Długo się zbierałam do napisania tego posta, bo za każdym razem nie wiedziałam co napisać.
Od jakiegoś czasu jest tragicznie. Jestem wrakiem fizycznym i psychicznym. Wstaję rano z płaczem, w szkole nie skupiam się na nauce tylko siedzę w swojej głowie i wierze w to co podpowiada mi stan lękowy. Nie rozmawiam z rówieśnikami tylko siedzę na telefonie i czytam o nerwicy. Przeważnie na każdej przerwie wychodzę do toalety i płaczę po kryjomu. Nie mam na nic siły, każdy dzień to jest dla mnie wyzwanie. Z nauką idzie mi coraz gorzej, nie mogę się skupić. Nic mi nie wychodzi. Lubiłam kiedyś polski i angielski, tak teraz widzę, że chyba nawet w tym nie jestem dobra i nic mnie w życiu nie czeka. Do matury trzeba się uczyć systematycznie, a ja mam problem ze sklejeniem sensownej wypowiedzi po polsku, a co dopiero po angielsku. Moja wizja przyszłości to taka, że nie zdam matury, nie dostanę się na studia, nie znajdę pracy, nie założę rodziny i nie będę żyć tylko wegetować, nie będę samodzielna i będą zależna od innych. Mam wrażenie, że na niczym się nie znam. Z niczego nie jestem dobra. Czuję się głupia. Czuję się niedorozwinięta intelektualnie - naprawdę. Boję się, że sobie nie poradzę w życiu, już sobie nie radzę a mam 16 lat, a co dopiero jak będę dorosła. Nie widzę siebie w przyszłości jako samodzielnej dziewczyny. Jak przychodzę do domu, przy robieniu lekcji płaczę, przy uczeniu się płaczę. W efekcie czego moje prace domowe nadają się do śmietnika. Nauczyć się na coś też nie potrafię, bo co z tego, jak po chwili to zapominam. Gdy muszę zrobić jakąś prace domową lub projekt to patrzę się i nie wiem co napisać, mam totalną pustkę w głowie. Jestem w liceum i od tego jak się uczę zależy moja przyszłość, jak się nie będę uczyć, nie zdam matury, jak nie zdam matury, nie dostanę się na studia, jak nie dostanę się na studia, nie znajdę pracy i zmarnuje całe swoje życie.... już je marnuje

