
Przeglądam to forum od jakiegoś czasu ponieważ zmagam się z nerwicą lękową od jakiś 5 lat. Wielokrotnie dała mi srogo po dupie. Wiadomo, byłam bywalczynią sorów z różnymi chorobami, bólami, rakami, guzami i tym podobne. Od zawsze byłam nadwrażliwa, płaczliwa. Problemy zaczęły się już w gimnazjum kiedy panicznie bałam się tam chodzić i ocen. Jednak to minęło gdy poszłam do liceum. Poczułam się doroślej, odważniej. Potem zaczęły się studia, ciężka choroba w mojej rodzinie, mianowicie rak, z powodu którego bliska mi osoba zmarła. Z racji tego, że byłam blisko z ciocią, ciągle się z nią opiekowałam, jeździłam na chemie, potem ostatnie dni też spędziłam na oddziale paliatywnym. Parę miesiecy po tym wydarzeniu dostałam pierwszego potwornego ataku paniki, czegoś czego nie da się opisać słowami, miałam wrażenie że umieram, tzn ja wręcz byłam o tym przekonana. SOR - Pani jest zdrowa, tabletki na uspokojenie. Poszłam do psychiatry i wtedy padła diagnoza nerwica lękowa. Zażywałam leki, które do końca nie przynosiły efektów i tak przechodziłam kolejne 3 lata. 2 lata temu trafiłam do mojej Pani terapeutki na terapię psychodynamiczną. Analizujemy ciągle tą moją przeszłość, dużo tematów uważam, że zostało przegadanych. Muszę wspomnieć, że w tym roku zakończyłam swój długoletni związek, co też nie przyczyniał się jakoś najlepiej do mojej nerwicy.
Dlatego zdecydowałam się poszukać wsparcia tutaj. Najbardziej męczą mnie somaty. W ciągu 5 lat uzbierało by się tego trochę, badań też już przeszłam nie mało. Począwszy od guza mózgu, raka gardła, brzucha, piersi i dużo by tego tu wymieniać. Chodziłam na badania z paniczym lękiem, że tym razem to na pewno będzie to - Pani jest zdrowa, ulga na chwilę.
Rok 2019 jest dla mnie dosyć przełomowym rokiem, zakończenie związku, dwie przeprowadzki ogólnie dużo się dzieje i nie wpływa to na mnie najlepiej. Od pewnego czasu dręczą mnie somaty praktycznie dzień w dzień. Początkowo zaczęło się, że odczuwałam stan podgorączkowy bo się przeziębiłam. Ale tak się tego wystraszylam, że to na pewno jakiś rak, że oczywiście nie chciało mi minąć i w kółko odczuwalam dreszcze i że byłam gorąca jak piekarnik no to i temperatura mi skakała, aż przestałam ją mierzyć. Zrobiłam badania, morfologia, mocz, crp wszystko dobrze. Wcześniej jeszcze zaczęło się pieczenie w cewce, byłam pewna że to zapalenie pęcherza, pędem do lekarza mocz, posiew - wszystko dobrze. Wytłumaczyłam sobie, no dobrze boli to przestanie. Poczułam, że przebiłam jakąś barierę w głowie, nie minął dzień, po bólu. Minęło parę tygodni, a ja spowrotem ten sam ból, w panice od razu do lekarza tym razem do ginekologa- skierowała mnie na wszytskie badania posiew, biocenoza, czystość, wymaz i cytologia. Pani doktor mówi wyniki książkowe. Zadowolona, znowu zrobiłam ten sam myk, że przełamalam coś w głowie (nie umiem za bardzo tego nazwać, coś w stylu jakby mi pstryknęło). Używałam technik, a przynajmniej się starałam - czyli akceptowałam, nie wywoływało to u mnie już trzęsawki, i w kółko tłumaczyłam sobie w głowie, że no skoro nic tam nie ma no to musi minąć i tak z dnia na dzień powtarzałam to jak mantre, opiekowałam się i uspokojałam moje dziecko wewnętrzne i nagle bum koniec, jak ręką odjął. Minął znowu jakiś czas, a ja znowu odczuwam dyskomfort w sprawach kobiecych, parę dni próbowałam sobie to jakoś wytłumaczyć ale panika wzięła górę i szybko do lekarza, znowu badania- Pani doktor mówi no wszystko dobrze, może Pani ma somaty. I ja uwierzyłam jej na słowo, że to somaty i nie minął nawet dzień, myślę że 5 h (znowu w głowie poczułam ten przeskok, że wiem o chodzi, że akceptuje) objawy minęły jak ręką odjął w sprawach kobiecych. Dokładnie w ten sam dzień ktoś żartował żebym sobie zmierzyła temperaturę, no i w momencie kiedy ja to usłyszałam od razu odczuwałam skoki temperatury, dreszcze. Tydzień sobie to tłumaczyłam w głowie, że to somat i w kółko jak mantra aż z dnia na dzień się wyciszylo - "stan podgoraczkowy" minął. Problem większy zaczął się w tym miesiącu. Już na początku miesiąca myślałam, o nie, zbliża się, na pewno będą mnie bolały miejsca kobiecie, bo to się dzieje w tym czasie, tuż po miesiączce, nie musiałam czekać 2h i zaczęło mnie oczywiście boleć. Zrobiłam największą głupotę, której próbuję się oduczyć, a mianowicie zaczęłam guglować swoje objawy i tutaj wydarzyło się najgorsze. Znalazłam chorobę, która się nazywa vulvodynia - czyli kobiety mają ciągłe problemy w sprawach kobiecych, ból, pieczenie, że nie moga z tym żyć normalnie. Naczytalam się historii w stylu, że zamykają je w szpitalach psychiatrycznych bo ból jest nie dozniesienia, że niszczy im to życie prywatne i że z tym nie da się żyć, że nie ma na to lekarstwa, bo nie ma żadnej przyczyny tej choroby. Wystraszyłam się tego tak strasznie, że o niczym innym nie myślę. Wpadłam w koło, że za bardzo nie mogę się z niego wyplątać i miałam już 2 napady paniki z tego tytułu, że ja na pewno to mam, a nie da się przecież tego zdiagnozować, że nie ma na to lekarstwa, że jestem skazana na ból i cierpienie do końca życia, że już umrę w tych bólach i nikt mi nie pomoże. I od 2 tygodni bardzo się z tym męczę. Wypłakałam już morze łez, że to na pewno to. Z drugiej strony co jakiś czas moja głowa podpowiada mi (stara, weź please, ogarnij się serio). Truje dupe wszystkim dookoła, że z pewnością mi się to przyplątało. Chociaż powtarzam w głowie (przestań się dziwić objawom
Stosuję, może lepiej zabrzmi jak powiem, że staram się stosować technikę akceptacji. W tym wypadku idzie mi bardzo trudno, ponieważ zrobilam sobie mega wielkiego straszaka w głowie i jak wiadomo objawy nie ustępują. Myślę o tym ciągle, a za tym idzie coraz więcej objawów i myśli lękowych. Nie umiem sobie z tym kompletnie poradzić, przez co czuje, że nerwica wzięła górę nade mną.
Musze zaznaczyć, że oglądam filmiki od dłuższego czasu i bardzo mi pomagają. Dzięki Wam za całą wiedzę

Trochę się rozpisałam, ponieważ chciałam jak najbardziej opisać moja historie.
Mam nadzieję, że udało się Wam przebrnąć przez ten długi tekst. Byłabym mega wdzięczna za wskazówki

Pozdrawiam ciepło,
Nelka