebuję. Zacznę więc może od początku… Jestem na takim etapie życia, gdzie wiele się zmieniło. Siedem tygodni temu urodziłam córeczkę. Kocham ją bardzo, choć momentami zdarza się, że wątpię w to. Okres ciąży przebiegł mi dość dobrze. Nie miałam typowych dolegliwości ciążowych. Jednak ta radość, ekscytacja przeplatała się też z obawami, co pewnie jest naturalne, szczególnie dla kobiet w tym stanie. Początkowo martwiłam się tym, czy na pewno uda nam się zajść w ciążę. Później martwiłam się tym, czy nie usłyszę, że to jest np. ciąża pozamaciczna, czy usłyszę bijące serduszko itd. Wszystko przebiegało prawidłowo. Jednak badania prenatalne wzbudziły we mnie pewne obawy. Okazało się na podstawie testu Pappa, że jest większe prawdopodobieństwo, ryzyko, że mogę urodzić dziecko z Zespołem Downa. Szok, niedowierzanie. Zaczęłam czytać trochę na ten temat, poszerzać swoją wiedzę. Uznałam, że tak czy siak urodzę przecież, więc na dokładniejsze badania się nie zdecydowałam, tym bardziej, że niosły one ze sobą ryzyko poronienia, którego obawiałam się chyba najbardziej. Czas mijał, kolejne badania wychodziły poprawnie, jednak wynik testu nadal wzbudzał moje lęki. Ostatnie usg, które przyszło mi zrobić, wskazało, że Maleństwo urodzi się z niską wagą urodzeniową, co również jest poniekąd takim podejrzeniem ZD. Wtedy - można powiedzieć – zaczęłam oswajać się z myślą, że moja córka będzie miała tę wadę. Siebie i innych dookoła, m. in. rodziców. Odezwałam się do mamy, która prowadzi fb swojej córki, która ma zespół. Wymieniłyśmy kilka wiadomości, podniosła mnie na duchu itd. Przeglądałam różne artykuły na ten temat. Zaczęłam szukać osób, którym urodziły się takie dzieci. Przechodząc szybko dalej – nadszedł dzień porodu. Próbowałam urodzić naturalnie, baaardzo długo. Bezskutecznie. Ciśnienie zaczęło mi skakać i lekarz zdecydował o cc. Córeczka urodziła się zdrowa, faktycznie z niską masą. Zobaczyłam ją dłuższą chwilę dopiero na swojej sali. Byłam w takim szoku, że pomimo, iż lekarze nie mówili nic o ZD, to ja swojej sąsiadce z sali powiedziałam, że urodziłam właśnie takie dziecko. Spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała, że przecież lekarze powiedzieliby o tym od razu. Na co ja, że nie do końca, że to nie zawsze od razu widać itd. Po porodzie czułam się dobrze. Cieszyłam się córką i czekałam na wypis do domu. Jednak podświadomie bałam się, że ktoś zaraz wejdzie do sali i powie mi, że jednak coś jest nie tak… Na szczęście tak nie było. Wróciłyśmy do domu. Pierwsze dni – choć piękne – były też trudne. Córka męczyła się podczas karmienia, płakała, często do niej wstawaliśmy. Zaczęłam mieć jakąś paranoję, że może i nie ma ZD, ale ma jakąś inną „przypadłość”. Wkręcałam sobie nawet porażenie mózgowe. Wiem, to brzmi niedorzecznie. Dni mijały… Jakoś dawałam sobie radę. Aż do pewnego momentu. Którejś nocy miałam okropny sen. Nie będę wchodziła w szczegóły, bo wyjdzie z tego zaraz „Pan Tadeusz”. Przyśniło mi się, że próbowałam obudzić swoją mamę, która dostała jakiegoś ataku. Jednak nie umiałam jej pomóc. Wszyscy obok tylko patrzyli i ,pomimo moich próśb, nie reagowali. Obudziłam się przerażona. Poczułam, jak szybko bije mi serce, że nogi mam z waty i w ogóle ciężko złapać mi powietrze. Obok leżał mąż. Nie wiedziałam, czy prosić go, aby otworzył okno, czy żeby dzwonił na karetkę. Powiedziałam, żeby mocno mnie przytulił i się rozpłakałam. Opowiedziałam mu cały ten sen. Podsumowaliśmy to tym, że to zmęczenie, nie wysypiam się i stąd koszmary. Zasnęłam dalej. Jednak właśnie od tamtej pory wszystko się zmieniło. Zawsze