
Cierpię na derealizację, lęk wolnopłynący oraz fobie społeczną od wielu lat. Próbuję stosować Wasze sposoby dot. odburzania, niestety zamiast polepszenia doświadczam nasilenia objawów i lęku.
Czytam Wasze artykuły od lata ub. roku. Przeczytałem już większość chyba, niektóre (te dla świerzaków) po kilka razy. Zrozumiałem wszystko o czym piszecie, ale jak zacząłem stosować, to okazało się że chyba nie do końca

Żeby była jasność, nie miałem ataków paniki, nie mam lęku przed chorobami, śmiercią, zwariowaniem itd. Mój ciągły lęk dotyczy ogólne cierpienia i przyjemności życia. Boję się, że obecny stan (anhedonia i cierpienie psychiczne z powodu lęku) zostanie do końca życia. Objawy wam od wielu lat takie same, zmienia sie tylko ich intensywność.
Zacząłem od podstawowej sprawy, czyli nie nakręcanie się i nie analizowania. Kiedy pojawiają się lękowe myśli (ciągle) to przypominam sobie Wasze historie, artukuły o odburzeniu, to jedyne daje mi jeszcze nadzieję (inne terapie zawiodły). Od pół roku powtarzam to sobie i wbijam do łba, mimo ciągłych wątpliwości, że "ja mam to silniejsze", "oni są bardziej odporni psychicznie to to pokonali", "mnie sie nigdy nie uda bo mam to za długo"...
Druga rzecz to działanie i szukanie sobie zajęcia. Robię to właściwie od mojej I terapii w ośrodku leczenia nerwic (2011/12) Zrobiłem kurs pilota, po którym jeździłem z wycieczkami przez kilka miesięcy (dłużej nie dałem rady ze względu na zaburzoną osobowość). Od zeszłego lata prowadzę własną działalność. Poza pracą spotykam się czasami ze znajomymi (odnowiłem kilka kontaktów), chodzę na basen, i to chyba tyle. Może te działania się wydawają Wam śmieszne, ale to duży postęp dla mnie. Wcześniej przez kilka lat byłem bezrobotny, praktycznie nie wychodziłem z domu (no chyba żeby załatwić narkotyki - od 2011 roku na czysto).
Równocześnie zacząłem stosować akceptację objawów, i ogólnie stanu w jakim jestem. I tu jest problem. Z reguły, gdy mam dobry lub średni dzień (w sensie objawów) to akceptuję to wszystko, wydaje mi się. Jakieś kilka mętów, lekka derealizacja, lęk w kontaktach z klientami - zaboli, ale przechodzę za krótszą lub dłuższą chwilę do porządku dziennego, zaczynam coś robić i zapominam o tym. Zdarza się, że przez 2-3 godziny, lub nawet cały dzień prawie bez objawów, nawet czuję czasem pozytywne emocje. Ale gdy zostaje przekroczona pewna bariera lęku lub objawów, zaczyna być nieciekawie.
Kumulację tego miałem na dniach. Sobota - w czasie pracy leciutka derealka w tle, chyba była, bo całkowicie ją akceptowałem, jednocześnie radośnie olewając. Wieczorem załączyłem muzyke na kompie i czułem autentyczną radość i wzruszenie słuchając jej, jak za młodych lat. Poczułem w 100%, co to jest odburzenie i że da się to zrobić. W niedzielę czułem się jak zazwyczaj źle, żeby to zwalczyć poszedłem wieczorkiem na basen. W pewnym momencie leżąc w jaccuzi poczułem chwilowo coś pięknego - pełne, całkowite skupienie na otoczeniu i zespolenie z nim, coś czego chyba nie czułem od początku mojego zaburzenia. Co więcej, to nie stało się samo, zrobiłem to sam siłą woli! Wykorzystując sytuację, wybrałem się jeszcze na nocny cruising po okolicy, żeby spróbować to powtórzyć (ale na lajcie , bez spiny, uda się lub nie). I udało się, przez kilka minut czułem się zespolony z drogą, z furą, z kroplami padającego deszczu. To chyba to, co tu nazywacie "prześwitem";) Czułem jednak podskórnie, że za daleko się posunąłem i mnie srogo pokara. Gdy siadłem na kompa, zaczął się horror. Racjonalizacja i próby olewania tego nic nie dały, pojawił się ogromny lęk i wściekłość a przede wszystkim BRAK NADZIEI. Nie byłem w stanie zracjonalizować tych myśli. Co najgorsze, to nie minęło po tym "ataku" - pojawiło się ogomne poczucie winy i wściekłość na siebie + myśli samobójcze. Nasiliło się to jeszcze dziś, po tym jak wracałem na rowerze do domu (silna derealizacja + ogomna ilość mętów ocznych). Trwa to do teraz, nie jestem w stanie opisać stanu który przeżywam, utraciłem całkowicie nadzieję, jestem w 100% przekonany że nie da się tego odburzyć i czeka mnie prędzej lub później samobójstwo.Jestem głęboko przekonany, że te stany to kara za to, że np. dzień wcześniej odważyłem się poczuć się lepiej, że odważyłem się UWIERZYĆ w to, że mogę z tego wyjść.
Ktoś powie "co za problem, ma chłopina doła, jutro mu przejdzie i luz". Wiem, miałem już nieraz doły i wiem że przejdzie, nie w tym problem. Wcześniej, zanim zacząłem odburzanie, mój stan emocjonalny był w miarę stabilny. Fakt że cały czas zły, byłem albo "zdołowany" albo "średnio zdołowany". Teraz jest ogromna rozpiętość, jest albo "bardzo dobrze" albo "masakryczny dół" i ta rozpiętość z kazdym tygodniem się zwiększa. Przeraża mnie to, coraz bardziej boję się "odburzania", myślę tylko jak straszny będzie mój następny dół. Przed odburzaniem było mi lepiej w sumie.
Bardzo Was proszę o pomoc. Co z tym zrobić? Czy coś robię źle? Jak ustabilizować ten stan? Czy też może to normalne przy odburzaniu? Tak mnie to przeraża, że jestem bliski porzucenia odburzania, tej ostatniej deski ratunku. Wtedy zostanie mi już tylko jedno rozwiązanie
