Forum co prawda przeglądam już jakiś czas, ale dopiero niedawno postanowiłem się zarejestrować, a teraz pora chyba napisać coś o sobie.
Lat 24, właśnie kończę studia, cały czas pracując. Mój "problem" na poważnie rozkręcił się w lutym. Historia jakich na forum wiele: jechałem spokojnie samochodem, tuż przed domem nagły atak lęku, wrażenie umierania, odrętwienie, trzęsące ręce. Kolejne dni, bez znacznej poprawy, kilka wizyt u lekarza, EKG i badania krwi w porządku, tylko ze mną nadal było coś nie tak. W moim przypadku dość szybko zebrałem się w sobie i zapisałem ma wizytę do psychiatry, nie biegałem od lekarza do lekarza szukając innej choroby. Szanowny Pan Doktor zdiagnozował u mnie lęk wolnopłynący oraz przepisał Trittico przed snem w dawce 150 mg. Lek biorę do dzisiaj. Ponadto dowiedziałem się min., że psychoterapia nie jest ani potrzebna, ani pomocna , gdyż w moim wieku nie ma aż tak dużych problemów, które trzeba by "przegadywać"... . Na chwilę obecną usłyszałem po raz trzeci: "leczenie kończy się 6 do 9 miesięcy od momentu, gdy pacjent powie, ze czuje się dobrze pod warunkiem że nie przypada to jesienią lub zimą", szczegółów brak. Eh... czyżby Szanowny Pan Doktor przede wszystkim chciał wyleczyć mnie z kasy?
Cóż mogłem począć, posłuchałem, lecz gdy po miesiącu nie widziałem dużej poprawy jeśli chodzi o lęki, choć objawy somatyczne, jak potworny ból głowy i kołatanie serca ustąpiły, wybrałem się także na psychoterapię. Tam w jakimś stopniu uzyskałem pomoc i terapeutka za pomocą wodzenia wzroku i przypominania sobie traumatycznych sytuacji starała się je zamknąć. (Być może ktoś z was słyszał o tej metodzie lub sam z niej korzystał?) Lęk zdawał się powoli opadać, lecz czasami zdarzały się silniejsze nawroty, zwłaszcza rano, pod wieczór objawy raczej cichną, a jak dotąd zdarzają mi się dni (takie jak dzisiejszy), że lęk odpływa i czuje się prawie prawie normalnie (lecz ten robal gdzieś tam głęboko z tyłu głowy jeszcze siedzi)
Chyba najbardziej pomocny ze wszystkich terapeutów był mój ojciec, który nie bardzo chciał słuchać moich narzekań i obaw i gonił równo do pracy, sam wtedy nie wiedziałem, ani nie zdawałem sobie sprawy jak takie przymuszenie do wychodzenia i działania może pomóc, bylem zły i przytłoczony, ale gdy teraz na to patrzę, chyba
Wracając do korzeni i pierwszego ataku lęku: jak już niektórzy również wspominali przygoda z trawką. Zapaliłem, a już 5 minut później pożałowałem. Potworne uczucie umierania, całe życie stające przed oczami, duszności, wrażenie zawału... brr... Od tamtej pory, minęło półtora roku, z początku był spokój, ale jak wspomniałem w lutym wróciło.
Czasem miałem (i z rzadka ale nadal miewam) wrażenie totalnego oderwania od rzeczywistości i choć może wydać się to głupie z innej perspektywy to w kosmos wyrzucało mnie wrażenie w stylu: "A co jeśli wtedy umarłem i teraz wszystko mi się wydaje/śni?" i wziuuum wystrzelony w kosmos niczym Gagarin. Okropne. I strasznie się tego boję. Takie dziwne wrażenie miewam zawsze gdy gdzieś mimochodem usłyszę o śmiertelnych zejściach po dopalaczach... .
Walczę i nie poddaję się, mam nadzieję że jestem na powolnej, ale dobrej drodze by dołączyć do grona odburzonych. Raz lepiej raz gorzej, byle jakoś do przodu

Na koniec dodam, że niezmiernie cieszę się, że to forum istnieje, jesteście bardzo pomocnym światłem w tunelu! Oficjalnie podziękuję gdy osiągnę równowagę


Do zainteresowanych pytanie związane ze sportem, a dokładnie powrotem do przedzaburzeniowej aktywności: przed zaburzeniem uwielbiałem biegać i ćwiczyć siłowo, lecz po wrażeniu że zaraz zejdę na zawał (dzień wcześniej byłem biegać) nie potrafię się przełamać... Chętnie wysłucham waszych porad i opinii: Jak wam udało się wrócić do sportu właśnie? Jak się wspomagaliście, o czym myśleliście, może jakaś muzyka, rady, sugestie.
Pozdrawiam wszystkich i witam serdecznie

Misiek