Postanowiłem, że podzielę się z Wami moją historią.
Po części chcę to z siebie wyrzucić. Może ktoś przechodząc podobne etapy wyciągnie z tej historii coś dla siebie.
Jestem już po czterdziestce i zmagam się z tym cholerstwem odkąd pamiętam. Część rzeczy na pewno wyparłem o innych zapomniałem.
Kompulsje.
Rok 1993. Jak przez mgłę widzę siebie biegającego na czwarte piętro aby po raz kolejny (2/3/4) sprawdzić czy drzwi od mieszkania są zamknięte.
Chodzę tylko wyznaczonymi, dobrze znanymi i bezpiecznymi drogami. Nie wiem jakie myśli towarzyszyły mi wtedy. Wiem jednak, że te moje rytuały
zapewniały mi tak zwany spokój ducha. Jak znam siebie to pewnie chroniłem w ten sposób bliskich. Lata leciały a ja żyłem z tymi moimi dziwactwami
które nawarstwiały, przeplatały się, ewoluowały. Patrząc wstecz, uważam część z nich za komiczne i jakże absurdalne.
A to przy wyprowadzce z mieszkania, musiałem w każdym pokoju dotknąć podłogi w określony sposób. Przy czytaniu książki
i przechodzeniu na drugą stronę kartki, po naście razy czytałem zdanie które kończyło jedną i zaczynało kolejną stronę.
Z każdym kolejnym rokiem dochodziły nowe objawy. W okolicach roku 2000 moje myśli połączyły się z konkretnymi czynnościami. Pojawiło się też (i zostało ze
mną na lata) kompulsywne mycie rąk. Pisząc o połączeniu myśli i czynności, mam na myśli to że w momencie wykonywania jakiejś czynności pojawiają się strachliwa myśl.
Musiałem zatem tę czynność powtórzyć i zmuszać się aby ta poprzednia myśl nie pojawiła się kolejny raz. Zobrazuję Wam najbardziej złożoną z takich sytuacji.
Nagle pojawia się straszak. Aby go rozładować udaję się do łazienki. Myję dłonie. Wychodzę, gaszę światło i bum. W momencie dotknięcia wyłącznika kolejna przykra myśl.
Kolejne mycie rąk, kolejna próba gaszenia światła. I tak czasami klika razy. Dramat. Na szczęście mój mózg wybrał sobie tylko kilka takich punktów styku.
Były nimi: wspomniany włącznik, moment zapisywania pliku na komputerze, wyłączenie budzika w telefonie.
Pół biedy kiedy natręt atakował w domu. Wyobraźcie sobie, co działo się na ulicy! Ileż to razy musiałem się cofnąć o kilka kroków i przejść dany odcinek raz jeszcze.
Z tego też względu wymyśliłem sobie wymówkę. Kiedy byłem z kimś, mówiłem że muszę się cofnąć bo chyba coś widziałem. Ważne było żeby przejść dany odcinek, w którym poprzednio
pojawił się natręt, raz jeszcze ale tym razem z czystą głową.
Miałem jeszcze pozytywne społeczne kompulsje.
Musiałem podnosić z ziemi ubrania w sklepach odzieżowych i wieszać ja na wieszakach.
W sumie w każdym sklepie zdarzało mi się coś sprzątnąć, poprawić na półce itd.
Aż dziw, że nikt nie chciał mnie zatrudnić.
Dopadł mnie również dosyć dziwny nawyk zabierania z półki ostatnich dwóch sztuk produktu. Mimo, że przyszedłem po jeden.
Tak jakbym nie chciał, żeby ten jeden został sam. Na szczęście nigdy nie musiałem wkładać do koszyka dwóch butelek whiskey po 600 złotych każda.
Moje lęki.
Na tym etapie wypadałoby również napisać, skąd to wszytko się wzięło. Nie wdając się za bardzo w szczegóły prywatne,
moim największym lękiem była śmierć. Przez lata starałem się unikać sytuacji które chociaż w minimalnym stopniu mogą się z nią
kojarzyć. Bałem się cmentarzy, przydrożnych krzyży, szpitali. Poznając kogoś nowego, mimowolnie sprawdzałem na której dłoni ma obrączkę.
Jakoś około roku 2010 nie kupiłem swojego wymarzonego samochodu (w super cenie) tylko dlatego, że poprzedni właściciel zmarł nagle.
Powyższe mocno komplikowało mi życie. Nie mogłem na przykład wybrać hotelu który sąsiadował z cmentarzem.
Bałem się przejść przez przejście dla pieszych na którym, ktoś stracił życie itd. Przez pewien okres
mijając miejsca strasznych wypadków drogowych, ściszałem w samochodzie radio chcąc uczcić w jakiś sposób pamięć tych ludzi.
