Witam, to mój pierwszy post na forum.
Z nerwicą walczę już ósmy miesiąc, nie jest jakaś mega ciężka, ale odczuwalna. Rok temu wziąłem MDMA i przez 10-20 minut po upłynięciu pół godziny od połknięcia tabletki dostałem mega dziwnego "zjazdu". Było to najstraszniejsze przeżycie dotychczas, ale gdy sie skończyło przez resztę nocy miałem porządaną "fazę". Teraz po prawie roku rozumiem, że ten "zjazd" który miałem nie był działaniem narkotyku, a atakiem paniki, który przeżyłem. Za drugim razem dostałem ataku paniki już bez żadnych środków, jadąc autobusem poczułem dokładnie to samo co miałem trzy tygodnie wcześniej po MDMA. Wtedy nie wiedzialem jeszcze ze to początki nerwicy i pomyslalem (opierająć się na legendach miejskich o tzw. flashbackach narkotykowych), że to tzw. flashback i strasznie spanikowałem. Zacząłem tracić powietrze, zlałem się zimnym potem, nogi z waty itd. Wszystko dobrze tu znamy

. Po wielu przekonaniach, że to niemożliwe, żeby narkotyk tkwił we mnie tyle czasu i się aktywował co tydzień/dwa, albo żebym po jednym razie z jakąś malutką dawką extasy miał tak przećpany mózg żeby dostać schizofrenii. Gdy zrozumiałem, że to nerwica, skończył się lęk o tabletkę i... zaczął następny. Na fali przemyśleń życiowych wpadlem w pułapkę myśli egzystencjalnych. W momencie wzięcia Extasy byłem człowiekiem kompletnie niereligijnym (a przez większość życia chodziłem do kościoła etc.), powtarzającym klasę w liceum, palącym non stop jointy, papierosy, przejadającym stres, leniwym, "zmarnowanym talentem", imprzującym po nocach itd. Typowym zbutnowanym dzieciakiem. Gdy zacząłem na fali nerwicy dostrzegać że obrałem złą drogę mój stan zaczął się pogarszać. Nie wystarczyło to że przestałem jarać zioło (kompletnie nie mam z tym problemy, z wypalania lufy zamiast fajki na długiej przerwie w szkole przeszedłem do całkowitego niejarania jedną decyzją i trzymam to do dziś ani razu nie miałem ochoty zapalić, więc to nie było raczej uzaleznienie). Zmieniłem swoje życie, trochę je przewartościowałem. Jednak to nie starczyło. Parę razy na imprezie miałem ataki paniki o treści "wyszkocze z okna", albo "moje serce bije za szybko". Nie przespałem z powodu tłukącego serca paru nocy. Itd. To też doskonale znamy. I to też minęło. Potem dostałem DD. Momentalnie. Podczas obiadu wielkanocnego wszystko odjechało, w brzuchu łaskoczące spięcia, całkowity brak realizmu otoczenia, obcość twarzy rodziców lęk przed zyciem w matriksie i inne takie. Wszyscy to znamy po raz kolejny! DD również minęło. Bardzo dużo czytałem, głównie jakichś historii a'la polki.pl o depresjach samobójstwach itd. Bardzo sie wystraszyłem tego, że ja mam coś z głową i też się zabiję. Efekt kulminacyjny przyszedł gdy oglądałem film... możliwe, że domyślacie się na jakim filmie mógł sfreakować znerwicowany ex-palacz zielska. Tak, ten film to Jesteś Bogiem, o Paktofonice i Magiku

. Gdy oglądałem ten film to nie wiedzieć czemu jego ponura atmosfera mi się udzieliła i gdy Mag powiedział "Ku*wa, ja się zabiję", coś szalonego dosłownie mnie wykręciło do góry nogami, dostąłem drgawek i musiałem przejść się z ojcem po podwórku by ochłonąć. Oprócz tego miałem też zjazdy że mnie demon opętał itd. Raz w kościele siedziałem i miałem obrazy myślowe i dźwięki, które "mówiły" mi do ucha "Nienawidzisz Boga", "Zabić Jezusa" i inne takie bluźnierstwa. Wybiegłem z kościoła (a były to święta :<) i nie było jak wytłumaczyć mi, że to nie żaden demon. Oglądałem bardzo dużo filmów o egzorcyzmach wcześniej, bo zaczęła przytłaczać mnie myśl, że Boga nie ma i śmierć to koniec. PO CO WIĘC ŻYĆ? JAKI TEGO SENS SKORO KAŻDA MINUTA PRZYBLIŻA NAS DO NIEUNIKNIONEGO (wiem, że to również standard w dziedzinie nerwicy). Jakiejkolwiek wersji "duchowości" bym nie spróbował, żadna nie daje mi spokoju. Gdy słyszę ateistę, który mówi że Boga nie ma i smierc to smierc dostaję lęku, że przecież umrę i zniknę. A gdy słyszę o życiu wiecznym (nawet o Niebie!) to boję się istnienia w nieskończoność w formie innej niż ziemska. Mam takie natręctwa w stylu "widzisz tą solniczkę? w życiu pośmiertnym nie będzie solniczek" itd. itp., o piekle już nie mówię, lęk przed tym, że ja albo ktoś kogo znam tam trafi mnie przytłacza. Na nic tłumaczenia wierzących, że nie wiadomo i że Bóg może zbawić nawet najgorszych, albo że w niebie będzie dobrze lepiej niż tu i nie będziesz płakał za tą przysłowiową "solniczką" (jak to piszę to aż mi głupio, ale wcale nie ma takiego dystansu w momencie gdy przychodzi strach). A tłumaczenia ateistów, że