Cześć. Jestem nowym użytkownikiem forum, ale Wasze posty śledzę już od kilku miesięcy i pewnie już nie jeden raz przewinął się tutaj problem, z którym przychodzę. Tak, jestem zaburzona - w sierpniu lekarz psychiatra zdiagnozował u mnie zaburzenia lękowo-depresyjne. Z zaburzeniami lękowymi zmagam się już jednak od prawie 10 lat, do sierpnia tego roku walcząc z nimi sama, na własną rękę. Nie będę opisywała moich historii związanych z atakami lęku panicznego, podejrzewaniem u siebie wszystkich chorób świata czy niejednokrotnego umierania, bo na pewno doskonale to znacie

W sierpniu nastąpił kolejny "rzut" nerwicy po 1,5 rocznym okresie jej wyciszenia. Nie była to jednak nerwica taka, jaką znałam do tej pory. Nie były to ataki paniki, np. w kolejkach w sklepie itp. (tego typu nerwica przestała z czasem robić na mnie jakiekolwiek wrażenie). Tym razem zaczęło się totalną utratą motywacji, poczuciem braku sensu podejmowanych przeze mnie wszelkich działań, czy to w sferze prywatnej czy zawodowej. W mojej głowie siedziała ciągle jedna myśl: "Jaki sens ma to wszystko, skoro człowiek i tak kiedyś to wszystko będzie musiał zostawić i umrze". Taki stan trwał około 2 tygodni, po czym wywoływało to u mnie obawę, że mam depresję. Bałam się wyjść z domu do pracy, ponieważ w nocy męczyły mnie myśli, że dłużej już sobie nie dam rady z takim poczuciem bezsensu, przytłoczenia, co po chwili powodowało lęk, że wyląduję w szpitalu psychiatrycznym, że może byłabym w stanie zrobić sobie krzywdę, np. popełnić samobójstwo. Doszła do tego cała gama objawów somatycznych. Przejęłam się konkretnie, ponieważ taki stan kłócił się z moim dotychczasowym podejściem do życia - mimo lęków napadowych, starałam się nie ograniczać. Powiedziałam sobie w końcu STOP i udałam się na wizytę do psychiatry. Zdecydowałam się na leczenie farmakologiczne, chociaż mam wrażenie, że za szybko się poddałam. Do zdecydowania się na leki popchnął mnie lęk, że mam depresję i że bez leków nie będę w stanie normalnie funkcjonować, tym bardziej że bałam się chodzić do pracy i nie widziałam dla siebie innego rozwiązania. No i obecnie jest ok, ale tylko pod względem objawów somatycznych, które zniknęły pewnie na skutek leków. Niestety, poczucie utraty sensu wszystkich moich działań, przygnębienia doskwiera mi wciąż mniej lub bardziej. Mam więc do Was pytanie, czy moja nerwica przeistoczyć się w tego typu myśli? Czy mam traktować to jako myśl natrętną, myśl, która nie pochodzi ode mnie tylko to kolejny wybryk mojej koleżanki nerwicy? Momentami wolałabym zmagać się jak kiedyś z lękiem napadowym, który miał mnie w garści przez chwilę i w końcu odpuszczał, niż mieć takie okropne myśli rezygnacyjne, powodujące demotywację. Ciągle boję się, że to rozwijająca się depresja, że znajdę się w stanie, w którym nie będę miała siły nawet wstać z łóżka. Co więcej, z tyłu głowy pojawiają się myśli o samobójstwie. Nie są to jednak wizje mojego samobójstwa, nie planuję tego. Jest to tak jakby obawa, że może w końcu tego dokonam, bo przecież takie poczucie bezsensu wywołuje u mnie mega przytłoczenie. Tego typu myśli skutecznie rujnują mi dzień

Czasami mam wrażenie, że ja sama nakierowuje się na te myśli. Na przykład, siedząc w pracy nagle łapie się na tym, że pojawia się u mnie chęć analizy, w jakim teraz jestem stanie. No i analizuję, czy odczuwam poczucie bezsensu czy mam motywację czy jej nie mam. Po czym, dochodzę często do wniosku, że poczucie sensu nie wróciło (haha, zdaję sobie sprawę z tego, jakie to jest absurdalne). W środę rozpoczynam psychoterapię - mam nadzieję, że pomoże mi ona choć trochę się odburzyć. Podsumowując, moje lęki napadowe przeistoczyły się w myśli rezygnacyjne, powodujące demotywację oraz lęki, że mam depresję, co pewnie doprowadzi mnie do zrobienia sobie krzywdy (najgorsze, że czasami mam już taki chaos myśli, że wydaje mi się, że chciałabym rzeczywiście to zrobić, też tak mieliście?). Jeśli ktoś chciałby mnie wspomóc dobrym słowem i podzielić się swoimi doświadczeniami w moim powyżej opisanym stanie to byłoby super - liczę na to i z góry dziękuję