W jakiś sposób bałem się, że to na mnie przejdzie. Irracjonalne, ale sami wiecie jak działają nasze mózgi.
Nigdy nie miałem na szczęście hipochondrii. Nauczyłem się jednak o siebie dbać i wypracowałem pewien schemat.
Pomógł w tym tzw. autorytet białego fartucha. Kiedy coś zaczynało mnie boleć i nie przechodziło w akceptowalnym czasie, umawiałem się na wizytę.
Większość z nich kończyła się stwierdzeniem, jest pan zdrowy. Zadziwiające, ale po takich słowach następnego dnia czułem się wyśmienicie.
Wszystko ustępowało. Badam się profilaktycznie w zalecanych dla danego wieku odstępach czasu i jest ok.
Myśli.
Pierwsze 12 lat to były głównie same straszaki. Jakie ma każdy z nas. Niestety w roku 2005, po kolejnym traumatycznym dla mnie przeżyciu doszły do tego
myśli bluźniercze/wulgarne. Bardzo rzadko, na szczęście, zacząłem o tych zmarłych ludziach źle myśleć. Było to dla mnie strasznie przykre, napawało mnie obrzydzeniem
do samego siebie. Nie rozumiałem jak można mieć w głowie coś takiego. Równocześnie doszły kolejne mniejsze strachy. Strach przed liczbami 11/13/47 (bo kojarzyły mi się
z różnymi złymi wydarzeniami w moim życiu). Unikałem ich jak mogłem. O ile 11 była specyficzna i wiązała się z konkretnie z numerem mieszkania, o tyle 13 i 47 przyczepiły się
do zegarka. Nie mogłem niczego zacząć ani skończyć o XX:13 lub XX:47. Dramat. I tak mijały kolejne lata, a przyszedł
Pierwszy poważny kryzys.
Rok 2011. Bardzo stresujący dla mnie okres. Nie miałem spokoju w żadnym aspekcie życia. Sypało się wszystko. Prywatnie, zawodowo, uczuciowo. Mój mózg nie przestawał
produkować negatywnych myśli. Myłem ręce nałogowo. Kiedy akurat nie byłem w łazience, potrafiłem krzyczeć. Był to krzyk którego nie kontrolowałem. Zaczynał się sam z siebie, był najgłośniejszy
jaki mógł być. Trwał kilka sekund. Szczęście w nieszczęściu, krzyczałem zawsze w swoim biurze. Nie ma opcji, żeby nie słyszeli tego inni w pokojach obok. Trudno, co zrobić.
Taki stan trwał około tygodnia. Przestraszyłem się bardzo. Wcześniejsze natręctwa to było coś przykrego. To co działo się ze mną przez ten tydzień, doprowadziło mnie na skraj załamania.
Zacząłem czytać o nerwicy. W kilka dni pochłonąłem wszystko co wpadło mi w ręce. Wśród lektur i artykułów traktujących o podłożach, były również te o suplementacji.
Potęga podświadomości i efekt placebo.
Kiedy przeczytałem, że nerwicowcom często brakuje magnezu a jego suplementacja wycisza objawy biegiem udałem się do apteki.
Pierwszą tabletkę zażyłem przed snem. Następnego dnia cud!

Byłem zszokowany. Trzeciego dnia, oczywiście, wszystko wróciło do normy. W mniejszym stopniu ale jednak. Był to dla mnie sygnał, że jest szansa. Trzeba zacząć nad sobą pracować.
Początek świadomego odburzania.
Zapisałem się na siłownię. To był pierwszy krok. Wyznaczyłem sobie cel i zacząłem konsekwentnie go realizować. Celem było +15kg.
Dla faceta, który od zawsze był ektomorfikiem było to nie lada wyzwanie. Treningi, dieta, suplementacja. To pochłaniało mnie wystarczająco.
Któregoś dnia, postanowiłem że od dzisiaj ograniczam również mycie rąk. Byłem zdumiony jak szybko ograniczyłem wizyty w łazience.
Oczywiście, że było to trudne. Często mój mózg krzyczał wręcz, że muszę umyć te ręce bo sami wiecie co. Wytrwałem. Musiałem tylko
zapewnić (przekonać) sam siebie, że to jest z gruntu bez sensu. Stopniowo częstotliwość przymusu mycia malała do akceptowalnych i marginalnych wartości.
Po kilkunastu miesiącach łazienka kojarzyła mi się już tylko z prysznicem po treningowym.
