Pewnie niektórzy stąd mnie kojarzą, niektórzy pewnie mniej, ponieważ miałem sporą przerwę od forum. Postanowiłem skupić się na swoich problemach, odcinając się od cudzych. Z wieloma ludźmi pisałem na PW i doradzałem w pewnych kwestiach, o których pisałem posty, ale nadal czułem się zaburzony i frustrowało mnie to, że daję rady innym, kompletnie zatracając swoje zaburzenie. Chciałbym podzielić się z wami kilkoma rzeczami, które udało mi się zaobserwować z perspektywy czasu - chodzi tu głównie o przezwyciężanie lęku i wychodzenie naprzeciw myślom, fobiom i czarnym scenariuszom. Post będzie trochę długi, dlatego jeżeli kogoś nie interesują moje przemyślenia, to od razu uprzedzam

Psychiatra stwierdził u mnie zaburzenie lękowo-depresyjne, trwam w tym od ponad 3 lat. Główne koniki napędzające nerwicową machinę to hipochondria, chore myśli o skrzywdzeniu siebie lub innych, elementy fobii społecznej, natręctwa na tle seksualnym, rocd, kontrola swojego ciała, myśli filozoficzno-egzystencjalne i cała masa przeróżnych pierdół, które tu wszyscy wałkujemy na forum. Typowa nerwica lękowa. Pierwsze półtorej roku to było nakręcanie się na coraz to gorsze natręty, przy okazji całkowicie nie wiedziałem co ze sobą robię, paliłem dużo trawy i nietrzeźwo myśląc popłakiwałem sobie, że jestem smutny i nikt mnie nie rozumie

Zauważyłem pewną zależność, która sprawdza się w życiu każdego z nas (mówię o osobach z nerwicą lękową, depresją). Każda myśl, niezależnie od sytuacji i dnia, stara się sprowadzić nas na tor negatywnego postrzegania wszystkiego wokół. Wstajemy rano i zaczynamy snuć czarne scenariusze. Kładziemy się spać i w głowie ciągle są straszaki i lękowe pierdoły. W krytycznych stanach, w których na pewno każdy z nas nie raz bywał, nie ma możliwości, aby skupić się na czymkolwiek innym, niż zaburzenie. Myśli bombardują naszą głowę, podsuwając nam najstraszniejsze rzeczy, a my jesteśmy bezsilni i nie mamy pojęcia co dalej robić. Nawet jeżeli uda nam się przepracować jeden natręt, udowodnić sobie coś i uspokoić, to na drugi dzień myśli przeskakują na inną sprawę. Wczoraj baliśmy się raka i zawału, a dzisiaj boimy się o to czy aby nie mamy schizofrenii lub nie zrobimy komuś krzywdy. Nasz zaburzony stan emocjonalny stara się z każdą minutą naszego życia utrzymać napięcie lękowe. Tak samo było i nadal jest w moim przypadku, aż przyszła pora na to, aby obronić pracę licencjacką na moich studiach.
Studiowałem na uczelni w Warszawie, która słynie z otwartych obron (ludzie mogą przyjść na widownie, oglądać oraz zadawać pytania do pracy dyplomowej). Odkąd mam nerwicę jestem osobą tak wypłukaną z pewności siebie, że szkoda o tym nawet gadać. Wyjście na środek sali i powiedzenia dwóch słów powodowało u mnie takie odczucia, jakbym miał zaraz iść na wojnę. Na pierwszym roku studiów, jak każdy miał wyjść na środek i się przedstawić, to dostałem takiej pustki w głowie, że ledwo pamiętałem jak się nazywam, przy okazji byłem czerwony jak burak. Przez długi czas towarzyszyły mi straszne natręctwa podczas mówienia - sprawdzanie końcówek, tego czy dobrze mówię, często łapałem zawiechy i zapominałem o czym miałem z kimś rozmawiać. I to właśnie ja miałem wyjść na środek sali przed komisję oraz grupę obserwujących, aby pięknie zaprezentować swoje 3 lata studiów i poprosić ich o pozytywną ocenę

