Przełamałem się, żeby zarejestrować się na forum i skorzystać z Waszej mądrości. Z zaburzeniami lękowymi żyję z przerwami od 2009 r. W skrócie, miałem wtedy pierwsze napady paniki i DD z lękiem przed chorobami psychicznymi. Skończyło się wizytą u psychiatry i lekami. Zaburzenie przycichło i zostały same bardzo delikatne objawy somatyczne, z którymi po odstawieniu leków żyłem do 2013 roku. Wtedy zaczął się kołowrót na temat homoseksualizmu. Temat szeroko znany i przerabiany. Znowu skończyło się SSRI-ami, które doprowadziły mnie do ładu i tak sobie żyłem na nich do Maja tego roku, kiedy je odstawiłem. W między czasie zacząłem terapię, na którą chodzę do dzisiaj.
Od Maja miałem piękne życie. Zero leków, terapia działała, podjęliśmy z terapeutką decyzję o stopniowym jej zakańczaniu do Marca 2021 i nagle jeb - jakiś miesiąc temu przeczytałem książkę "Wszechświat jako nadmiar", podsumowującą odkrycia naukowe o nas, wszechświecie, układzie słonecznym, itd. Zawsze mnie to interesowało. Ale tym razem czytając, pojawił się atak paniki, że "Czym jest wszechświat? Gdzie ma granice?", "Czym jest człowiek?", itd. Dla mnie to była tragedia, bo okazało się że wcale nie mam spokoju z zaburzeniem. Miałem poczucie, że zmarnowałem lata z lekami i miesiące terapii. To akurat może być prawda, bo właściwie już zapomniałem przez ostatnie lata jak to jest być w zaburzeniu i nie był to główny temat na terapii. Wpadłem w stan depresyjny. O ciągłym lęku wolnopłynącym, wybudzaniu się w nocy i epizodach DD, które ciągnął się do dzisiaj nawet nie będę wspominał. Jest tak źle, jak było za pierwszym razem w 2009. Wróciłem do leków, ale SSRI jeszcze się nie rozkręciły. Biorę Afobam, który dobrze działa, ale tylko doraźnie i nie mogę go ciągnąć, bo wiadomo że uzależnia. Właściwie to tylko po Afobamie dobrze się czuję. Nawet egzystki nie męczą.
Zacząłem grzebać po jakichś forach filozoficznych w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, które mnie dręczą, ale to nic nie dało i po prostu mnie znudziło. Wtedy trafiłem na pigułę wiedzy DivoVic'a o egzystkach na YouTube, która mnie trochę uspokoiła. Zacząłem też oglądać filmy z kanału. Dobrze mi robią, ale mam mętlik w głowie. Mam wrażenie, że poruszają wszystkie kwestie, tylko nie te dla mnie najważniejsze. Terapię oczywiście kontynuuję ale to tylko jedna sesja w tygodniu. Pomimo tego, że mam fantastyczną terapeutkę, którą szczerze mogę polecić, mam poczucie że 50 minut tygodniowo to za mało. Chcę więcej. Nie chcę czekać na sesję, tylko robić coś samemu.
Psychiatra zastanawia się, czy to przypadkiem nie przewlekłe OCD z racje tego, że za każdym razem miałem myśli natrętne, tylko o innej tematyce. To byłoby jak wyrok - do końca życia na lekach, a i w pracy zawodowej by mi przeszkodziło, bo wykonuję zawód, w którym diagnoza OCD, jako choroby psychicznej = koniec kariery. Ja się z tym absolutnie nie zgadzam. Terapeutka nie jest przekonana, że to OCD ale też mój przypadek nie pasuje jej jednoznacznie do żadnej kategorii diagnostycznej.
Tu zwracam się do Was z dwoma prośbami:
1) Zebrałem poniżej przez ostatni tydzień moje myśli, obawy, lęki i sytuacje. Czy moglibyście rzucić okiem i pocieszyć mnie, że nie jestem z tym sam? Mam wrażenie, że egzystki są traktowane jako coś na boku, mało znaczącego, a dla mnie to treść zaburzenia. "Być albo nie być", cytując filozoficznego klasyka.

2) Podpowiedzcie jaką drogą pójść? Co robić w moim przypadku? Na czym się skupić? Które z bogactwa nagrań słuchać? Co zrobić najpierw?
Lęki, myśli, sytuacje:
- Gdzie jest świadomość?
- Gdzie są myśli?
- Gdzie jest dusza?
- Czym jest życie?
- Skąd mam być pewny, że to co widzę jest prawdą?
- Skąd mam mieć pewność, że wartości, na jakich się opierałem to prawda? A może ktoś to kiedyś po prostu wymyślił i jest gówno warte? Gdzie jest pewność? Na czym się oprzeć? Czy są wartości ostateczne, niezachwiane? Jakie to wszystko ma w ogóle znaczenie?
- Boję się, że przecież po mojej śmierci, za 3, 4 pokolenia nikt nie będzie o mnie pamiętał. Nawet grobu nikt nie odwiedzi, bo kogo będzie obchodził pra, pra, pra dziadek. Co po mnie zostanie?
