2 lata temu przeżyłam pierwszy incydent nerwicowy. Było to dla mnie przerażające przeżycie. Podczas uroczystości rodzinnej nagle zle się poczułam, serce zaczęło mi walić, miałam problem z oddychaniem, zaczęłam nawet źle widzieć. Miałam wrażenie, ze coś się dzieje w mojej głowie. To nie był ból, ale raczej takie jakby straszne napięcie, nie potrafiłam zebrać myśli. Wydawało mi się, ze zaraz stracę przytomność. Przyjechało pogotowie, zabrali mnie do szpitala, zrobiono badania krwi, ekg, które nic nie wykazało, a ja miałam wrażenie, że umieram. Podali mi leki uspokajające, kroplówkę z elektrolitami i wypuścili do domu. Kolejnego dnia w pracy stało się dokładnie to samo, znowu pogotowie szpital i znowu stwierdzenie, że nie dolega mi nic, co zagraża zyciu i mam iść do przychodni. W przychodni lekarz mnie wysłał do neurologa i okulisty. Neurolog skierował na tomografię głowy, a moje objawy były coraz gorsze. Takich ataków miałam po kilka na dzień, w dodatku doszło drętwienie kończyń. Neurolog stwierdziła, że to mogą być wczesne objawy stwardnienia rozsianego lub nawet guza mózgu. Kilka razy w nocy wzywałam pogotowie, bo miałam wrażenie, że opuszczam ciało i gdy zamykałam oczy zapadałam się w jakąś przepaść, miałam problemy z oddychaniem, straszne zawroty głowy. Na tomografię trzeba było czekać, na wynik tez, a ja czułam się coraz gorzej i już się szykowałam dosłownie do trumny. Tomografia jednak także nic nie wykazała, wtedy skierowano mnie do psychologa stwierdzając, ze to prawdopodobnie nerwica. Nie mogłam w to uwierzyć, ale poszłam. Psycholog to potwierdził. Usłyszałam, ze powinnam chodzić na terapię i dodatkowo iść do psychiatry po tabletki, które mi "pomogą". Od pierwszego incydentu z atakiem paniki do stwierdzenia nerwicy minęły 4 miesiące, w których zyłam z przeświadczeniem że umieram. Płakałam patrząc na własne dziecko, bo byłam pewna ze wkrótce zostanie bez matki. Nie wychodziłam z domu ze strachu, ze się przewrócę na drodze, przestałam spotykać się z kimkolwiek. Dorobiłam się agorafobii i depresji. Po usłyszeniu, ze to jest nerwica i to jest problem, który idzie z głowy, a nie z ciała zaczęłam samodzielną walkę o siebie. Zaczęłam dużo czytać o tej chorobie, zainteresowałam się medycyną alternatywną, oglądałam mnóstwo filmów dokumentalnych. Natrafiłam na wątek, że niedobór niektórych witamin może powodować właśnie problemy na tle psychicznym, w szczególności niedobór B3 i D. Zrobiłam badanie na poziom witaminy D ( ono się nazywa fachowo 25OH i kosztuje ok. 60 zł) okazało się, że jest dużo poniżej normy i agorafobia tylko to pogłębiła, bo człowiek nie wychodzący z domu nie ma możliwości się naświetlić przez słońce, by tą witaminę wytworzyć. Zaczęłam łykać witaminy w dużych dawkach, ale nie takie byle jakie. Ja brałam multiwitaminę firmy Solgar i do tego D w duzych dawkach. Przeczytałam też książkę Bourne "Lęk i fobia", która mi bardzo pomogła. Dowiedziałam się, ze czując, ze zaraz zacznie się atak czym prędzej trzeba zająć czymś mózg i przekierować myśli w inną stronę. Może to zabrzmi śmiesznie czy głupio, ale ja czując, ze znowu nadchodzi atak paniki brałam w rękę tablet i włączałam jakąś grę logiczną z przesuwaniem klocków czy głupie puzle i po chwili ten stan mi mijał. Mój stan się poprawiał, ale nadal miałam strach przed wyjściem z domu. W końcu się przemogłam i rzuciłam na głęboką wodę. Wraz z mężem pojechałam 200 km samochodem na 3 dni pod namiot, gdzie znalazłam się w miejscowości pełnej turystów. Łatwo nie było, w szczególności 1 dnia. Widok tłumów wywoływał u mnie od razu niepokój i chęć ucieczki, ale nie uciekłam, przemęczyłam się i nie umarłam

