Otóż moja sytuacja wygląda tak, że coraz częsciej pojawiają się już u mnie myśli samobójcze, tylko strach że się nie do końca "uszkodzę" mnie powstrzymuje.
Nie potrafię wybaczyć sobie zmarnowanych lat. Ok. 2018 roku nasiliła się u mnie nerwica, depresja, stany lękowe. Zamiast doprowadzić życie do ładu i składu od tamtej pory wszystko chyli się ku upadkowi. Rzuciłam studia, próbuję je skończyć, ale bezskutecznie - nie mam siły, motywacji, czuję się do niczego. Pracuję głównie w byle jakich pracach, ot żeby się utrzymać. Zerwałam z facetem, który źle na mnie działał, nie wspierał, bywał toksyczny.
Moje życie ogółem jest byle jakie, a ja nie potrafię doprowadzić go do ładu. Nienawidzę siebie za to, że zmarnowałam tyle lat na nic, gapienie się w ścianę i siedzenie w internecie.
Moim wielkim problemem jest to, że nie mam poczucia czasu. Mijają dni, miesiące, lata, a u mnie NIC się nie zmienia. Nie mogę patrzeć jak inni znajomi są już po studiach, zakładają rodziny, a ja jestem mentalnie na poziomie 18-20 latki. Nie potrafię wziąć się w garść. Uciekam przed znajomymi, bo wstydzę się swojego życia i tego jak wygląda. Chciałabym cieszyć się pogodą, spacerować, cieszyć się moimi zwierzętami, ale nie potrafię. Sił starcza mi tylko na pracę, a najchętniej spałabym całe dnie. Dobra pogoda przynosi tylko więcej wyrzutów sumienia.
Jak pójść do przodu? Dla mnie już chyba nie ma nadziei. Wzięłabym jakieś leki z alkoholem, ale boję się, że nie załatwię tym siebie do końca i rodzina będzie mieć ze mnie problem.
Boli mnie, że nie mogę się nikomu wygadać, bo nikt mnie nie rozumie, rodzina ma za nieudacznika i znajomi pewnie też, tylko nikt nie powie mi tego w twarz.
Przepraszam, że taki długi mój wywód, ale naprawdę mam wielką chęć wyrzucenia tego z siebie. Byłam u psychologa, u psychiatry, obecnie szkoda mi pieniędzy na wizyty.
Codziennie powtarzam sobie, że od jutra coś zmienię, ale to się na nic nie zdaje bo nie mam żadnej motywacji.Ech...