śmierć to śmierć, albo że jesteśmy sztuczną inteligencją to już w ogóle eksplozja strachu. Nawet oglądanie filmów o robotach, które rzekomo kiedys beda samoświadome napawa mnie niewytłumaczalnym lękiem (no bo jak to, nie ma duszy?). Miałem też takie fazy ze wszystko poza najmniejszą cząstką mojej świadomości tzw. "z tyłu głowy" "chciało" się zabić. I panikowałem że to zrobię, że przyszła mi myśl samobójcza (było to tak że sobie idę idę i nagle taki łańcuch myśli "czy na pewno się nie zabiję?" > "o nie to była myśl samobójcza" > "nie, nie była jestem pewny że się nie zabiję" > "przecież ja rozważam samobójstwo! w tej chwili, sam fakt że miałem taką myśl!") itd. Przez parę godzin, do tego ogromna ilość paniki. To też minęło. Dzięki filmom chłopaków i pomocy ludzi z tego forum wiem jak traktować taki myśli, mam je gdzieś. Ataku paniki, takiego pełnego nie miałem od dawna, moja nerwica trwa krótko w porównaniu do niektórych, ale już zapomniałem jakie to uczucie mieć atak paniki. Myśli lękowych już też nie mam aż tyle, wiem jak kontroloawać przyjście jakiejś z nich. Jedyne co mi zostało to uczucie bycia "w czymś", budzę się rano i myślę "niech to się już skończy". Do tego zostało natręctwo, które objawia się w wyobrażaniu sobie siebie w średnim wieku, 40 lat powiedzmy (mam 19) i siebie w wieku 60. Takie trzy stany "kontrolne" na osi czasu życia. Widzę tą oś oczami wyobraźni kilkadziesiąt razy dziennie, obraz ten mówi mi, że życie jest krótkie i "jednorazowe". Do tego takie ukłucia rozdrażnienia, gdy pomyślę o czymkolwiek w przyszłości. Np. myślę, że jutro pojeżdżę na desce i wtedy pojawia się myśl, która już nawet nie jest myślą tylko bardziej ukłuciem takiego niewidzialnego rozdrażnienia o treści "ale przecież masz TO [i tu pojawia się takie mentalne "o nieeee"]. Nie mogę pomysleć o niczym bez podświadomości wysyłaącej automatycznie takiego sygnału który jest jak rysa na szkle. Co jakiś czas zdarza mi się mieć rano deprechę, ale ona mija po jakimś czasie i już się jej nie boję. Do tego raz na jakiś czas rozboli mnie głowa, "pociśnie mnie" w środku i mam fiksacje, że dostanę wylewu itd. Również mysl o smierci nie ma tak wyraznej tresci, pojawia się jako sam lęk, który kiedys jej odpowiadał ale nie ptorzeba juz nawet treści zeby on był. Mam na mysli, że gdy się pojawia nie mam w głowie słów, tylko samo uczucie i dopiero jak się w nie wgłębię to wiem, że chodzi o smiertelnosc czlowieka itd.
Wierzę, że wiele z nerwicy juz ode mnie się "odczepiło", i ta częśc która została też odejdzie z czasem (wiem że nerwica może być i często jest jednorazowa), mam jednak tego dosyć. Tego ciągłego kontrolowania swoich uczuć, bardzo rzadko zdarza mi się żyć bez pryzmatu "czegoś" i gdy odczuwam z tego powodu radośc (WIEM ŻE NIE POWINIENEM, widziałem wszystkie DivoViki, (to znaczy słuchałem) a jednak to ciągle "robi się samo) to przypomina mi się dlaczego się cieszę i wszystko wraca. Lekkie ukłucia myśli derealizacyjnych też mi przeszkadzają, wizja ciągle lekko zamulona ale zauważam to przez parę minut dziennie jeśli w ogóle. Przeżywam oprócz tego częste ukłucia lęku spowodowane tym że jestem, w mojej głowie pojawiają się absurdalne pytania (jak to jest, dlaczego), które już nawet nie mają treści, tylko samo uczucie takiego rozdrażnienia. Bo serio z lęku coraz częsciej robi się rozdrażnienie, takie upierdliwe beztreściowe zachwianie równowagi.
Do wszystkiego stosuję rady chłopaków z nagrań i jest 600% lepiej, na prawdę. Jednak ciąglę zostało to coś, jak się tego pozbyć? Widzę, że nerwica maleje stopniowo, ale ciągle mam pewne natręctwa i złośliwości. Proszę o pomoc, jak nie merytoryczną to chociaż "emocjonalną". Na prawdę nie staram się niczego rozdrapywać i przez wiele czasu w ciągu dnia żyję normalnie, ale raczej ciężko jest mi tak jak kiedyś usiąść w pełnym spokoju i myśleć np. tylko o tym "jak mi minął dzień" i ani na chwilę nie pomyśleć o umieraniu itd. Czy to już tak zostanie?
Kiedyś, wydaje mi się że lata temu, a to było rok wstecz, byłem niezaburzony, to znaczy gdy myslalem o smierci czulem zafascynowanie, jak to będzie, lubiłem dyskutować o sprawach egzystencjalnych i nie sprawialy mi one ŻADNEGO bólu. Nie było lęków, natręctw ani nic. A teraz w zasadzie jedynym głębszym problemem jest "to coś". Czy ozdrowienie, odburzenie obejmuje również tego typu objawy wydawało by się "końcowe"? Czy muszę się liczyć, że tak jak kiedyś na pewno już z moja psychiką nie będzie?
Pozdrawiam i dziękuję, Wam wszystkim. Dzięki Wam wiem, że nie ześwirowałem :>