mam problem. Od około 6 miesięcy staram się walczyć z moimi lękami i to z niezłym skutkiem. Podejmuję kolejne wyzwania, oczywiście kosztują mnie sporo sił, ale wiem że idę w dobrą stronę. Można powiedzieć, że w ciągu pół roku zrobiłem więcej rzeczy niż w ostatnich 5 latach. I jestem z tego prawie dumny

Obecnie studiuję, trwa sesja, cały semestr ostro zapieprzałem. Walczę dzielnie, ale od około 10 dni lecę na oparach, mam rozregulowany sen, zerwałem kilka nocek. Podczas nauki wciąż zmagam się z myślami o tym jak jestem beznadziejny, nic mi się nie uda, jak mnie ludzie oceniają. Dziś logicznie wiem, że to gunwo, ale emocje i myśli jeszcze pozostały. Przez zmęczenie bardzo pada mi nastrój i wracają objawy somatyczne. Czuję, że organizm krzyczy, żebym wyhamował, po prostu stop. I co teraz? Zostały mi jeszcze 3 zaliczenia, z czego 2 trudne.
Czy faktycznie posłuchać swojego ciała i dać mu odpocząć? Czy zacisnąć zęby?
W przeszłości też miewałem takie sytuacje. Rozwiązywałem je tak: albo odpuszczałem z uwagi na małą wiarę w siebie, lenistwo albo strach przed ludźmi i uwalałem przedmiot; albo zaciskałem zęby, zdawałem ale rozwalałem się psychicznie i miałem objawy somatyczne, co kończyło się wizytami w szpitalach.
Nie wiem co robić. Nie pozwalam sobie na żadną z tych dróg. Nie chcę uciekać, bo wiem że to droga donikąd. Tyle tylko, że teraz wiem że nie boję się kogoś tylko o siebie, mam też większy dystans do życia. Nie potrafię jednak dojrzeć gdzie jest granica między odwagą, poświęcaniem się, wytrwaniem, a rozwagą, szacunkiem do siebie i dbaniem o siebie w lękach.
Trochę czuję się jak dziecko, które chciałoby nie iść do szkoły, bo będzie kartkówka i coś wymyśla. Ogólnie i tak raczej będę studiował jeszcze jeden semestr i będę mógł spokojnie nadrobić ewentualne zaległości, ale nie chcę, bo czuję że zawodzę :/
Ogólnie mam wrażenie, że jakieś głupoty piszę i weźmiecie mnie za kogoś dziwnego. Chyba wychodzi moje surowe sumienie i niechęć do siebie.