13 sierpnia 2015, o 17:00
Witam, mam nadzieję, że ktoś jeszcze tutaj zagląda...
Zdecydowałam się napisac na tym forum, ponieważ sama nie potrafię uporządkować swoich myśli... ale wszystko od początku.
Jako nastolatka poznałam chłopaka, do którego od razu coś poczułam i wiedziałam, że kiedyś prędzej czy później będziemy razem mimo, że był on wtedy w związku... Za jakiś czas rzeczywiście zaczęliśmy się spotykać, on zakończył swój 2 letni związek i myślałam, że jestem najszczęśliwszą osobą na Ziemi.. Czułam się tak, jakbym chwyciła Boga za nogi i mimo, że nasz związek nie był idealny, a wszyscy dookoła (znajomi i rodzina) odradzali mi pakowania się w coś tak toksycznego to i tak dalej w to brnęłam... Bywało różnie, w zasadzie ze skrajności w skrajnośc... Raz euforia i ogromne szczęście, a za chwile płacz, histeria i wiele przykrych słów. Rozstaliśmy się bardzo szybko, ponieważ on uznał, że nic do mnie nie czuje i męczyły go moje telefony, smsy... raz nawet pojechałam do niego, bo nie chciał ze mną rozmawiać, a ja potrzebowałam wyjaśnienia i tak desperacko się go domagałam... Nie mogłam uwierzyć, że osoba którą tak strasznie kocham potrafi mnie tak krzywdzić... Jak się później okazało nasza "przerwa" trwała 3 miesiące. Przez ten czas zupełnie zrezygnowałam z jakiekolwiek kontaktu z nim, bo wiedziałam, że dla niego jest to męczące, ale wymagało to ode mnie wielu starań... Po tych 3 miesiąc sam zaczął się odzywac, co doprowadziło do spotkania (nadal strasznie zakochana nie byłam w stanie mu odmówić). Mówił o tym co do niego dotarło, co wreszcie zrozumiał. Stwierdził, że to co mu okazywałam i to co do niego czuje jest piękne, że wreszcie to dostrzegł i zrozumiał, że jestem dla niego odpowiednią osobą. Znowu zaczęliśmy być razem, a po pół roku, kiedy miałam się przeprowadzić do innego miasta na studia - on zdecydował, że przeniesie się razem ze mną. Wiązało się to dla niego ze zmianą uczelni, znalezieniem pracy i mieszkania (po pół roku związku nie chciałam, żebyśmy mieszkali razem, uznałam, że to za szybko, a ja jestem za młoda). Gdy byliśmy już razem w innym mieście, początkowo mieszkał ze mną, ale miał w najbliższym czasie znaleźć jakiś pokój dla siebie... jednak tak się nigdy nie stało. Żyliśmy w jednym mieszkaniu przez jeden semestr. Były dobre momenty i podobało mi się to, jednak życie codzienne 24 godziny na dobę razem powodowało często spięcia, a nawet agresywne kłótnie, w których oboje potrafiliśmy powiedzieć za dużo, a nawet się wyzywac... Jego bolało to, że nie chcę z nim mieszkac i uważał, że chcę się wyszaleć, że nie jestem dojrzała na tyle, żeby stworzyć poważny związek i że boję się reakcji moich rodziców. A ja po prostu bałam się, że wspólne mieszanie doprowadzi do rozpadu naszego związku i tak też się stało... Każda kolejna kłótnia o zakupy, pieniądze czy inne mało istotne rzeczy gromadziła we mnie coraz więcej nerwów, aż pewnego dnia wszystko we mnie wybuchło i powiedziałam, że to koniec... Miałam dosyć ciągłych krzyków, wyzwisk, zazdrości i kontrolowania... Zerwałam z nim, jednak nie przypuszczałam, że to rzeczywiście będzie definitywny koniec... Oboje mamy silne charaktery i oboje bardzo szybko wybuchamy, ciężko nam było dojść do porozumienia. Gdy odrzuciłam mojego chłopaka, a on wrócił do naszego rodzinnego miasta miałam nadzieję, że minie kilka dni, każdy sobie wszystko przemyśli i dojdziemy do porozumienia. Niestety jednak dla niego chyba był to ogromny cios i zareagował bardzo chamsko i agresywnie... Wydzwaniał do mnie po 70 razy, pisał obraźliwe rzeczy przez co bardzo się załamałam i straciłam pewnośc siebie. Jednego dnia wysyłal mi miłosne maile, a drugiego potrafił zmieszać z błotem, bo nie chciałam do niego wrócic... Po tych wielu niemiłych słowach stwierdziłam, że to jednak prawda, że faceta poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna i postanowiłam całkowicie się z tego wszystkiego uwolnić i nie tracic więcej nerwów, bo związek z nim miał na mnie bardzo zły wpływ... Potrafiłam bic ze złości pięściami w szafę czy kierownicę w samochodzie, obwiniałam siebie za wszystko, płakałam zdecydowanie za dużo i czułam się jak wariatka... Mimo wszystko podejmując decyzje o całkowitym zerwaniu kontaktu - czułam w głębi duszy, że jeszcze kiedyś z nim będę, ale potrzebujemy czasu, żeby trochę dojrzeć, może nawet spróbować bycia z kimś zupełnie innym... Nie wiem, nie wiem dlaczego tak było, ale czułam, że to jeszcze nie koniec. W czasie naszego wspólnego mieszkania on nieraz miał dziwne napady złego samopoczucia, nie lubił zostawać sam, często mówił o bezdechu, dusznościach itp. Zazwyczaj takie stany miał, kiedy się kłóciliśmy, a ja raczej to bagatelizowałam, bo miałam wrażenie, że robi to specjalnie, że udaje...