- Boję się, że jeżeli syn nie będzie miał dzieci, to wygaśnie moja rodzina i znikniemy z czyjejkolwiek pamięci. Co po nas zostanie?
- Jaki sens ma moje życie i praca, jeżeli wszystko i tak prowadzi do zapomnienia i przemijania?
- Przeraża mnie to, że nie widzę siebie samego a jedynie obraz pokazywany przez oczy. Gdzie ja w tym obrazie jestem? Jak zamykam oczy, to dużo myślę o obrazach, które widzą oczy, a pozostają w pamięci. Czy właściwie są? Czym jest to wspomnienie - samym obrazem? Gdzie "cały ja" wtedy byłem? Jak to możliwe, że tam byłem, nie widząc samego siebie a jedynie obraz z oczu?
- Czuję się, jakbym stracił swoją tożsamość jako człowiek i musiał ją na nowo odnaleźć.
- Jak to jest możliwe, że ja funkcjonuję bez udziału świadomości - ruszam się, chodzę, jem, nawiązuję interakcję? Gdzie, jak i kiedy powstaje to, co chcę powiedzieć? Jak to jest, że ludzie mają różną osobowość? Czym się od siebie różnią? Dlaczego nie mogę czuć i widzieć tego samego co oni?
- To już stał się automat. Patrzę na innego człowieka i budzi się lęk. Myślę o firmie, w której pracuję i budzi się lęk. Myślę o postępie technologii i budzi się lęk. Patrzę na telefon i budzi się lęk. Nie bardzo wiem jakie jest dla niego uzasadnienie. Po prostu pojawia się z automatu na pewne myśli. Krąży coś koło tego, że to wszystko wytwory ludzkie, dla ludzi, a co to znaczy ludzie, itd.
- Czytam książkę historyczną - a skąd pewność, że jest tylko jedna historia? A może to historia jakiejś innej rzeczywistości? Jakie to, co czytam ma w ogóle znaczenie?
- Oglądam film - lęk, bo pojawia się myśl, że jest jakaś określoną pula filmów wytworzonych jako produkt kultury. A niby dlaczego tylko ta określona?
- Czytam określenie "Światowe media" - lęk, bo co to znaczy "światowe".
- Wychodzę na dwór - zastanawiam się gdzie jest granica. Byłem w domu, ale czy będąc na dworze jestem na wolnej przestrzeni czy w jakiejś bańce? Gdzie kończy się ta bańka? Co jest za nią? Co jest ostateczną granicą? Atmosfera, galaktyka, wszechświat? Czasami mam wrażenie, że oglądany przeze mnie świat jest za szybą.
Jak jest dobrze:
- Zastanawiam się dlaczego tak łatwo przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Przecież to są sprawy fundamentalne, przerażające. Jak mogę po czymś takim w ogóle kiedyś wrócić do równowagi? Przecież poddawanie w wątpliwość swojej egzystencji i natury świata to tak duży temat, że zostawia ślad na całe życie. Nad tym nie można przejść do porządku dziennego.
- Myśląc, że mogę to odpuścić pojawia się lęk, że jak to ja mogę to po prostu odpuścić? Przecież to są sprawy fundamentalne! Przecież przed chwilą to było tak ważne! Tak się tego bałem! Tak mnie to absorbowało! Tego nie można tak po prostu odpuścić!
- Nie dowierzam, że to takie proste i zaczynam znowu sprawdzać, prowokować i się nakręcać.
- Myślę, że stan normalności jest tak bardzo ulotny, że zaraz go stracę. A co jeżeli nie wytrzymam i oszaleję albo popełnię samobójstwo? To mnie doprowadza do szału. Mam wrażenie, że steruję jakąś postacią w grze komputerowej. Boże, jak bardzo bym chciał, żeby mnie to znowu nie obchodziło.
- Jak ludzie mogą sobie tak po prostu żyć, nie zastanawiając się nad tym? Przecież to są sprawy najistotniejsze. Fundamentalne. Nie będę mógł dalej żyć bez zrozumienia ich. Patrzę na syna i myślę, że jest tak bardzo szczęśliwy nie myśląc o tym, a po prostu po dziecięcemu żyjąc.
- Pozbędę się tego i co dalej? Dalej nie będę rozumiał świata i będzie mnie dziwiło to, że żyję i jaki jest mechanizm życia i dlaczego ten świat wygląda tak, jak wygląda. A dlaczego nie wygląda inaczej? Nigdy tego nie zrozumiem. To przeraża.
- Skoro to jest takie "nic", którego łatwo się pozbyć. Skoro to tylko "emocje", tylko "zaburzenie", to jak mogłem dopuścić, że to "zaburzenie" doprowadziło mnie do przejęcia kontroli nad moim życiem na tyle lat?
- Mam poczucie winy, że miałem zaburzenie. Chce mi się płakać patrząc na syna, mając świadomość że byłem taki nieczuły i oddalony w zaburzeniu.