Mam teraz tyle nauki na koniec roku, że sobie nie radzę. Natłok obowiązków jest za duży. To wszystko to dla mnie za dużo. Jak mam się uczyć skoro wykonywanie najprostszych czynności typu wstanie z łóżka lub uczesanie się to dla mnie problem. Najchętniej bym tylko spała. Sen to dla mnie jedyne ukojenie.
Oprócz tego w komplecie mam miliardy myśli lękowych, że się w końcu zabije, że na pewno mam jakąś chorobę, że moja mama umrze i bliscy i zostanę ze wszystkim sama, że sobie nie poradzę etc. no miliardy!
Objawy somatyczne też mnie męczą. Na forum trąbią żeby się zbadać, zbadać się żeby potwierdzić że to nerwica. Do tych objawów co mam to nawet nie wiem co miałabym sobie zbadać, chyba całe ciało, co raczej możliwe nie jest. Miałam tylko morfologie, mocz i inne duperelki z krwi i wizyta u neurologa. I wszystko ok. Ale oczywiście już tysiące wątpliwości, że badania były dawno, że doszły nowe objawy i że to pewnie rozwijająca się już choroba, a nie nerwica. Że jak jakiś objaw przyszedł to trzeba od razu lecieć na badania. Nie badałam serca, to pewnie z sercem jest coś nie tak, bo mam objawy sercowe, nie badałam głowy, to pewnie tam coś jest nie tak, bo mam jakieś dziwne objawy, nie miałam badania na bolerioze, to pewnie to, nie miałam badanego brzucha to pewnie coś jest z nim nie tak, nie byłam u okulisty to pewnie z oczami coś jest nie tak. Nie badałam kręgosłupa to to pewnie coś jest z nim nie tak, nie miałam rezonansu to pewnie tam by coś wyszło. Gorzej widzę troszkę na prawe oko, to pewnie guz jakiś, nie miałam badanych zatok, to pewnie to od tego. Moja hipochondria jest już tak ogromna, że płaczę z bezsilności, po prostu. Wszyscy tu mieli tyle badań, żeby się upewnić, że to nerwica i oni mają pewność jakąś, a ja nie mam. Wymyślam sobie tylko najróżniejsze choroby świata. Przerzuca się to z organu na organ. Raz oczy, raz głowa, raz serce, raz brzuch etc. Nie potrafię spakować wszystkich objawów do nerwicowego worka, bo boję się że spakuje za dużo i okaże się, że coś olałam, myśląc, że to nerwicowe, a wskazywało na coś innego. Do tego DD i jego różnorodne objawy, których nawet opisać nie umiem. I oczywiście też lęk, bo nie wiem czy to DD od nerwicy, czy może faktycznie jakaś choroba. Boje się. Do tego dochodzą realne problemy zdrowotne, u mnie gardło, infekcja ginekologiczna i alergia, które dodatkowo mnie dobijają i powodują lęk. Lęk, w którym przerodzą się one w coś gorszego. Na domiar złego nadal cierpię po śmierci taty, który 2 lata temu popełnił samobójstwo i zachowywał się dokładnie tak jak ja teraz. Miał problemy w pracy i też później szukał sobie chorób. Po jego śmierci rodzina już nie jest taka sama, pojawiły się problemy, kłótnie itp. A ja to przeżywam najbardziej ze wszystkich. Inni sobie radzą, żyją dniem dzisiejszym, normalnym życiem a ja wciąż żyje tym co się stało i tym co się dzieje teraz.
Czy ja jestem jakimś przypadkiem beznadziejnym?
Z jednej strony sama nerwica, jej tysiące objawów fizycznych, psychicznych, myśli lękowych. Z drugiej strony realne problemy fizyczne (niby nie jakieś tam poważne) Z innej trauma po śmierci taty. Z innej przyczyny, które doprowadziły do nerwicy. A z innej problemy dnia codziennego.
Z tego wynika mojego zagubienie i chaos. Czuje się jak pośrodku huraganu. Te wszystkie problemy co tu wypisałam wzajemnie na siebie wpływają i tworzy się jedno wielkie koło, którego nie potrafię przerwać.
Nigdy nie sądziłam, że będę kiedyś w takim stanie. Jak się cofnę parę lat temu i myślałam, że czemu ludzie mają depresję, stany depresyjne? Przecież życie jest piękne i wystarczy się uśmiechać i myśleć pozytywnie. Nie rozumiałam tych ludzi którzy mają zaburzenia depresyjne, nerwicowe itp. Teraz już wiem jak się czuli. Bo ja czuje się tak samo.
Przejmuje się każdą najdrobniejszą rzeczą.
Boję się że zmarnuje sobie życie. W sumie chyba już je marnuje. Boję się, że jak teraz nie będę się cieszyć że mam wokół siebie bliskich - swoją mamę, babcię, braci to w przyszłości będę żałować, że żyłam zaburzeniem zamiast cieszyć się życiem i spędzaniem czasu z rodziną i z bliskimi. Bo przecież oni kiedyś umrą, tak jak wszyscy. A ja zamiast się cieszyć, że teraz ich mam to panicznie się boję że kiedyś ich stracę. I w przyszłości będę tego żałować, że nie cieszyłam się ich obecnością tylko żyłam zaburzeniem i przez to straciłam czas, który mogłam z nimi spędzić, a tego nie zrobiłam bo martwiłam się że ich kiedyś tam stracę.
Ja naprawdę kocham moją mamę i moje rodzeństwo. Moją rodzinę. Naprawdę chce żyć, chce! Ale nie w ten sposób co teraz. Nie chce żyć w ten sposób, po prostu nie chce.
Mam świetnego terapeute, psychiatre z resztą też okej, trafiłam na to cudowne forum. Mam wiedzę ogrooomną. Mam mega wsparcie w rodzinie, w przyjaciołach. Mam również wsparcie tutaj od ludzi z forum.
Mimo że wiem co robić, czuje się za głupia żeby z tego wyjść. Mam wrażenie że jestem marionetką nerwicy.
Terapeuta mi radzi, mama mi radzi i ludzie z forum mi radzą, ale ja i tak poddaje się nerwicy.
Jestem od roku na forum a czuje się jak świeżak, który co dopiero miał atak paniki i sra po gaciach co to się dzieje.

Czasem mi się wydaje, że gdyby mnie nie było to byłoby lepiej. Ale jednak logicznie wiem, że byłoby gorzej i bym zrobiła ten sam błąd co mój tata zostawiając wszystko. Ale ja nie chce zostawiać wszystkich. Chce żyć, ale nie w ten sposób. Rozmawiałam z mamą czy jestem dla niej ciężarem i że pewnie by chciała mieć lepszą córkę, ona mówi, że nie jestem żadnym ciężarem i że nigdy by nie chciała mieć innej córki, że po prostu mnie kocha i już, nawet jeśli jestem w tak okropnym stanie. Ale ona też uważa, że sama się dobijam, że sama sobie przedłużam swoje cierpienie.
Mam wiedzę to czemu do jasnej anielki nie potrafię jej wcielić w życie

Teraz zamiast się uczyć to piszę post i płaczę.
Pewnie zapomniałam czegoś o czym chciałam napisać. Na razie tyle we mnie siedzi.
Wyżaliłam się. Nie wiem czy ktoś chce to czytać. Pewnie teraz dostanę opieprz, że sama przedłużam sobie cierpienie. I ja to wiem, a jednak nadal sobie to robię.
Możecie napisać co myślicie o tym wszystkim, jeśli chcecie.
Przyjmę każdą krytykę, wsparcie, cokolwiek.
