

Ostatnimi czasy nie mam już myśli natrętnych dotyczących mojego zdrowia. Uaktywnił się lęk o serce, który towarzyszył mi długo, tzn. odkąd miałam pierwszy atak paniki, czyli jakieś 10 lat temu. W międzyczasie 8 lat brałam leki, wtedy był spokój. Sytuacja wywróciła się do góry nogami po ich odstawieniu i bardzo stresującej dla mnie sytuacji w nowej pracy, która wiem teraz, że odpaliła na nowo reakcję walcz lub uciekaj. Po zmianie pracy niby było ok, ale ciągle czułam to napięcie i próbowałam je za wszelką cenę usunąc, wyrwać, pozbyć się. Podjęłam wtedy decyzję że pójdę do psychiatry po słabsze leki i zacznę psychoterapię żeby pozbyć się nerwicy raz na zawsze. Leki słabsze dostałam, na terapię czekałam, w międzyczasie wydarzyło się w mojej rodzinie przykre zdarzenie - śmierć bliskiej osoby - która praktycznie zcięła mnie z nóg. Od tego momentu zaczęło się dla mnie piekło. Od psychiatry dostałam silniejsze leki, które nijak na mnie działaly, ale wywoływały skutki uboczne. Zatopiłam się w lękach i hipochondrii na maksa licząc na piękny cudowny dzień, który nadejdzie i zdejmie ze mnie to całe cierpienie. Teraz wiem, że mogłabym tak czekać w nieskończoność i nic by nie nastąpiło, bo pomóc mogłam sobie SAMA.
W styczniu odstawiłam leki, bo nie widziałam w nich sensu i podjęłam decyzję o odburzaniu wg Divovica. Od września uczęszczam też na terapię psychodynamiczną. O tym później.
Początki były trudne, te ciągłe wahania nastrojów po odłozeniu leków, stany depresyjne przeplatające się z jakimiś falami pobudzenia. Trwałam mocno jednak w postanowieniu, że inaczej się nie da, a poprawa nie nastąpi od razu - czytałam wpisy Victora i innych osób, które pisały, że trzeba być wytrwałym, widzieć CEL. Masę kryzysów, z czego największy chyba przeszłam w ostatnich dniach i tak naprawdę to był dla mnie MEGA przełom.
W międzyczasie miałam jakieś przebłyski, własne przemyślenia po drodze, o tym, ze rzeczywistość jest w sumie taka jak dotychczas tylko to we mnie toczy się to piekło (a nie na odwrót).
Ostatnie dni dowaliły mi. Wpadłam w duży kryzys, zaczęłam panikować, włączyła się mega frustracja i złość, a potem właściwie rezygnacja. No bo nie ma hipochondrii, ale ten ciągły strach o serce znowu wrócił. Doprowadziło to do takiego napięcia, że wczoraj wykrzyczałam, że może powinnam umrzeć, a nie żyć... I wiecie co się stało? NIC się nie stało! Po tych słowach nastąpił totalny spokój! Jakby wyrzuciłam z siebie to całe napięcie! Dodam, że przez kilka dni miałam kilka ataków paniki, które dopuściłam do siebie, choć było cholernie trudno, ale trwałam na posterunku żeby nie uciec przed nimi. Były, minęły, nic się nie stało. Jedno wielkie NIC.
I jak wczoraj nastąpił ten spokój to nagle zauważyłam, ze myślenie mam inne, że normalnie funkcjonuje. Zakumałam, że uwolniła się ta cała adrenalina i teraz moja brocha zeby znowu nie zgromadzić tej adrenaliny w krwiobiegu! I wtedy zakumałam to o czym pisze Victor i inni odburzeni: że to MY SAMI przedłużamy SOBIE AGONIĘ! Tak, my to sami sobie robimy! A te całe lęki, ataki paniki - poczucie, że nam coś grozi - to jedna cholerna iluzja! Zakumałam też, że serio mam serce zdrowe, a jego szybka praca podyktowana jest właśnie adrenaliną, życiem jak na bombie + mój strach/fobia na punkcie serca spowodowana przezs pierwszy atak paniki. I nic więcej, totalnie nic, zero, pustka. Null.
Do tego lektura książki, którą czytam obecnie o inteligencji emocjonalnej naświetliła mi wiele spraw, w tym to o czym pisze Victor w swojej historii. Ja też byłam człowiekiem zawsze martwiącym się o wszystko niemal. Często myśli, ze coś się może złego wydarzyć, że co to bedzie, itd. Wyczytałam dokładnie o tym martwieniu się, ze jest to już niemal taki nawyk - jedna terapeutka u której była nazwała to takim zachowaniem zabezpieczającym - dającym złudne poczucie kontroli. Do tego wzmacniane tym, że daje nam poczucie takiego niby spokoju. A to jest dokładnie to co piszą chłopaki, że MYŚLI TO NIE RZECZYWISTOŚĆ. I pora przestać brać te myśli na poważnie, a raczej tworzyć dla tych myśli kontralternatywy. W tym temacie wiem, ze czeka mnie jeszcze praca. Mam jednak też świadomość, że nerwica odcisnęła na mnie piętno nowej postawy, która właśnie uczy nie wierzenia wszystkim swoim myślom i wyobrażeniom. Myślę, ze nerwica skłania do przewartościowania swojego życia, swoich postaw, większej dbałości o samego siebie.
Mój przełom mogłabym okreslić tak: wiem, ze nie mam czego się bać. Wiem, że lęk może przyjść, napięcie też, serce szybciej przyspieszy. Wiem, że moje pewne rejony mózgu mogły zapamiętać po pierwszym ataku paniki fakt szybkiego bicia serca jako zagrożenie. Ale nie przejmuję się tym. Wiem, ze rzeczywistość nie zmieniła się ani o jotę, i że mogę żyć dalej jak dawniej, a nawet jak bedzie lęk, szybsze bicie serca, które przypomni mi, że może coś jest na rzeczy to wiem, że moja nowa postawa, czyli niereaktywność, nie popadanie w histerię nauczy mój organizm nowej, odpowiedniej reakcji na to wszystko.
Wiem też, że muszę dbać o swój organizm i robić wszystko żeby go wyciszyć,a nie nakręcać. I że gdybym poszła za myślami lekowymi to mogłabym tak sobie trwać i trwać w tym nadal, łudząc się, że kiedyś coś się zmieni, a nic się nie zmieni.
Może mnie coś tam zakłuje, szybciej serce zabije, ale ja naprawdę już teraz wiem, ze nic mi nie grozi. Wierzę w to mocno i na 100%, ze to wszystko odpaliła mi nerwica. Że serce mam zdrowe, że jestem zdrowa fizycznie. Możliwe, że przestraszę się czasami jeszcze tego szybciej bijącego serca, bo tą reakcję mam dosyć wbitą, ale wiem, ze swoją świadomością mogę wpływać na swoje reakcje i nowe nawyki.
Po prostu UWIERZCIE, że to TYLKO nerwica, nic więcej