byłam osobą uczuciową, taką, która wszystko analizowała, przejmowała się byle drobiazgiem, współczuła innym, rozmyślała o przeszłości i przyszłości. Mimo to, doszły do tego nowe aspekty, m.in. – jak już się dowiedziałam – derealizacja i chaos myślowy, częstsze bóle głowy, pleców, nadwrażliwość na światło, obraz elektroniczny, lęk zaraz po obudzeniu, tak jakby dzisiaj miało wydarzyć się coś złego. Mam wrażenie, że wszystko to, co się dzieje to jakiś film, coś nierealnego. Zaczęłam to analizować, szukać przyczyny. Są dni, kiedy jest lepiej, ale są też momenty strasznie smutne, kiedy zastanawiam się, jak to będzie, przecież mam takie maleńkie dziecko. Mój strach potęguje też fakt, że moja babcia była chora psychicznie i ja chyba – pod wpływem tego koszmaru, lęku, ataku – zaczęłam sobie wkręcać, że spotka mnie to samo i moja córka – tak jak kiedyś moja mama – będzie musiała opiekować się swoją matką, tzn. mną. To jest straszne, ale jak o tym piszę, to czuję jednak dozę racjonalizmu i mówię sobie wewnętrznie „co za głupoty piszę!”. Dotknę jeszcze pobieżnie tematu dzieciństwa itd. U mnie w rodzinie żadnej patologii nigdy nie było. I choć babcia była chora to nie stanowiła dla nas żadnego zagrożenia. Była nawet fajną babcią! Jak miała lepszy dzień to potrafiła się nami zająć, zabawić, rysowała malunki do szkoły, pomagała, gotowała itd. Po prostu czasami mówiła sama do siebie, nie pamiętała bliskich, którzy odwiedzali nas od czasu do czasu. Żałuję tylko, że nie wiem, co tak naprawdę jej było. Mama mówi, że nie znaleziono przyczyny. W sumie, kiedy to się zaczęło, stało, sama była dzieckiem, więc nie mówiono jej pewnie wszystkiego bądź nie pamięta wielu rzeczy. Niemniej jednak zaczęłam bać się, że mogę być dla kogoś takim ciężarem, choć wiem, że babcia nim nie była. Co do sytuacji rodzinnej, miałam dobre, bardzo dobre dzieciństwo. I w sumie całe dotychczasowe życie. Rodzice zawsze się o mnie troszczyli, czasami chyba za bardzo. Tata też jest typem wrażliwca. Mama chyba również. Chociaż akurat zawsze miałam lepsze relacje z tatą niż mamą. Ale wracając do tego, co dzisiaj - mijały dni, odwiedzali nas przyjaciele, bo wiadomo nowy członek rodziny Pilnowałam się, żeby nie powiedzieć czegoś głupiego. Miałam obawy, że zapomnę, jak nazywa się dana koleżanka itd. Mam lęk, gdy patrzę na córkę, że zapomnę, kim jest, że jak pójdę po nią do przedszkola, to nie będę wiedziała, które dziecko jest moje… Przecież to chore. Cały czas jednak nie daję się. Opiekuję się córką na maksa. Chyba jeszcze bardziej niż wcześniej. Wychodzimy na spacery, do sklepu itd. Nie boję się już tak, że coś mi się stanie. Teraz próbuję żyć przede wszystkim z tą derealizacją i gonitwą myśli. Znów wszystko mi jakby kiełkuje w głowie. Zobaczę jedną rzecz i przypomina mi się coś z przeszłości, ot tak po prostu. To bywa najgorsze. Pomimo, że skupiam się na rozmowie albo na jakimś zajęciu, to te myśli napływają jak szalone i są bezsensowne totalnie – przypomni się jakaś koleżanka z dzieciństwa, jakieś wydarzenie, jakiś detal, a to znowu obawy o przyszłość. I tak minie mi zaraz miesiąc od tego wydarzenia. Doszłam do tego, że „nabawiłam się” tej nerwicy na własne trochę życzenie. Jednak ci, co za dużo nie myślą i nie analizują, nie przejmują się pewnie mają łatwiej w życiu. Zaczęłam doszukiwać się też pewnej zależności… Otóż kiedyś w szkole podstawowej, pani polonistka opowiadała nam o dzieciach chorych na raka. To był taki wstęp do lektury „Bracia Lwie Serce”. Opowiadała i zaczęła płakać. Bardzo mnie to wtedy dotknęło. Wyobraziłam sobie te łyse główki dzieci i ich ból. Polonistka poprosiła mnie o to, abym odczytała na głos fragment tej lektury… I wtedy właśnie serce zaczęło mi walić, ciężko było złapać oddech. Powiedziałam, że źle się czuję i nie dam rady. Rozpłakałam się po cichu, nauczycielka to zauważyła, fragment odczytała inna osoba, a klasowy chochlik wypalił: „Anka, co ty płaczesz?”