Straszna 11. Ten lęk rozwiązało poniekąd życie. Kiedy po ślubie szukaliśmy pierwszego mieszkania, traf chciał że spośród wszystkich które obejrzeliśmy,
zakochaliśmy się właśnie w numerze 11. Walczyłem ze sobą kilka dni. Ostatecznie pomyślałem: będzie co będzie. Kupiliśmy, mieszkamy, jest super!
Najgorzej szło mi z myślami. Przestałem nadawać im wartość. Przestałem je analizować. Przywykłem. Oczywiście nadal czułem lekki smutek odnoszący się do ich treści.
Przestałem się jednak nimi zadręczać. Myśli jak myśli. Część wypleniłem, kilka koników jest ze mną do dzisiaj. Tym się jednak już w ogóle nie przejmuję.
Powtórzę to co zostało tu napisane setki razy. Najbardziej pomaga akceptacja. Zajęcie głowy czymś innym. Wyznaczałem sobie cele i konsekwentnie jest realizowałem.
To pozwalało odciążyć umysł na długie tygodnie. Pomaga też ryzykowanie. Nie umyłem rąk i nic się nie stało. Raz, drugi, trzeci i cyk. Tak budujemy pewność siebie.
Robiłem tak z każdym lękiem który mnie prześladował.Jedne zwalczyłem inne znacząco osłabiłem. Mogłem funkcjonować normalnie.
I na tym z chęcią zakończyłbym moją historię, gdyby nie
Rok 2020. Drugi potężny kryzys.
Teraz, kiedy analizuję to na spokojnie, wiem że sygnały zwiastujące jego nadejście pojawiły się dobre pół roku wcześniej. Nerwowy ruch głową (tik)
kiedy przypominałem sobie jakieś dziwne, żenujące akcje/myśli z przeszłości. Tak, jakbym chciał te myśli odrzucić.
Rzadkie, kilkusekundowe obrazy myślowe jak krzywdzę psa. Klasyczne myśli z nożem. Jakoś nie robiło to na mnie żadnego wrażenia.
Ot puszczałem je luzem, zapominałem. Było ok. Przyszedł jednak lipiec. Któregoś dnia rano po raz kolejny miałem myśl dotyczącą noża.
Postąpiłem jak zwykle. Wieczorem tego samego dnia gościliśmy u siebie grupę przyjaciół. Pod koniec imprezy pojawił się temat chorób psychicznych.
Dyskusja trwała dobre kilkadziesiąt minut. Czułem się swobodnie, zero lęku. Niestety. Następnego dnia obudziłem się już z konkretnym lękiem.
Moje myśli krążyły wokół tego co usłyszałem wczoraj. Czułem się jeszcze gorzej niż w 2010. Z każdą godziną nakręcałem się jeszcze bardziej.
Pojawił się piekący, silny ból z tyłu głowy. To był dla mnie początek dwutygodniowego koszmaru.
Każdy kolejny dzień potęgował mój strach. Wkręcałem sobie, że wariuję.To na pewno schizofrenia. Bałem się, że skrzywdzę najbliższych. Stracę panowanie nad sobą.
Nie mogłem zasnąć. Serce stawało mi w garde, natrętne myśli kłębiły się w głowie. Nerwica jak to nerwica, czerpała z tego przyjemność. Podsyłała mi kolejne
ABSURDALNE myśli i objawy. Z przewlekłego stresy zacząłem mieć problemy z czytaniem. Mój mózg widząc pierwszy ciąg liter dopowiadał sobie słowo, którego tam w rzeczywistości
nie było. Musiałem praktycznie sylabizować, żeby czytać maila tak jak zostały napisane. Nie mogłem jeść, a żywiłem się praktycznie tylko i wyłącznie naparem z melisy.
Piątego dnia umówiłem się do psychiatry. Przyjął mnie starszy Pan ordynator. Zależało mi na kimś z doświadczeniem i dobrymi opiniami. Siadł przed nim czterdziestoletni
facet, który opowiadając historię swojego zaburzenia rozpłakał się jak dziecko. Wszystko mi puściło. Doktor, skracając, powiedział że myśli w nerwicy nigdy nie przechodzą w czyny,
i że szkoda faszerować mnie SSRI, skoro przez tyle lat radziłem sobie sam. Przepisał doraźnie Xanax i życzył wszystkiego dobrego.
Podświadomie czułem, że ma rację. To tylko kolejna odsłona mojego zaburzenia. Niestety mój układ nerwowy był innego zdania.
8 dnia dostałem takich hipnagogów, że byłem przekonany iż zwariowałem. Było wczesne popołudnie. Leżałem na kanapie z trwającym od tygodnie bólem głowy.
