trochę czytałam to forum anonimowo, aż postanowiłam się zarejestrować, bo coś nie daje mi spokoju.
Trochę o mnie: mam 35 lat ( prawie 36), w wieku 28 lat straciłam Tatę, zaledwie 2 lata później Mamę. Oboje chorowali na nowotwór. Zostałam sama, bo nie mam rodzeństwa. Od urodzenia choruję na mózgowe porażenie dziecięce, ale nie jest źle, chodzę, koślawo ale chodzę, przy sobie zrobię wszystko, mieszkam sama.
Strata rodziców skończyła się depresją i czymś co na początku przypisywałam pierwotnej chorobie. Zaczęłam się bać wychodzić na zewnątrz, to typowo lęk przed upadkiem, bo trzymając się kogoś lub czegoś byłam w stanie pójść wszędzie, ale sama... no way. Wcześniej nie miałam takich problemów.
Zaczęłam mieć trudności nawet żeby pójść wyrzucić śmieci , nie mówiąc już o samodzielnym wyjściu do sklepu, czy gdzieś dalej. Zakupy robiłam raz w tygodniu, zawsze z kimś.
Pracuję w zakładzie zatrudniającym osoby niepełnosprawne, więc dowóz do pracy miałam zapewniony, o tyle dobrze. Nie wiem jak bym sobie poradziła gdyby było inaczej.
Od początku po stracie jestem pod opieką psychiatry, stany depresyjne udało się zaleczyć, ale lęki mialy się świetnie. Nawet nie wspominałam o nich lekarce , bo myślałam że to objaw fizyczny mpd.
Dopiero w tym roku dotarło do mnie że skoro poruszam się swobodnie po domu a " małpiego rozumu" dostaje na zewnątrz to problem może tkwić w mojej głowie, a nie w nogach. To był strzał w 10!
Zmiana lekarza, leków, rozpoczęcie terapii i są postępy
Przechodząc do sedna: mam pytanie - ja mam ewidentnie lęk, fobię, nazywajcie to jak chcecie, natomiast nigdy nie doświadczyłam ( dzięki Bogu!) opisywanych tu prawie w każdym poście napadów paniki . Mogę pocić się , dyszeć jak koń, mogą mi się trząść nogi i ręce... ale nie tracę mimo wszystko kontroli nad sobą, nie mam poczucia że umieram, ani nic w tym stylu. Nerwica w wersji light? Może tak być?