. Od tamtej pory bałam się czytania na głos. Bałam się tego, że znów serce będzie mi walić i nie wyduszę z siebie słowa. Jako jedna z ambitniejszych osób, lepszych uczniów byłam – stety niestety – często proszona o odczytanie czegoś bądź recytowanie. Początkowo było źle i wychodziłam do łazienki, jak miało się zacząć wybieranie kogoś, a to mówiłam znowu, że głowa mnie boli itd. Jednak z czasem „uporałam się” i czytałam, chociaż głos łamał mi się nie raz. Nie będę wszystkiego szczegółowo opisywać, ale powiem tylko to, co uważam, że też było jakimś zalążkiem mojej nerwicy, obecnego stanu. Nie lubiłam spotykać się z kimś niespodziewanie. Miałam wrażenie, że mogę wypaść wtedy źle, że niewiadomo, co powiedzieć takiej osobie, z którą się dawno nie widziałam. Na różnego rodzaju imprezach prosiłam, żeby nie nalewali mi pełnego kieliszka, bo „nie wypiję”, a prawda była taka, że bałam się, że ręka mi się zatrzęsie i nie doniosę tej wódki do ust. Myślę, że mam też pewne natręctwa w związku z porządkiem, ustawianiem pewnych rzeczy. Nigdy nie potrafiłam zacząć się uczyć, jeśli miałam bałagan w pokoju, a raczej wydawało mi się, że był to bałagan. Czasami wystarczył kurz na komodzie. Zawsze wiedziałam, czy był ktoś w moim pokoju pod moją nieobecność. Wnioskowałam to po przestawieniu jakiegoś bibelotu bądź książki. Z kolei, gdy robiono grupowe, jakieś oficjalne zdjęcia, miałam wrażenie, że chwieje mi się kącik ust i nie panuje nad tym, więc często miałam głupie miny. Nauczyłam się to kontrolować szerokim uśmiechem Dużo lepiej wypadałam na luźnych spotkaniach niż tych właśnie oficjalnych. Jednak myślę, że gdyby zapytać kogoś, jaka jestem, to większość powiedziałaby „uśmiechnięta”. Mam wrażenie, że taką właśnie wszyscy mnie odbierają. Do tej pory to ja rozbawiałam towarzystwo. Tak było do dnia, gdy miałam ten sen, atak, czy może właśnie – początek uświadomionej nerwicy? Bo mam wrażenie, że miałam ją wcześniej, ale nieuświadomioną. Dodam jeszcze tylko, że już też miałam dni, gdy zastanawiałam się, że może tej nocy to był udar, albo na skutek tego stresu coś mi się „przestawiło” w głowie. Były też momenty, że myślałam, że to depresja poporodowa, schizofrenia albo psychoza. Teraz wiem, że nerwicowcy często tak mają. Mam też takie myśli, - po tym, jak zobaczyłam Wasze cytaty w stopkach, którymi sama się kiedyś inspirowałam albo, które gdzieś ostatnio usłyszałam – że wmówiłam sobie tę nerwicę, a tak naprawdę wszystko jest w porządku. Czytam Wasze posty i mam wrażenie, że gdzieś już czytałam coś podobnego i nie wiem, czy to kwestia tego, że weszłam ponownie w dany wątek, czy rzeczywiście kiedyś coś podobnego czytałam, czy może mi odbija? Co sądzicie? Przepraszam, że się rozpisałam. Albo nie! Nie przepraszam, bo jakoś mi z tym lepiej Na koniec – mam momentami wrażenie, że los dał mi „pstryczka” w nos. Kiedyś interesowałam się tematem podświadomości. Nawet pracę licencjacką pisałam na ten temat. Jednak nie do końca rozumiałam to, co Freud miał na myśli. Teraz odbieram to bardzo prawdziwie. Piszę do Was, a na mojej bibliotecznej półce leżą książki nt. świadomości, potęgi podświadomości i myślę sobie: „ktoś tu ze mną w coś gra, bawi się. Jak w Jumanji”

Oby to nie psychoza!
