od ok 5 lat chodzę na terapię psychodynamiczną. Z czego pierwsze 3 lata przespałem. Tylko chodziłem i uważałem, że to wystarczy. Nie robiłem postępów, ale chociaż nie było paniki.
Co mnie wkurza: nigdy nie zostało wyjaśnione mi koło lękowe, co się ze mną działo zanim trafiłem na terapię. Oczywiście terapeutka tłumaczyła jakie emocje, jakie przeżycia za tym stały. Ale ja bałem się, że TO wróci. Momentami wątpiłem czy ona coś o tym wie.
2 lata temu miałem nawrót lęków, przez pół roku chodziłem jak struty. Z terapii wychodziłem podbudowany, ale po chwili wracały lęki. Próbowałem jak najwięcej wyciągać ze spotkań, ale ciężko było mi zrozumieć jak mają mi pomóc w codziennym życiu. Z czasem zacząłem analizować tam każdą życiową sytuację.
Następnie trafiłem tutaj na forum, poczytałem wpisy Victora i oświecenie. To ja nie jestem sam? Nerwicę można wytłumaczyć? Nosz ja pierd... Teraz jak to piszę, zastanawiam się dlaczego do tej pory nie poruszyłem tego na terapii. Może po prostu nie jestem do niej przekonany (od początku?). Zacząłem czytać, słuchać nagrań i otwierały mi się oczy. Powoli ruszyłem do przodu. Po kilku miesiącach poczułem się po prostu szczęśliwy i wolny. Czułem się dobrze z ludźmi, którzy mnie tak przerażają. Czułem jednak, że zrobiłem to sam, bez wkładu terapii.
Potem nastrój powoli się pogarszał, czułem że znów się gubię. Dobrze i bezpiecznie czułem się tylko w gabinecie. W życiu już było trudno. Wiedziałem, że jednak potrzebuję czegoś więcej.
Oczywiście dowiedziałem się też wielu rzeczy: niskie poczucie własnej wartości, trochę narcyzmu, problemy rodziców, jak podziałała na mnie trauma, czego się boję. Ale tylko suche informacje. Co z tym można zrobić, tego nie potrafiłem rozumieć. A może nie ufałem już jej.
Teraz gdy to piszę, znów jestem trochę w rozsypce. Problemy ze snem, ciągły niepokój, zmęczenie, paniki. Chyba już nie wierzę w terapię.
Ludzie którzy wiedzą, że uczęszczam, pytają po co tam chodzę, skoro jestem normalnym facetem. Że nigdy nie pomyśleliby, że mam poważne problemy. Że radzę sobie.
Tak, idę do przodu, ale to ciągle boli. Kolejne kroki kosztują mnie wiele wysiłku i cierpienia. Chyba że tak to po prostu wygląda? Takie jest życie? Może znów uciekam w świat fantazji, że będzie tylko lekko, bez frustracji, niepowodzeń, płaczu. Boję się odczuwać swoje emocje, jeśli są nieprzyjemne, to reaguję lękowo.
Czuję, że jestem w pewien sposób uzależniony z terapią. Że nie chcę wejść w dorosłe życie i wziąć za nie odpowiedzialność. Zawsze mam gdzie wrócić i komu się wyżalić. To mnie przeraża. Z drugiej strony chciałbym to zrobić, przekonać się jak wygląda takie życie.
Jak pomyślę, żeby zrezygnować, to czuję strach, lęk, niepewność. Ale znowu? Czy nie każdy tego doświadcza? Przecież w końcu i tak trzeba się odciąć.
Mam obecnie duże problemy z zazdrością o dziewczynę, chcę od niej ciągłe zapewnienia o uczuciach. Szukam wciąż akceptacji u innych. Oceniam każde swoje słowo. Czy żeby zmieniać te kwestie, skoro wiem skąd się wzięły, na jakiej zasadzie działają, potrzebuję wciąż terapii?
Pokłóciłem się mocno ostatnio o to z dziewczyną, bo ona nie rozumie po co tam chodzę. Związek jest na krawędzi, może już po nim. I zacząłem poważnie się zastanawiać. Wybrać dziewczynę czy terapię?
Ale mętlik dżizas. A może po prostu dorosłość?