Lęk, który mi towarzyszył przed tym wystąpieniem był tragiczny. Czarne scenariusze, pustka w głowie, strach że zemdleję, że zacznę mówić całkowite głupoty, że zwymiotuję ze stresu itd itd... Presja ze strony rodziny, która nic nie wie o zaburzeniu. Z jednej strony tłumaczyłem sobie logicznie, że to jakaś pierdoła i że ludzie mają w życiu o wiele, wiele ciężej. Z drugiej strony czułem taką niemoc i tak paraliżujący strach, że nie wiedziałem jak to jest możliwe, abym ja tam w ogóle wystąpił. Kilka dni przed obronami lęk był tragiczny, bolała mnie już od tego głowa, nie miałem apetytu ani ochoty na nic. Każda myśl sprowadzała się do tego, że zrobię z siebie debila przed całą uczelnią, że nigdy tego nie zdam i pieniądze poszły w błoto. Noc przed obroną spałem 2 godziny. Trząsłem się w łóżku i nie mogłem zasnąć. Miałem ochotę rzucić to wszystko w pizdu i nigdy tam nie pójść. Serce mi tak waliło i organizm tak intensywnie pracował, że chodziłem do toalety co 30 minut i byłem cały spocony. Co jakiś czas brało mnie na wymioty i myślałem, że nie wyrobie. Powiedziałem sobie, że nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym nie spróbował. Nie muszę zdać - muszę wyjść i choćbym miał się tam zrzygać, zemdleć i zrobić z siebie idiotę to to zrobię. Zacząłem na siłę ignorować wszystkie lękowe myśli, dałem im swobodnie płynąć i jakoś dotarłem na uczelnię. Wszedłem na salę, poleciałem z pamięci wszystko co wiem i zdałem na 4.5

Jak wyszedłem z sali to byłem tak szczęśliwy, że czułem się niepokonany. Naprawdę dawno nie odczuwałem takiej ilości szczęścia, z powodu tego, że nie dałem się zgnieść swoim lękom, tylko zaśmiałem się nerwicy w twarz. Wiem, że brzmi to jak jakieś tanie, motywacyjne pierdoły, ale nie ma nic piękniejszego, niż zaufanie świadomości, logice i wyjście się naprzeciw lękom. Jeszcze 2 lata temu nigdy bym tego nie zrobił. Byłem w takim stanie, że bałem się podchodzić do okna, że z niego wyskoczę, albo bałem się pokroić kanapkę nożem, że mi coś odbije i wsadzę sobie go w oko. Żyłem jak wrak człowieka, pozwalając sobie na to, aby myśli lękowe dyktowały warunki. Po raz kolejny udowodniłem sobie, że ten śmietnik, który mamy w głowach jest zwykłą iluzją. Dlatego każdy z was niech pakuje wszystkie swoje lęki do jednego wora, bierze go na plecy i niech idzie z nim przez życie. Nigdy w życiu nie wyjdziecie z zaburzeń lękowych, dopóki świadomie nie doświadczycie lęku, wychodząc mu naprzeciw.
Pamiętam te czasy jak uspokajałem nerwicę czytając posty na forum, albo stosując bezsensowne zabiegi sprawdzające, które tylko tak naprawdę pogarszały całą sprawę. Od dłuższego czasu świadomie akceptuję myśli, a kiedy tylko mam okazję, to wychodzę na przeciw. Victor kiedyś pisał, że nie da się wyjść z nerwicy bez cierpienia. Musimy przecierpieć, musimy poszerzać swoją granicę i stawiać kroki coraz dalej, bo nikt za nas tego nie zrobi. Boisz się ludzi - zacznij chociażby jeździć bezcelowo na rozmowy kwalifikacyjne. Boisz się że wyskoczysz z okna - jedź na 10 piętro i świadomie obserwuj narastający lęk i negatywne emocje. Nie jesteśmy psychicznie chorzy i nieobliczalni - żyjemy w pułapce lękowej, która robi z naszych mózgów sieczkę i czujemy się jak niepełnosprawni. Wiele osób chciałoby się zwolnić od obowiązków, nabrać się psychotropów od psychiatry i siedzieć na L4, bo przecież mamy tak ciężko... Z takim podejściem całe życie będzie jedną wielką wegetacją, a nic nie przynosi takiego strzału dopaminy, jak pokazanie nerwicy kto tu rządzi. Spróbujcie przezwyciężyć swoje lęki i zobaczycie jak piękne jest to uczucie, kiedy wiesz, że jesteś ponad całym tym syfem. Ja od ostatniego czasu praktycznie nie mam objawów. Myśli lękowe oczywiście są i atakują przeróżne wartości, ale akceptuje je i zbywam, a po 15 minutach nawet nie pamiętam co mi tam za gówno brzęczało w głowie. Nie ciesze się i nie twierdzę, że jestem odburzony, ale po prostu wiem, że przezwyciężanie lęków to jedyna słuszna droga do tego, aby poczuć się lepiej. Na pewno przyjdą jeszcze tragiczne momenty, w których będę się czuł jak dawniej, ale jestem na to przygotowany i nie mam zamiaru znowu dawać sobą manipulować pod wpływem lęku.
Pozdrawiam tych, którym chciało się w ogóle przeczytać te wypociny. Jestem po prostu tak nabuzowany tym wszystkim, że chciałem się z wami podzielić i może otworzyć oczy tym, którzy dalej migają się od swoich obowiązków, usprawiedliwiając wszystko swoją "chorobą". Trzymam za was kciuki