Przez kolejne dwa lata nie byłam z nikim w związku, a kontakt z moim byłym co jakiś czas się odnawiał... Kilka razy nawet było blisko, zebym do niego wróciła, ale ciągle bałam się tych nerwów, które były kiedyś, bałam się, że nic się nie zmieniliśmy i że po prostu się wzajemnie wykończymy. Dodatkowo, nie chciałam kłócic się z moimi rodzicami, którzy byli bardzo negatywnie nastawieni do tego związku, zwłaszcza kiedy widzieli jak przeżywałam nasze rozstanie... On bardzo się starał, żebym wróciła, a ja nawet kiedy już dawałam mu nadzieję i zaczynaliśmy się spotykac od nowa - za chwilę rezygnowałam i wycofywałam się ponownie... Wtedy znowu spotykałam się z jego agresją, złością i znowu uświadamiał mi, że dobrze robię nie będąc z nim.
On przez ten czas wiązał się z kimś na chwilę, ale chyba żaden związek nie był poważny, a ja dopiero po 2 latach znalazłam chłopaka, który wydawał mi się idealny. Był zupełnym przeciwieństwem mojego eks. Spokojny, miły, miał zupełnie inne zainteresowania ode mnie i całkowicie inny charakter. Byliśmy razem szczęśliwi, zdecydowaliśmy się nawet zamieszkac razem po roku związku i nadal wszystko było w porządku. Dawał mi równowagę emocjonalną, stabilnośc, spokój i zaufanie. Było dobrze. Wszystko miało sens, wspólne mieszkanie, odpowiedni charakter, praktycznie zero nerwów, bardzo mało kłótni, przychylnośc moich rodziców. Eks co jakiś czas się do mnie odzywał, mówił, że nadal mnie kocha, że czeka, że chce, żebym wróciła... A ja cały czas to lekceważyłam i przekonywałam się, że nic do niego nie czuję, że teraz jestem szczęśliwa. Do końca nie wierzyłam mu w to co mówił, bałam się, że robi to specjalnie. Miałam wrażenie, że chce mi namieszać w życiu i to wszystko... Chowałam uczucia, którymi nadal go darzyłam, bo nie chciałam ranic obecnego chłopaka i przede wszystkim byłam pewna, że wszystko jest tak jak powinno być i nie mogę teraz tego zmieniac. Na siłę chciałam przekonać sama siebie, że nie kocham osoby, która tyle razy mnie zraniła, która doprowadzała mnie do skrajnych emocji i która jest tak niestabilna... W między czasie jak byłam w związku, mój eks mówił mi o tym, że ma nerwicę, że ma problemy ze sobą, a ja wcale nie byłam zdziwiona. Pasowało mi to do niego.
Co jakiś czas przyjeżdżałam do swojego rodzinnego miasta i wychodziłam z koleżankami do pubu wieczorami, gdzie często spotykałam swojego eks... Zawsze budziło to we mnie niepokój, że jednak oszukuję sama siebie i na jego widok serce omal nie wychodziło mi przez gardło. Czasem nawet zamienialiśmy parę słów, a po powrocie do domu rozmawialiśmy nieraz długo przez telefon wspominając i śmiejąc się z wielu rzeczy. Czułam, ze nikt nie zna mnie tak jak on, a ja nie znam nikogo tak jak jego. Z nikim nie miałam nigdy takiej więzi... nawet z moim ówczesnym chłopakiem. Po takich wieczorach zazwyczaj po przebudzeniu i po wytrzeźwieniu plułam sobie w brodę "po co głupia z nim gadałaś? nie masz wyrzutów sumienia?" itd. itp. i znowu chowałam wszystko głęboko w sobie i wracałam do swojego życia w innym mieście... Kiedy byłam z dala od domu wszystko było świetnie, a kiedy przyjeżdżałam z powrotem zaraz pojawiał się niepokój i niepewnośc...