'
Mogę też powiedzieć, ze moim błedem było brak 100% akceptacji nerwicy i lęku. Niby żyłam dalej normalnie starałam się, ale i tak gdzieś tam widziałam to jako zagrożenie, jako problem, z którym muszę sobie poradzić. Problem jest taki, ze żadnego problemu nie ma i choćbyście zarzucali umysł dziesiątkami teorii z terapii, doszukiwali się takich i innych przyczyn to Was to nie uzdrowi. Bo przyczyn moze być tysiące, ale jak odpala się reakcja walcz lub uciekaj, która każe widzieć we wszystkim zagrożenie to jest to już inna bajka. Musicie dopuszać lęk tak jak jak dopusćiłam ataki paniki, serce waliło mi chyba z 200 na minutę, ale nic się nie stało. Po prostu nic. Wypali się ta cała adrenalina i teraz to Wasza decyzja czy znowu ją wpuścicie do krwiobiegu czy nie. Nic więcej.
Wreszcie przestałam widzieć nerwicę jako problem do rozwiązania. Widzę ją jaką reakcję mojego organizmu na moje pewne nawyki i schematy myślowe, czuję to

Teraz też wiem jak cienka jest granica między zaburzeniem a odburzeniem, a właściwie mogę powiedzieć, że nerwica jako choroba nie istnieje (to co mówią chłopaki) i możecie żyć sobie dalej normalnie

Ja zaczynam życie normalne bez wiszącej nade mną chmury zagrożenia. Chcę przyjąć lęk jaki przyjdzie, bo jest bezpieczny jak każda emocja.
Zastanawiam się jedynie nad sensem terapii psychodynamicznej. Widzę w niej plusy jako sposób poznawania siebie i akceptowania swoich emocji, więc póki co będę ją raczej kontynuować.
Z tego miejsca chcę podziękować temu forum - jego ADMINISTRATOROM - Victorovi, Divinowi, Ciasteczko. To są ludzie, którzy powinni mieć dyplom w leczeniu nerwic. Wpis Victora znalazłam jako pierwszy i jak go zaczęłam czytać to miałam wtedy wrażenie "Boże, to jest to samo piekło, które ja przeżywam, nikt tego do tej pory lepiej chyba nie opisał!". Myślę, ze to forum pozostanie mi zawsze szczególnie drogie, bo dzięki niemu zobaczyłam to czego zobaczyć nie umiałam sama. Dało mi raczej narzędzia żeby to zobaczyć. Wreszcie ktoś nazwał to co mi dolega, dało mi to wielkie zrozumienie dla samej siebie.
Może i będą jeszcze jakieś kryzysy, słabsze dni. Możliwe. Nie jestem w stanie tego przewidzieć. Wiem natomiast, że mogą być i tak się nic złego nie dzieje. Po prostu trzeba je przeżyć i tyle. I pamiętać, że jakikolwiek jest kryzys to zawsze jest z niego wyjście
