jestem na forum już prawie 11 miesięcy (tyle trwa właśnie moje zaburzenie), ale do tej pory się tu nie udzielałem. U mnie wszystko zaczęło się 15 lipca minionego roku. Jechałem wówczas samochodem z dziewczyną nad morze. Nie dalej, jak po przejechaniu 100 km, zacząłem się czuć bardzo dziwnie i słabo. Przystanąłem na chwilę przy jednej ze stacji benzynowych, żeby się trochę "przewietrzyć", odpocząć. Po kilku minutach znów wsiadłem do auta, ale nie był to - jak się okazało - dobry pomysł. Ujechałem kilka kilometrów i myślałem, że dosłownie koniec ze mną. Uczucie jakbym zaraz miał zemdleć + przyspieszone bicie serca + potworny strach przed utratą życia/zdrowia. Ostatecznie to moja dziewczyna poprowadziła samochód już nad samo morze. To była mordęga. Z 8-9 h jazdy w ogromnym upale i z nieustanną analizą co mi jest. A przykro było mi tym bardziej, że wcześniej bardzo się cieszyłem, że wieczorem obejrzę finał mundialu Francja-Chorwacja

Na drugi dzień, już na miejscu, poszedłem do lekarza. Zrobiono mi EKG, ale chyba nic strasznego nie wykazało. Dostałem witaminy i dipherghan na uspokojenie. Na samych wakacjach zauważyłem jednak, że nieco zmieniło mi się percepcja. Trochę tak jakbym wszystko oglądał za szybą. Zaczęło się oczywiście przeszukiwanie internetu, różnych forów. Jeszcze na urlopie doszedłem do wniosku, że to "tąpnięcie" może mieć związek z tym, że tydzień przed wyjazdem po raz pierwszy w życiu spróbowałem ecstasy na imprezie. Wcześniej kilkanaście razy w życiu (a mam już prawie 30 lat) próbowałem marihuany i nic strasznego się po niej działo. Po kilku godzinach działania ecstasy dostałem nagle potwornego, zwierzęcego lęku, że coś się ze mną stanie, że będę musiał trafić do szpitala, że tam będą walczyć o moje życie. To było prawdopodobnie efektem tego, że zacząłem odczuwać, że tabletka mocno weszła. To dziwne uczucie minęło po kilku minutach, pamiętam, że byłem zlany potem ze strachu. Pogadałem o tym z kolegami i mówili, żebym do tego po prostu nie wracał. Niemniej jednak przez kilka kolejnych dni miałem rozkminy w stylu: "co to się właściwie stało?". Pamiętam też, że przez ten tydzień między imprezą a wyjazdem nad morzem zdarzały się krótkie momenty, w których dziwnie się czułem, ale nie zwracałem na nie uwagi.
Podczas powrotu do domu znad morza miałem kolejny atak paniki (jako pasażer). Tym razem jednak nie był oparty o fizyczne dolegliwości, ale strach przed zwariowaniem. Pamiętam, że przez dobrych kilkanaście minut nie potrafiłem z siebie wykrzesać ani słowa. Następne dni były dziwne. Lekko zmieniona percepcja (właśnie to bycie za szybą + uczucie, że "mnie tu nie ma" w niektórym momentach + nadwrażliwość na światło + wrażenie, że przedmioty w dalekiej perspektywie jak np. chmury czy domy wyglądają nieco inaczej, jakby na makiecie), lęki, rozkminy, co mi właściwie jest. Niekomfortowo czułem się też w tłumie. Gdy siadałem w jakieś knajpie, to lęk wzrastał i pojawiał się jakby "stan zagrożenia", tj. nie umiałem wysiedzieć, przeszkadzał mi hałas, byłem strasznie wyczulony i skupiony na gwarze charakterystycznym dla takich miejsc.
Po urlopie wróciłem do pracy. Jakoś dawałem radę, ale i tak mega się męczyłem. Poszedłem do znajomej psycholożki, opowiedziałem jej o wszystkim (chodziłem do niej z 6-7 lat temu, przy okazji natrętnych myśli na tle zazdrości o byłego partnera mojej dziewczyny. Wtedy po jakimś roku-1,5 ten epizod nerwicowy minął). Zasugerowała terapię, na którą zacząłem chodzić. Przebadałem się też u lekarza rodzinnego. Morfologia + cukier + tarczyca. Wszystko w normie.