W lipcu tego roku zmieniliśmy z chłopakiem mieszkanie na większe i zdecydowaliśmy się zamieszkac sami, bez żadnych obcych współlokatorów. Zaraz po przeprowadzce wróciłam do swojego rodzinnego miasta po 2 miesiącach i jak zawsze spotkałam swojego byłego. Rozmawialiśmy wtedy o tym, czy wyobrażamy sobie siebie mających rodzinę z kimś innym. Po powrocie do domu i następnego dnia po przyjeździe do mojego mieszkania w mieście oddalonym o prawie 300 km od mojego byłego zdałam sobie sprawę, że "nie, nie wyobrażam sobie mieć rodziny ani życ z kimś innym do końca życia niż z nim...". Wpadłam w panikę, zaczęłam płakać, a na mojego chłopaka nie mogłam patrzeć. Dotarło do mnie, że przez 1,5 roku związku z nim żyłam w iluzji, w czymś co bardzo bym chciała, żeby było, ale jednak zrozumiałam, że to nie jest prawdziwe... Przez kolejne dwa dni zastanawiałam się nad tym wszystkim, czułam, ze to się nie dzieje naprawdę, płakałam stojąc przy lustrze i nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Mój ówczesny chłopak momentalnie stał się dla mnie obcy i nie potrafiłam sobie przypomnieć dlaczego i jak to możliwe, że byłam z nim szczęśliwa. Zdecydowałam się wrócic do domu, żeby wszystko przemyślec, aż wreszcie po następnych kilku dniach podjęłam decyzje, że muszę zakończyć obecny związek... Mając wspólne mieszkanie, opłacone wakacje i wiele wspólnych rzeczy zdecydowałam się na ten krok, bo zrozumiałam, że z nikim nie będę szczęśliwa, tylko z moim byłym...
Minęło prawie 4 lata od rozstania z eks, a ja w końcu odważyłam się do niego wrócic, nabrałam odwagi, żeby postawić się rodzicom i nie przejmować opinią znajomych... Wiedziałam, że on też tego chce dlatego poinformowałam go o wszystkim i zaczęliśmy się spotykać na nowo. Nigdy nie byłam niczego tak pewna. Wiem, że to prawdziwa miłośc choćby nie wiem co. Nie przeszkadza mi jego nerwica, ani jego wady, bo sama nie jestem idealna i sama też widzę w sobie różne zaburzenia.
Wszystko miało być już dobrze, miał być happy end niczym w komedii romantycznej. Ale tak się nie stało i tu pojawia się mój problem i proszę o radę, bo nie wiem co dalej... opisałam całą historię, bo mam nadzieję, że pomoże to w zrozumieniu całej sytuacji, której sama nie rozumiem... Mój eks/obecny chłopak przez całe te 4 lata i jeszcze do przedwczoraj mówił o swojej ogromnej miłości do mnie, o tym jak jest jej pewien... o tym, że nikt nie ma tego co my, że nareszcie to zrozumiałam itd. itp.
I nagle poinformował mnie, żebym dała sobie z nim spokój, że on musi być sam, że jest niezdolny do bycia w związku na ten moment, że to nie ma związku z uczuciami i ze on nie potrafi dac mi tego, czego bym chciała... Nie wiem co mam robic, czuję jakby świat mi się zawalił, ale nie tracę wiary... bo jedyna rzecz w jaką wierzę to właśnie ta miłośc... nie poddam się tym razem i chce o to walczyc, ale jak mam to zrobić, kiedy on mnie odrzuca i nie chce się ze mna kontaktować, a jednocześnie daje mi do zrozumienia, że może kiedyś... Czy to typowe objawy nerwicy? czy on się po prostu boi? Mówił mi o tym, ze nie wie czy może mi w 100% zaufac, że boi się, że znowu go zostawię... Starałam się upewniać go w tym, że tym razem już do tego dojrzałam, że akceptuje wszystkiego jego wady i ze chce pomoc mu w ciężkich chwilach... on jednak uważa, że nie może mnie tym wszystkim obarczać i ze musi sobie poradzić sam... Czy mam się wycofać? Co mogę zrobić?