Chciałbym podzielić się z Wami moją ostatnią historią. Jak niektórzy wiedzą z nerwicą zmagam się drugi rok. Raz jest lepiej raz gorzej – standardowo czyli w tym stanie zaburzenia. Przerwałem psychoterapię (kwestia finansowa)- czytam forum, staram się uporządkować swoje życie, czytam książki – poradniki, a przede wszystkim walczę

Poza tym moje zaburzenie wynika z problemów ze zdrowiem a nie z wielkich konfliktów wewnętrznych. Jednak wciąż brakuje mi równowagi i za mocno panikuję- jestem hipochondrykiem… choć nie tylko mam silną potrzebę akceptacji i zawsze chce „zasłużyć” na uczucia innych osób. Ale do rzeczy!!!
Wczoraj z dziewczyną wybrałem się na koncert do warszawskiej stodoły. Duży klub ciemno, ścisk, gorąco, błyskające światła i głośna muzyka. Stałem na początku koncertu i czekałem kiedy zakręci mi się w głowie. Byłem przerażony. Najgorsze momenty- gdy zespół kończył piosenkę i nastawała totalna ciemność. Kurczyłem się jak małe dziecko i zamykałem oczy. Kurczowo trzymałem się swojej dziewczyny i byłem na skraju. Skraju wariactwa strachu lęku – cholera wie czego.
Mówiłem sobie- znowu nerwica mnie pokonała. Nie wytrzymam nie dam rady muszę wyjść… i tak mijały piosenki za piosenkami a ja wciąż tam byłem. Mokry z nerwów i duchoty… i tak sobie zacząłem uświadamiać i racjonalizować- co będzie jak zemdleję? Nic- mam przy sobie bliską osobę, która mi pomoże przecież. Potem myśl- co we mnie wzbudza taki strach? Koncert i ścisk? Czemu? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. I tak chwila po chwili lęk malał. Ostatnią piosenkę śpiewałem razem z zespołem i czułem się może nie do końca pewnie, ale na pewno nie zlękniony.
Powrót do domu był z tarczą…choć na początku koncertu byłem przekonany, że nerwica mnie w tym momencie pokona. Ona wygrała tylko kilka bitw, ale nie wygra wojny…
I tutaj mój apel- nie raz mówili o tym admini forum- wychodźcie do ludzi i nie bójcie się!!! Próbujcie walczyć jak ja- poszerzam sferę komfortu choć nie raz nie dwa wracam pokonany.