już po prostu nie daje rady. W ogóle wydaje mi się, że mam nerwice inna od wszystkich, że mój przypadek jest beznadziejny, że ciężko go wpisać w ramy nerwicy. Juz kiedyś miałem dwuletni epizod o podobnym (a może nawet silniejszym) charakterze i jakoś się z tego wygrzebalem. Teraz męczę się już trzy lata i końca nie widać.
Moje dolegliwości w skrocie: po prostu ciągle źle się czuje, wiecznie marudzę i zamulam w łóżku kiedy tylko mogę. Najprostsze czynności są tak nieosiągalne, że nie mogę ich zrobić. Przypomina to mega grypę. Nie chce mi się absolutnie NIC. Nawet ulubiona muzyka mi przeszkadza, zmuszam się nawet do przyjemności jak gra na komputerze, czy zjedzenie tego co zawsze mi smakowało. Z naiwnością dziecka zmuszam się do wychodzenia z domu, do telefonu do kogokolwiek czy wyjścia do pracy (mam dość luzna prace i pracuje kiedy chce). Czasem mam drgawki i w sumie codziennie głośne odruchy wymiotne. Bywaja krótkie przebłyski kiedy jest lepiej i wówczas łapie każda minute życia. Załatwiam zaległe sprawy i te na zaś. Czuje się tak jakby ktoś zgasił mi wszystkie uczucia o 99 procent. Zniknęły jakiekolwiek przyjemności, dotyku, dźwięku, piękna, czegokolwiek. W zasadzie choroby somatyczne wykluczyłem, bo przebadalem się przez te 3 lata na wszystko u lekarzy specjalistów i pierwszego kontaktu. Została tylko totalna pustka i anhedonia. Aktualnie jestem na wenlafaksynie, wcześniej był paxtin, seronil. Zdrowieje momentalnie po wzięciu xanaxu, ale wiadomo, że nie tedy droga, bo wpadnę w jeszcze większe bagno. Zwiedziłem juz prawie całe forum i słuchałem rad Victora i Divina, bywałem tez na pogadankach. W teorii wydaje mi się, że wszystko wiem, wbijam sobie do głowy, że to tylko nerwica, że ją akceptuje, potem biorę prysznic i zmuszam się do spaceru, lub jakiegokolwiek innego zajęcia. Niestety nic mi to nie daje.
Co robię źle? Może popełniam jakieś błędy, których nie widzę? Każdego dnia tracę życie, trzyma mnie tu chyba tylko nadzieja, że jeszcze kiedyś stanę na nogi. Gdyby nie ona - juz dawno mnie by tu nie było
