
Dziś wyspałam się jak nigdy, wstałam w dobrym humorze, zrobiłam porządki, usiadłam przed komputerem i zjawił się on - atak paniki. Najgorsze natręty pojawiały się w mojej głowie. W pierwszej minucie myślałam, że teraz to już na pewno coś się rozwija i zaraz zwariuję. Jednak w myślach mówię sobie- Który to już raz? Dajesz! Pokaż co teraz ze mną zrobisz, bo ja już tysięczny raz wariuję i nic. Zostałam z tymi dramatycznymi obrazami w głowie, że tracę kontrolę, że dzieje się nie wiadomo co, czułam ogromny lęk, serce to mi prawie wyskoczyło. Jednak nie leciałam po ciśnieniomierz, nie wzięłam żadnych tabletek. Poszłam za to pokroić sobie jabłko

Minęła chwila kiedy uświadomiłam sobie mały, ale wielki sukces - nie panikowałam, choć byłam w stanie lękowym. Chwyciłam nóż, który wcześniej w aż takiej fazie niepokoju był ostatnią rzeczą, którą wzięłabym do ręki i potrafił tylko wkręcić w kolejne lęki. Ogólnie w trakcie ataku ciężko było mi kiedyś zrobić coś bardziej produktywnego od myśli - Kiedy to minie? Co mam jeszcze zrobić, żeby minęło? Może znów wejdę na forum, napiszę, że kolejny raz mnie wzięło, że już naprawdę nie wiem co robić. Pewnie znajdę chwilowe uspokojenie, ale przecież wrócę następny raz i jeszcze następny, bo ile razy już tak robiłam?
Ledwo zaczynał się atak to ja już googlowałam - czy od nerwicy można zwariować, czy nerwica prowadzi do psychozy, a na samym początku to odmieniałam schizofrenię przez wszystkie przypadki. Przy tym zawsze trafiałam na jakieś nakręcające wypowiedzi, wynajdywałam mniej wiarygodne źródła, posty na innych forach i atak rozkręcał się w najlepsze, zamieniając w lęk wolnopłynacy i ostatecznie w kryzys, że ja już z tego na pewno nigdy nie wyjdę.
Oczywiście już od jakiegoś czasu oswajałam się z atakami paniki, ale we większości sprowadzało się to do upewniania, grzebania w tym lęku, niepotrzebnej analizy - jak mogę mieć takie myśli, dziwne odczucia. Za dużo czytałam, za mało robiłam.
Przypominałam sobie, że na początku moje lęki dotyczyły tego, że zaraz zasłabnę, zwymiotuję, że od wysokiego pulsu coś się stanie, czyli w sumie nic nowego, bo takie i inne objawy mamy opisane w nerwicowej encyklopedii. Zauważyłam, że ten mechanizm będzie się tak długo powtarzać, jak długo będziemy z tym walczyć. Ciągle będą pojawiać się nowe myśli, natręty, dolegliwości. Dla kogoś mój lęk może wydawać się śmieszny, łatwy do zrozumienia, bo przecież jak zwariuję to nie będę tego świadoma.
U mnie lęk przed psychozą pojawił się ponad rok temu. Miałam moment, że myślałam, że to już minęło, ale później przekonałam się, że tylko spychałam przepracowanie tego tematu. Wrócił przy pierwszym poważniejszym ataku paniki, z większą mocą, z bardziej natrętnymi obrazami w głowie, z poczuciem, że będzie gorzej, że nie będę normalna i że na pewno jestem o krok od zwariowania, o ile już, właśnie w tym momencie, nie weszłam w pierwsza fazę psychozy

Więc dziś pokroiłam sobie jabłko i zamiast googlować, szukać porad, czytać setny raz o nerwicy, zaczęłam pisać o moim przypadku. Nie jest to odburzenie, bo wiem, że daleko jeszcze do tego momentu i nie jeden atak przede mną. Jednak chwila prawdy przyszła dziś - nagły atak paniki, którego nie miałam dawno i moja reakcja. Kilka razy udało mi się przepuścić taki atak, ale po nim zazwyczaj dopadał mnie hurra optymizm, ze minął i już jest dobrze. Jednak nieraz weszłam na forum po raz kolejny szukając zapewnienia. I tak kręciło się błędne koło, bo nigdy nie zostałam z lękiem na dłużej. Bałam się tych myśli, a później podświadomie uciekałam od nich - jak ja mogę mieć coś takiego w głowie! Leciałam po hydroksyzynę, krople, melisę, szukałam zajęcia. Wszystko daleko od akceptacji, zamiatane pod dywan.
Wiem, że post jest nieskładny, pisany spontanicznie. Planowałam dodać go w innej formie i będę uzupełniać ten temat o moje przemyślenia, które dotychczas zostawiałam na lepsze czasy. Jakbym sama jednak czekała na tę psychozę, bo ona na pewno mi się przytrafi i to tylko kwestia czasu. Jednak minęło zeszłoroczne lato, z pierwszym atakiem paniki, z którego nie rozwinęło się nic, jesień z natężeniem myśli lękowych. Minęła zima, wiosna, kolejne lato, mija kolejna jesień, a ja nadal bez pierwszego epizodu, którego nieustannie wypatrywałam.
Za każdym razem atak okazywał się tym gorszym, tym który już na pewno nie minie i który na pewno w coś się przerodzi. Kiedyś mnie złościło to jak daję się nabierać - to tylko kolejna pułapka nerwicy, kolejna niepotrzebna walka. Miałam już zwariować sto razy - jak gdzieś wyjdę, jak coś zrobię, a już na pewno jak dodam taki wpis to coś się wydarzy, bo z pewnością moja psychoza potrzebowała dobrych 400 dni, żeby się uaktywnić

Ostatecznie zastanawiałam się czy założyć już ten temat. Nie dlatego, że 'coś się wydarzy', tylko niektórzy mogą pomyśleć, że za szybko ogłaszam jakikolwiek sukces. Jednak dla mnie dzisiejszy atak i świadomość, że już nie traktowałam go jak wroga był prezentem od świętego Mikołaja

Zawsze dziwiło mnie to stwierdzenie u odburzonych/odburzajacych się, ale dziś po raz pierwszy pomyślałam - nerwica nie jest moim wrogiem!