Przymknąłem oczy i nagle bum. Abstrakcyjne kształty, pejzaże, sytuacje. Wszystko tak wyraźne, rzeczywiste. Miałem wrażenie, że ktoś puszcze mi przed oczami kolaże.
W kolejnych dniach doszły do tego jakieś błyski przy zamkniętych oczach. Jednej nocy usłyszałem również dźwięk włączającego się Windowsa. Wrażenie takie, jak gdyby
głośnik komputera był przy samy Twoim uchu a głośność ustawiona była na max.
10 dnia dostałem pierwszego w swoim życiu ataku paniki. Tego samego dnia pojawił się u mnie szum uszny w postaci pisku. Słyszę go nieprzerwanie od dwóch lat.
11 dnia byłem już zarejestrowany do psychoterapeuty. Wybrałem gabinet specjalizujący się w terapii nerwic.
W dużym skrócie, terapeuta nie przypadł mi do gustu. Miałem wrażenie, że mu się narzucam. Zdarzało się mu mnie strofować, a na którymś spotkaniu
powiedział że on nie wiem czy będzie miał dla mnie czas w przyszłości. Same rozmowy z nim utwierdziły mnie w przekonaniu, że psychoterapia to bardzo dobry kierunek.
Dał mi jednak cenniejszą rzecz. Namiar na cudowną doktor psychiatrii. Poszedłem tam na jego prośbę. Uzgodniliśmy, że zdiagnozują mnie osobno i zobaczymy czy są zgodni.
Wizyta przebiegała podobnie do pierwszej. Opowiedziałem wszystko ze szczegółami, odpowiedziałem na pytania. Diagnoza: Nerwica.
Dodam tylko, że byłem naprawdę w nieciekawym stanie. Przechodziłem przez wszystko co opisują ludzie mający lęk przez schizofrenią.
Musiałem sprawdzać każdy odgłos, każde zgaszenie bądź zapalenie światła. Byłem pewny, że już za chwilę usłyszę głosy.
Mój mózg wszedł również na wyższy poziom analizy. Każdą napotkaną rzecz, przedmiot, człowieka potrafił w ułamku sekundy porównać z czymś.
Szyszka sosny -> faktura podobna do małego granatu, czerwony kaptur -> domy z papieru itd.
W sumie już przed wizytą zdecydowałem, że jeżeli padnie propozycja brania leków to z niej skorzystam. Xanax leżał nie ruszony, gdyż bałem się uzależnienia.
SSRI wydawały się dla mnie lepszym wyborem. Stanęło na Asertinie.
Jazdy zaczęły się już po pierwszej tabletce. Godzinę po połknięciu myśląc o naszym samochodzie pomyliłem markę.
Od tego momentu mój umysł celowo wracał do tego tematu i celowo podsyłał mi inną markę. Pomyślałem sobie, że lek
ukazał ukrytą, niezdiagnozowaną chorobę. Natręt minął po kilku godzinach, ale ja z każdym dniem czułem się gorzej.
Po pierwsze wpadłem w bezsenność. Przed dwa tygodnie spałem po maksymalnie 1,5h na dobę. Leki się pogłębiły. Dostałem zawrotów
głowy, chwilowych splątań (przez moment masz wrażenie że nie wiesz gdzie jesteś), miałem uczucie przelewania się w głowie.
Musiałem to jednak przetrzymać, bo początek brania leku zbiegł się z początkiem naszego dwutygodniowego urlopu.
Po powrocie umówiłem się na wizytę kontrolną. Opowiedziałem co i jak a pani doktor zmieniła mi lek na Paroxinor.
To był można powiedzie strzał w dziesiątkę. Wziąłem go na zakładkę i z każdym kolejnym dniem czułem się lepiej.
Po około trzech tygodniach byłem zachwycony. Mój umysł był spokojny. Nie nachodziły mnie żadne natręty. Uczucie jak po pierwszym
zażyciu magnezu wiele lat wcześniej. Chodziłem na wizyty kontrolne, trzymałem się początkowej dawki. Oczywiście zdarzały się
słabsze dni. Miałem do nich jednak zupełni inny stosunek. Wszystko przyjmowałem na chłodno. W czasie trwania kuracji wyzbyłem się
swoich dziwnych lęków, otworzyłem się na rzeczy które wcześniej mnie przerastały. Zmieniłem nastawienie. Wszyscy w rodzinie odczuli zmianę in plus.
Jedynym zauważalnym minusem była dla mnie realność snów. 90% z nich było snami przyjemnymi. Natomiast zdarzało mi się w nocy krzyknąć (bo coś mi się
śniło) a dwa razy bardzo mocno kopnąłem ścianę przy łóżku. W obydwu przypadkach śniła mi się jakaś bójka w której uczestniczyłem.