Pod koniec sierpnia zaczęły pojawiać się bezsenne noce, pobudzenie, nocne ataki niepokoju. Miałem kilka takich nocy z rzędu, byłem potwornie zmęczony psychicznie, trzęsły mi sie ręce, zdarzały mi się wybuchy płaczu. Aż w końcu pewnego dnia (pracowałem wtedy z domu) lęk był już tak mocny, że pojechałem z ojcem i dziewczyną na pogotowie. Opowiedziałem o wszystkim lekarzu, ten skierował mnie do psychiatry. Pojechaliśmy tam tego samego dnia. Sama obecność w takim miejscu spowodowała jeszcze większy niepokój. Psychiatra mnie wysłuchał, stwierdził zaburzenia lękowe. Przepisał paroksetynę (zalecił 20 mg) i hydroksyzynę.
Wziąłem L4 na dwa tygodnie. Lęki się wzmogły i generalnie cały czas leżałem w łożku, ograniczając się jedynie do spacerów z psem. Pod koniec września poczułem się lepiej. SSRI mnie wyciszyło, ale jednocześnie cały czas miałem wrażenie, że jestem za jakąś szybą. Ten kokon, nieco zmieniona percepcja w stosunku do derealizacji jeszcze sprzed lęków, strasznie mnie wkurzał. Skupiałem się na tym, cały czas widziałem tylko to, że jest inaczej, niż kiedyś. Zapewne nie jest to najbardziej tragiczne DD spośród wszystkich osób, które się tu udzielają. Bardzo mnie to jednak wkurzało.
Gdzieś w tle cały czas pojawiały się analizy, czy aby to na pewno tylko i wyłącznie nerwica, czy ta zmieniona percepcja nie oznacza czegoś poważniejszego? W okolicach listopada/grudnia nasiliło się sprawdzania wszystkiego i upewnianie się u dziewczyny - czy widziałaś, czy słyszałaś to. Gdy kiedyś wyszedłem z bloku i miałem wrażenie, że ktoś poświecił po mnie laserem (sam tak robiłem innym za gówniarza

Miesiące mijały, a szyba nie odchodziła. Miałem lepsze i gorsze momenty. Np. strasznie źle wspominam ubiegłoroczną Wigilię u rodziców. Taki dzień, a ja byłem tam zupełnie nieobecny. Strasznie mnie to przybiło. Generalnie rzadziej spotykałem/spotykam się ze znajomymi, strasznie wkurzała mnie ta inna, zmieniona percepcja. Równolegle w pracy cały czas dawałem radę. Pojawiały się jakieś nawet małe sukcesy. Zapewne nikt nie zauważał, że coś jest nie tak. Nawet w styczniu usłyszałem opinię od jednego ze znajomych: "O, Tomek, widzę, że odżyłeś". To akurat osoba, która wiedziała, że byłem na L4. Wcześniejsze zwolnienie uzasadniałem przepracowaniem i nadmiarem stresu. Czasem się wkurzałem na to, że w pracy siedziałem z przyklejonym uśmiechem (nawet przy złym samopoczuciu potrafiłem sypać żartami), że niby z boku wszystko wygląda cacy etc., a gdy wracałem do domu, to znów zaczynałem się nakręcać i analizować. Myślałem nawet, że chyba lepiej, gdybym całkowicie zaniemógł i nie potrafił wstać z łóżka, żeby mnie gdzieś zamknęli i żeby wszyscy wiedzieli, że coś jednak ze mną nie tak.
Aha, z dwa tygodnie przed feralną imprezą zapisałem się też na prywatny angielski. I tam również daję radę. Test wieńczący pierwszy semestr zaliczyłem na 96 proc. Piszę to celowo (nie jest to żadne chwalenie się, nic z tych rzeczy), ponieważ naprawdę na każdym kroku potrzebuję potwierdzeń, że wszystko ze mną ok (wiem, że to głupie).
Miałem kilka spotkań z Wiktorem na Skype (za które bardzo jeszcze raz dziękuję), gdzie bardzo przystępnie opisał mi to wszystko, co się ze mną dzieje. Kilka dni temu spanikowałem, bo podczas rwanego snu pojawiły się mi się chyba po raz pierwszy omamy hipnagogiczne i też dość szybko naprostował mnie, że jednak nie wariuję. Po każdej takie rozmowie byłem mega pozytywnie naładowany, ale entuzjazmu starczało tylko na kilka dni. Później znów zaczęło się sprawdzanie, upewnianie się i olewanie tego wszystkiego, co wcześniej wypracowałem i czego się dowiedziałem.
