Przez ostatnie niemal trzy miesiące miałem nerwicę natręctw myślowych i jestem na ostatniej prostej

Mam kilka spostrzeżeń na gorąco i może to komuś pomoże. Od czterech dni mogę spokojnie się przyglądać temu "z boku" bez emocji. Pierwsza kwestia jest taka, że sami sprowadzamy na siebie te natręty bo wyłączamy kompletnie zdroworozsądkowość. Ja dla przykładu wszystko sprowadzałem do tego, że na pewno coś sobie zrobię lub komuś. Banalny przykład:
Mam gorszy nastrój i brak chęci do pracy (jest to normalne bo każdy tak może mieć) ja oczywiście automatycznie to wiązałem z depresją a mój kochany nerwusek łykał haczyk i rzucał myśli w stylu "życie nie ma sensu" to z kolei wpływało na strach przed zostaniem samemu w domu bo oczywiście stracę kontrolę i coś sobie zrobię



Druga sprawa jest taka, że zdałem sobie sprawę, że ja nic nie czułem praktycznie przez te trzy miesiące. Żadnego bólu nawet bo byłem tak mocno skoncentrowany na myślach a od kiedy puściło boli mnie coś codziennie i to jest...miłe

Trzecia i najważniejsza kwestia jest taka, że jak uporamy się z lękiem to myśli jeszcze zostają i powstaje taki dziwne uczucie bo z jednej strony jest natręt a z drugiej kompletny spokój i ja oczywiście znowu się nakręcam bo pewnie już mi nie zależy na życiu skoro mnie to nie przeraża i w ten sposób już wpadłem w koło z powrotem. Teraz już wiem, że natręty nie mijają z lękiem one muszą być w nas przez jakiś jeszcze czas.
Co mi najbardziej pomogło:
Ludzie a konkretnie przebywanie z nimi po pracy. Wieczorne przesiadywanie przy kieliszku wina i rozmowy. To uspokaja naszego nerwuska i pozwala mu zejść na drugi plan.