Po 8 miesiącach brania leku, zauważyłem lekką derealizację. Samochód wydawał się znajomy ale obcy, pies był moim psem ale jakimś takim innym.
To samo tyczyło się najbliższych mi osób. Trwałem w takiej sinusoidzie. Raz było lepiej raz gorzej. Po roku zaczęło mi to już na tyle przeszkadzać,
że postanowiłem zakończyć kurację. Schodzenie z leku trwało dwa miesiące. 1 listopada połknąłem ostatnią dawkę.
Co od tego czasu?
Lek wyciął wszystkie moje wcześniejsze głupie lub natrętne myśli. To ogromny plus. Niestety pojawiły się kolejne.
Hitem, który mnie bawi jest myśl: Dlaczego psy nie posiadają rąk? Kiedyś karmiąc psa i widząc jego nieporadność przeszło mi to przez myśl.
Teraz wraca kilka razy w tygodniu, ale tylko się z tego śmieję.
Dla odmiany po kuracji rozluźniło się moje kojarzenie/myślenie. Czasami kiedy jestem wyluzowany i nie skupiony
przychodzi mi do głowy niedorzeczne słowo, które oczywiście rejestruję i któremu poświęcam uwagę. Ostatnio podczas mycia naczyń
wyświetliło mi się Pavarotti. Heh. Podobna sytuacja ma miejsce rano. Do momenty kiedy nie zacznę się na czymś skupiać,
miewać natłok skojarzeń. Czasami od rana chodzi mi po głowie jakaś piosenka. I znowu. Skupię się na czymś i mam to z głowy.
Hipnagogi zmieniły się w kolaży w smugi światła. Wystarczy, że będąc zmęczonym zamknę oczy od razu pojawiają mi się plamy
jasnego światła. Jakieś plamki, wzory. Czasem mam wrażenie, że cała moja powieka generuje białe światło. 5 minut i zasypiam.
Kiedy nie doświadczam światła, przechodzą mi przez myśl jakieś fragmenty bezsensownych rozmów. Ich fragmenty. Jedne po drugich.
Mogę to jednak spokojnie przerwać wprowadzając siebie w stan pełnej świadomości.
Derealizacja przybrała na sile. Nadal miejsca i osoby dla mnie bliskie wydają się nijakie. Wiem dokładnie co, kto gdzie, ale nie czuję tego związku
uczuciowo emocjonalnego. Jedynym plusem tej sytuacji jest fakt, że w momentach lęku czuję go tylko psychicznie.Nie wali mi już serce, nie boli głowa.
No i na koniec wisienka na torcie. Lęk przed schizofrenią powrócił. Jest chyba tak samo silny jak przed początkiem kuracji.
Znowu sprawdzam każdy błysk, dźwięk itd. Mam dni, że boję się położyć w łóżku wieczorem. Boję się że w końcu usłyszę głosy.
Ostatni akapit powinien być jednak napisany w czasie przeszłym. Kilka dni temu postanowiłem, że muszę to zmienić. Puszczam kontrolę.
Będzie co będzie. Oczywiście nie jest łatwo, ale naprawdę jestem już tym zmęczony. Czy mi się uda? Mam nadzieję. Dzień znowu zaczynam od
melisy, ale od czegoś w końcu trzeba zacząć

swoje zaburzenie!
I na koniec rada dla wszystkich cierpiących. Szukajcie pomocy! Lekarz, psychoterapeuta są tam żeby Wam pomóc, wyjaśnić. Przez ich poczekalnie
przewija się cały przekrój społeczeństwa. Zarówno ten materialny jak i demograficzny. Walczycie o siebie. Strach i wstyd trzeba zostawić w domu.
Jako ciekawostkę podam jeszcze jedną historię. Przed tym jak zdecydowałem się na SSRI, przeczesałem cały internet (fora) w poszukiwaniu o nich
informacji. Często (zadziwiająco) pojawiało się tam stwierdzenie, że SSRI są super. Dały mi kopa, pobudziły, zaktywizowały itd.
Na jednej z wizyt kontrolnych przypomniało mi się to i mówię do pani doktor, że wszyscy tak piszą o tym pobudzeniu a ja czuję się normalnie.
Pani doktor zrobiła poważną minę i odpowiedziała: To bardzo dobrze, że się pan tak czuje. Gdyby te leki pana pobudziły, oznaczałoby to CHAD.
Ja zaczynam poszukiwania nowego psychoterapeuty. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za te forum. Tematy, nagrania, artykuły dały mi naprawdę dużo!