Z kilkanaście ładnych razy byłem też u psycholożki. Nie wiem jednak, czy mogę to nazwać terapią. Bardziej przypominało to pogaduchy. Muszę jednak przyznać szczerze, że nie angażowałem się w 100 proc. Niby dostawałem jakieś zadania i ćwiczenia, ale robiłem je często na kolanie. Przeważała niewiara w słowa psychiatry/psycholożki/Wiktora, jakieś takie życzeniowe myślenie "a jakoś to będzie", niezorganizowanie, pierdołowatość, bierność i nieumiejętność brania sprawy w swoje ręce (to z pewnością towarzyszy mi też w innych sferach życia). A poza tym: ogromna kontrola, brak akceptacji, olewanie dialogów wewnętrznych, brak wyrozumiałości do siebie. Cieszę się, że nie zamknąłem się całkowicie w domu i jakoś funkcjonuję. Ale już np. zaniedbałem bieganie, grę w piłkę, wolałem się obżerać, no i efekt taki, że przez prawie rok na masie przybrałem 7-8 kg.
Cały czas z tyłu głowy tli się też żal do siebie o spróbowanie narkotyku, który w jakiś sposób wywrócił mi życie do góry nogami. Obwiniam się, że ja - taki stary koń - przez wszystkie szczenięce, nastoletnie lata nie narobiłem praktycznie żadnych większych głupot, a już w "poważnym"

SSRI odstawiłem kilkanaście dni temu, na razie nie ma tragedii, choć niepokój może minimalnie się zwiększył. Jedno spostrzeżenie: szybę lekową zastąpiła moja zwykła szyba "nerwicowa". Percepcja dalej nie wróciła do normy, choć się zmieniła.
Do refleksji nad swoim odburzaniem (albo raczej niby-odburzaniem) skłoniły mnie dwa wyjazdy z moją dziewczyną - w majówkę i miniony weekend. Byliśmy w pięknym miejscach w górach, ale ja to byłem tam obecny raczej tylko duchem. Pojawiały sie straszne dołki (stany quasi-depresyjne też nie są mi obce). I nie chcę, żeby tak więcej było. Generalnie zauważam, że lęki i odcięcie łapią mnie właśnie w takich momentach, gdzie jeszcze rok temu istniałoby duże prawdopodobieństwo, że będą one piękne i niezapomniane. A teraz jest jedna wielka kupa. Jakoś tam niby żyję, ale to takie życie z zaciągniętym hamulcem. Jego jakość w ostatnich 11 miesiącach spadła. Choć zdarzają się też oczywiście kilkudniowe momenty dobre, przebłyski, że "chyba wraca stare, dobre", to jednak jakoś szybko to roztrwaniam.
Zastanawiałem się nad grupową terapią z NFZ w nurcie psychodynamicznym (z pewnością są we mnie różne konflikty i niewyrażone emocje - gniew, żal z dzieciństwa, choć z drugiej strony nie chcę jakiejś martyrologii budować wokół własnej osoby) ale ostatecznie postawię jednak na prywatną poznawczo-behawioralną. Naprawdę chcę w końcu ruszyć z miejsca. Za miesiąc mam urlop i zagraniczny wyjazd, i strasznie się boję, że znów coś będzie nie tak. Że będę marudził, narzekał, męczył siebie i swoją dziewczynę (jej to się należą wielkie brawa i tony kwiatów za znoszenie wszystkich zjazdów i zrzędzeń starego, prawie 30-letniego chłopa


I ten post ma też chyba za zadanie, żeby pewien etap nerwicowy zamknąć w klamrę i zacząć jakiś nowy rozdział. Bo naprawdę szkoda życia w takim stanie. Przede wszystkim muszę jakoś ten strach przed zwariowaniem/chorobami psychicznymi "wypunktować", bo to strasznie męczy. Ja od najmłodszych lat lubiłem horrory/straszne historie - bałem się ich, a jednocześnie strasznie mnie pociągały. Miałem także i nadal mam naturę marzyciela, jakąś tam wrażliwość, ale i także lękowe usposobienie. Może to jest jeden z tych powodów akurat takiego lęku?
PS. Za wszelkie sugestie, porady, słowa pokrzepienia, a także "opierdole" będę wdzięczny
